Manitou 4-Krew Manitou.rtf

(730 KB) Pobierz

 

Graham                                       Masterton

 

 

 

 

Krew Manitou

 


 

 

 

 

 

 

 

1.
 

Badanie krwi

 

Ledwie minęła jedenasta rano, a słońce już waliło w chodniki niczym kowalski młot.

Kiedy doktor Winter, ubrany w nieco za duży brązowy lniany garnitur i zielone okulary przeciwsłoneczne w stylu filmu Matrix, przechodził przez Herald Square, ujrzał zebraną pod supermarketem grupką ludzi. Z początku sądził, że oglądają nową wystawą, potem jednak zauważył, że przed sklepem występuje mim.

Frank Winter zawsze czuł irracjonalną niechęć do mimów, żonglerów, klaunów i wszelkich innych ulicznych artystów. Zawsze podejrzewał, że za namalowanymi na ich twarzach uśmiechami ukrywa się coś przebiegłego, złośliwego, gotowego w każdej chwili zrobić jakąś szkodą. Ale ten artysta przykuł jego uwagą. Była to dziewczyna — bardzo szczupła, drobnokoścista, w jednoczęściowym stroju z ciasno opinającej ciało srebrnej tkaniny. Jej obcięte niemal przy skórze włosy też były pomalowane na srebrno.

Frank zatrzymał się i zaczął ją obserwować. Materiał tak dokładnie obejmował jej ciało, że równie dobrze mogłaby być naga. Miała małe piersi z wystającymi sutkami, a pośladki szczupłe i nabite jak u chłopaka. Srebrna farba pokrywała dokładnie twarz o wyrazistych rysach, niemal piękną, choć było to piękno wychudzonego, porzuconego dziecka, nie zakrywała jednak bladobłękitnych, przenikliwych oczu.

Uwagę Franka zwrócił nie tylko jej wygląd, ale także niezwykły numer, który wykonywała. Ciało dziewczyny bujało się na boki, tak jakby nie istniała grawitacja. Potem zaczęła się pantomimicznie wspinać i jakimś sposobem wyglądało to, jakby naprawdę wspinała się po drabinie. Ale na szczycie tej wyimaginowanej drabiny zachwiała się i niemal straciła równowagę. Dwójka dzieci, stojących w obserwującej ją grupie ludzi, cofnęła się odruchowo — jakby srebrna postać miała na nie spaść z wysokości kilku metrów.

Słońce tak przypiekało Frankowi potylicę, że przycisnął do niej dłoń. Musiało być prawie trzydzieści pięć stopni Celsjusza, a wilgotność powietrza z pewnością wynosiła nie mniej niż osiemdziesiąt pięć procent. Kiedy szło się po mieście, podeszwy obklejał asfalt, a wszyscy ludzie — podobnie jak ci, którzy stali teraz wokół niego — byli ubrani głównie w T–shirty, szorty i sandały i wściekle wachlowali się gazetami i przewodnikami turystycznymi. Upał trwał już ponad tydzień — od drugiego sierpnia — a meteorolodzy przepowiadali najdłuższą falę upałów w Nowym Jorku od tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku.

Stojąca na szczycie wyimaginowanej drabiny dziewczyna objęła się rękami i zaczęła dygotać, jakby marzła. Choć słońce prażyło, Frank niemal poczuł falę chłodu — jakby ktoś otworzył tuż za nim lodówkę. Odwrócił się do stojącego obok mężczyzny.

— Niezła jest, co? — zagaił.

Mężczyzna wyglądał na Włocha, może na Greka. Miał brodę, płaski, przypominający dziób rybołowa nos i wyłupiaste brązowe oczy, a z jego ucha zwisał dziwaczny kolczyk, nieco podobny do indiańskiego „łowcy snów” — sporządzony z piór, pereł i haczyków na ryby. Uniósł brwi i uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.

Frank nie był pewien, czy mężczyzna go zrozumiał.

— Mam na myśli sposób, w jaki drży. Sprawia, że… naprawdę robi mi się zimno.

— Jest jedną z bladych — odparł mężczyzna z uśmiechem. — To dlatego.

— Bladych? — powtórzył Frank i pokręcił głową.

— Chętnie bym to panu wyjaśnił, ale prawdopodobnie by mi pan nie uwierzył.

— Niech pan spróbuje. Jestem lekarzem, a ludzie w tym fachu są gotowi uwierzyć niemal we wszystko.

Dziewczyna zaczęła schodzić z wyimaginowanej drabiny. Kiedy „zeszła”, usiadła na leżącym na chodniku czerwono–żółtym dywaniku i zaczęła wykręcać ręce i nogi, aż zamieniła się w ludzki supeł. Gdyby Frank nie widział tego na własne oczy, postawiłby wszystkie pieniądze na to, że coś takiego jest niemożliwe z anatomicznego punktu widzenia. Widział jej twarz między powyginanymi nogami. Była pozbawiona jakichkolwiek emocji, jakby jej dusza przebywała gdzieś bardzo daleko, ale oczy zdawały się w jakiś niepojęty sposób grozić Frankowi, jakby nakazywała mu się trzymać z dala od siebie.

Przetoczyła się kawałek po chodniku jak wielka piłka, po czym jednym płynnym ruchem jej ręce i nogi rozplatały się i dziewczyna stanęła nieruchomo, z szeroko rozpostartymi ramionami. Ludzie z otaczającej ją grupki zaczęli klaskać, a dwóch pracowników w mundurach elektrowni głośno gwizdnęło.

Do pomalowanej na srebrno puszki wpadały kolejne monety i tłumek stopniowo się rozpraszał, ale dziewczyna nie odchodziła. Opierała się obydwiema rękami o okno supermarketu i głęboko oddychała. Mężczyzna o greckim wyglądzie też nie odchodził.

Frank zdjął przeciwsłoneczne okulary. Widział swoje odbicie w szybie za sylwetką dziewczyny — wysoką, barczystą postać z zaczesanymi do tyłu, ostrzyżonymi na jeża włosami, które zaczynały siwieć na skroniach.

— Dość niesamowite przedstawienie — powiedział. — Jestem lekarzem, ale jeszcze nigdy nie widziałem nikogo, kto potrafiłby się zwinąć w taki sposób.

Dziewczyna odsunęła się od okna i odwróciła. Zlustrowała Franka od stóp do głów, jakby wiedziała, kim jest, nic jednak nie powiedziała. Frankowi przyszło do głowy, że być może dlatego jest taka dobra jako mim, bo jest niemową. Popatrzył na mężczyznę o greckim wyglądzie, ten jednak najwyraźniej nie był zainteresowany włączaniem się w konwersację.

— To naprawdę świetny pokaz — powiedział z zakłopotaniem — ale muszę już iść.

Wyjął z kieszeni dolarowy banknot i pochylił się, aby wrzucić go do puszki, kiedy dziewczyna nagle przyłożyła dłoń do gardła i zaczęła rzęzić. Na całkiem sztywnych nogach zrobiła krok w stronę Franka, potem jeszcze jeden. Z początku uznał, że to kolejny element przedstawienia, ale po chwili zobaczył, że ma szeroko otwarte oczy i otwiera, a potem zamyka usta, jakby nie mogła oddychać.

Zaraz potem zwymiotowała krwią. Chlusnęła z niej jasno–czerwona, chlupocząca fontanna, która zalała chodnik i ochlapała Frankowi buty. Dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i opadła na kolana. Frank ukląkł obok i objął ją ramieniem.

— Co się stało? Jest pani chora? Rozmawiała pani z lekarzem?

Dziewczyna pokręciła głową. Wyglądała na przerażoną.

— Niech pan zadzwoni pod dziewięćset jedenaście! — krzyknął Frank do mężczyzny o greckim wyglądzie. — Proszę, żeby zadzwonił pan… — Gdy nie otrzymał odpowiedzi, rozejrzał się, ale tamten właśnie oddalał się pospiesznie. — Proszę pani, zadzwonię po karetkę, żeby zawieźli panią do szpitala — oznajmił i sięgnął do kieszeni po telefon.

Dziewczyna skinęła głową. Chyba zamierzała coś powiedzieć, zamiast tego jednak zwymiotowała kolejną porcję krwi, która zmoczyła Frankowi rękaw. Kilku przechodniów stanęło, aby im się przyjrzeć, ale większość ludzi starała się trzymać z daleka — przechodzili nawet na drugą stronę ulicy. Frank nie miał do nich pretensji — byli oboje tak zakrwawieni, że wyglądali, jakby pobili się na brzytwy.

Jedyne, co mógł zrobić, to uklęknąć obok dziewczyny, trzymać ją blisko siebie i patrzeć, jak wyrzuca z siebie krew. Gwałtownie dygotała i wciąż była zimna.

Choć prawdopodobnie nie trwało to więcej jak dziesięć minut, miał wrażenie, że minęła godzina, zanim zjawił się ambulans. Słońce tak mocno prażyło, że rozlana na chodniku krew parowała. Usłyszał wycie syreny, zaraz potem trzasnęły drzwi samochodu i zagrzechotały kółka noszy. Ktoś pomógł mu wstać.

Podeszła do niego jedna z ratowniczek i przyjrzała mu się uważnie.

— Jest pan ranny? Proszę pozwolić mi się zbadać.

 

— Dobra wiadomość jest taka, że jest HIV–negatywna, Frank — powiedział doktor Gathering.

Frank stał przy oknie w swoim gabinecie, który znajdował się na dwudziestym szóstym piętrze budynku szpitala Sisters of Jerusalem, i patrzył w dół, na Zachodnią Trzydziestą Szóstą. Samochody migotały w słońcu, a tłum w dole, składający się z ludzi ubranych głównie na czerwono, żółto i zielono, wyglądał jak rozrzucone żelki.

— A zła wiadomość?

George Gathering otworzył plastikową teczkę, którą trzymał w ręku, i wyjął trzy kartki, na których zapisane były wyniki badań laboratoryjnych.

— Powiedziałbym, że raczej zdumiewająca. Musiała zwymiotować ponad dwa litry krwi, nie licząc tego, co z niej wyleciało, zanim dotarł do niej ambulans. Powinna nie żyć.

— Wyglądało to na pęknięty wrzód żołądka.

— Z początku też tak sądziłem, ale nie stwierdziliśmy żadnego poważnego uszkodzenia błony śluzowej żołądka, choć moim zdaniem warto zrobić jeszcze jedno prześwietlenie. Nie znaleźliśmy też żylaków przełyku. Wątroba również jest zdrowa.

— Więc skąd ta krew?

— Jeszcze nie jesteśmy pewni, ale sam najlepiej wiesz, jak wrzody umieją się chować.

— Chyba się zgodzisz, że mimo wszystko to bardzo niezwykłe. Zazwyczaj, jeśli pacjent zwymiotuje taką ilość krwi, rzadko udaje się zatrzymać krwawienie.

— Jak powiedziałem, chcę zrobić jeszcze jedno prześwietlenie. Są jednak jeszcze inne niezwykłe objawy.

— Tak? Na przykład?

— Jak na kobietę w jej wieku, ma poważnie zaburzoną chemię trawienia. Jej błona śluzowa żołądka wydziela mniej mukoproteiny niż u osiemdziesięciolatki. Co oczywiście oznacza, że nie wchłania witaminy B dwanaście.

— Więc ma anemię?

— Zgadza się, ale to nie wszystko. Jest też, może właśnie z tego powodu, nadwrażliwa na światło dzienne. Zmyliśmy z niej tę srebrną farbę i kiedy chcieliśmy ją położyć w normalnej sali przy oknie, zaczęła tak wrzeszczeć, że musieliśmy ją przenieść do izolatki i zasłonić wszystkie okna.

— Co mówi o sobie?

— Powiedziała, że nazywa się Susan Fireman, ma dwadzieścia trzy lata i jest na trzecim roku w Beekman College of Art and Design. Mieszka przy Wschodniej Dwudziestej Szóstej z dwiema koleżankami i chłopakiem jednej z nich. Pantomima jest ponoć jedynie zajęciem dodatkowym. Jej dokumentację medyczną ma lekarz rodzinny z New Rochelle, gdzie mieszkają jej rodzice. Próbujemy się z nimi skontaktować. Poza zwykłymi chorobami wieku dziecięcego podała tylko bolesne miesiączki i alergię na szybkowary.

— Rozmawiałeś z jej rodzicami?

— Jeszcze nie. Prosiła, żeby tego nie robić. Twierdzi, że ojciec jest poważnie chory na serce i nie chce go martwić.

— Rozumiem. Była ostatnio za granicą?

George zajrzał do swoich notatek.

— W październiku pojechała do Meksyku… była przez jedenaście dni w Cancun.

— Czy ktoś z jej przyjaciół albo znajomych na coś chorował?

— Nic o tym nie wie. Jest jednak jeszcze jedno: ma powtarzający się koszmarny sen.

— Koszmarny sen? Od nocnych koszmarów nie wymiotuje się krwią.

— Oczywiście, ale panna Fireman z jakiegoś powodu uważa, że to ważne. Ten sen pojawia się każdej nocy od ponad miesiąca. Za każdym razem jest taki sam.

— Mów.

— Wydaje jej się, że znajduje się na jakimś statku, gdzieś pośrodku oceanu. Jest zamknięta w skrzyni i nie może się wydostać.

— To wszystko?

George zamknął teczkę.

— Wszystko. Ale twierdzi, że jest to tak realistyczne, że woli w ogóle nie spać.

— Rozumiem — mruknął Frank. Przypomniał mu się dzień, w którym ojciec zabrał go po raz pierwszy do cyrku — miał wtedy jakieś pięć lat — a tam podszedł do niego klaun i wydarł mu się prosto w twarz. — Miewałem podobne koszmarne sny.

 

Dał swojej asystentce Marjorie wolny dzień, aby mogła odwiedzić swoją starzejącą się matkę w Paramus. Założył okulary od Armaniego, aby sprawdzić w komputerze pocztę, choć w większości był to spam z firm farmaceutycznych. Potem zaczął przeglądać zwykłe listy, odrzucając ulotki reklamowe i rozrywając te, które wyglądały tak, jakby mógł się w nich znajdować czek. Zadzwonił na pediatrię, aby sprawdzić, kiedy ma tam dziś przyjść na konsultację (okazało się, że za piętnaście czwarta, na piętnastym piętrze), potem poszedł do automatu, z którego wziął podwójnie mocne espresso, i zjechał na dziesiąte piętro, by odwiedzić Susan Fireman.

— Modlę się, aby ten upał wreszcie zelżał — powiedziała siostra Dominica, z którą spotkał się w windzie. — Musiałam dziś rano jechać metrem i jestem głęboko przekonana, że nasz Pan chciał mi pokazać, jak wygląda piekło… na wypadek gdybym miała ochotę zgrzeszyć.

Siostra Dominica ważyła ponad dziewięćdziesiąt kilogramów, a jej blada twarz przypominała gruzłowaty ziemniak z Idaho. Kiedy drzwi windy się otworzyły i do środka wcisnęli się kolejni ludzie, Frank pomyślał, że może i miałaby ochotę pogrzeszyć, tylko gdzie miałaby znaleźć kogoś, z kim mogłaby to robić?

Poszedł jasnym korytarzem do pokoju numer piętnaście sześćdziesiąt sześć. Drzwi były uchylone, a Susan wyglądała na głęboko uśpioną, więc bez pukania wszedł cicho do środka. Żaluzje były opuszczone, ale na ścianie trzepotała plama światła w kształcie ćmy, oświetlając postać stojącego nad jeziorem Genezaret Jezusa. Klimatyzacja została tak ustawiona, że było tu zimno jak na Alasce i Frank nie mógł powstrzymać dreszczy — podobnie jak Susan Fireman na szczycie swojej wyimaginowanej drabiny.

Podszedł do boku łóżka i popatrzył na chorą. Oddychała równomiernie, w czym pomagał jej podawany przez rurkę donosową tlen. Była tak blada, że skóra niemal przeświecała i twarz przypominała odlaną z białej stearyny pośmiertną maskę, sprawiała jednak wrażenie spokojnej. Pielęgniarki wy—czesały prawie całą srebrną farbę z jej krótkich ciemnych włosów, ale były wysuszone i poplątane.

Odstawił kubek z kawą na jasnoczerwoną szafkę i popatrzył na zawieszony nad łóżkiem monitor. Ciśnienie krwi było nieco zbyt niskie, a puls za szybki, nie było jednak oznak arytmii. Musnął palcem odpowiednie miejsce na dotykowym ekranie, by sprawdzić poziom dwutlenku węgla we krwi i inne dane, ale nagle uświadomił sobie, że dziewczyna ma otwarte oczy i patrzy na niego.

— O, nie śpi pani… — powiedział, uśmiechając się. — Jak samopoczucie?

— Kiepskie — szepnęła.

— Więc pani mówi?

Kiwnęła głową.

— Tak, ale tylko wtedy, kiedy muszę.

— Nie bardzo rozumiem…

— Jeśli się milczy, nie można kłamać, prawda? No i nikt nie może człowieka źle zacytować.

Skończył sprawdzać parametry.

— Gdybym miał wszystko robić bez słów, chybabym się długo nie utrzymał w swoim zawodzie.

— O, nawet pan sobie nic zdaje sprawy, jakie to trudne…

— Ale jest pani w tym bardzo dobra — pochwalił Frank. — W innym przypadku nic zatrzymałbym się, by panią oglądać.

— Nie lubi pan mimów?

— Hmm… obawiam się, że wąchanie nieistniejących stokrotek i opieranie się o nieistniejące mury nie bardzo do mnie przemawia.

— Rozumiem. Jest pan jednym z tych, którzy nie potrafią uwierzyć, że coś istnieje, dopóki tego nie zobaczą.

— Jeśli chodzi o mury, to zdecydowanie nie.

— A co z drabinami?

— No, może na ułamek sekundy… zgadzam się, sprawiła pani, że uwierzyłem, iż wspina się pani po drabinie.

Uśmiechnęła się słabo jednym kącikiem ust.

— Mogłabym wspiąć się wyżej, ale straciłam cierpliwość.

— W to nie wątpię. — Pochylił się nad nią i zaświecił jej długopisową latarką najpierw w jedno oko, potem w drugie.

— Dba pan o mnie.

— Proszę się nie ruszać. Oczywiście, że o panią dbam. To moja praca. Miała pani szczęście, że najlepszy gastroenterolog zachodniej półkuli był przy pani, gdy zaczęła pani wymiotować krwią.

— Macie już jakiś pomysł, co się ze mną dzieje?

— Jeszcze nie. Ma pani bardzo niskie ciśnienie krwi, co nas bardzo martwi, a liczba białych krwinek świadczy o tym, że cierpi pani na złośliwą anemię, najprawdopodobniej spowodowaną niezdolnością organizmu do wchłaniania wystarczającej ilości witaminy B dwanaście. Nie mogło to być jednak powodem krwotoku, a jak na razie nic stwierdziliśmy żadnych uszkodzeń przewodu pokarmowego ani żylaków przełyku.

— Nie jestem pewna, czy to wszystko rozumiem.

— W skrócie oznacza to, że na razie nie wiemy, co pani jest. Odwróciła głowę i spojrzała na obraz z Jezusem.

— Nie sądzi pan, że wygląda na smutnego?

— Czy ostatnio czuła się pani źle? — spytał Frank.

— Właściwie nie. Czułam się jedynie… inaczej.

— Bierze pani jakieś leki? Środki przedwiekowe? Coś przeciwdepresyjnego? Preparaty moczopędne?

— Biorę imbir i krwawnik, na bóle miesiączkowe.

— Rozumiem. A co z alkoholem? Ile pani średnio pije?

— Czasami kieliszek wina, ale niebyt często. Łatwo się upijam, a nie lubię tracić nad sobą kontroli.

— Narkotyki?

— Nigdy. No, może raz… ale to było dawno temu.

— Co z dietą? Jest pani wegetarianką?

Skinęła głową, ale w dalszym ciągu patrzyła na obraz z Jezusem.

— Czasami osoby utrzymujące ścisłą dietę wegetariańską mają niedobór witaminy B dwanaście — wyjaśnił Frank. — Łatwo sobie jednak z tym poradzić, podając tabletki albo zastrzyki.

Zapisał coś w notesie.

— Doktor Gathering powiedział mi, że jest pani bardzo wrażliwa na światło. Od kiedy?

— Nie wiem… chyba od trzech, czterech dni. Może trochę dłużej. Naprawdę nie pamiętam.

— Tylko oczy są wrażliwe czy także skóra? Ma pani wysypkę albo coś podobnego?

Susan Fireman pokręciła głową.

— Nawet jeśli słońce nie świeci, nie mogę wyjść na zewnątrz niepomalowana.

— A co by było, gdyby się pani nie pomalowała?

— Boli. Mam wrażenie, jakbym stała zbyt blisko paleniska. Frank zapisał sobie, że musi porozmawiać z doktorem Xavierem, dermatologiem.

— Rozumiem, że ma pani także nawracające koszmary nocne.

Susan Fireman zrobiła lekceważącą minę, jakby nie chciała o tym rozmawiać.

— Nawracający koszmar senny może być czasami objawem zespołu chorobowego. Ciało wysyła do mózgu sygnał ostrzegawczy, że coś niedobrego dzieje się w organizmie.

— Nie wiem… to bardziej jak wspomnienie niż jak sen.

— Śni pani, że jest na pokładzie statku, zgadza się? I że jest pani zamknięta w skrzyni, ciemnej skrzyni.

— Nie tylko zamknięta. Pokrywa jest mocno przykręcona. Na mojej skrzyni stoją inne skrzynie, więc nawet gdyby wieko nie było przykręcone, też nie mogłabym wyjść.

— Rozumiem. Skąd więc pani wie, że jest na statku?

— Czuję ruch. Skrzynia unosi się, opada i kiwa na boki. Słyszę trzeszczące belki i szum oceanu. Czasami słyszę też, jak ktoś krzyczy, i to jest najbardziej przerażające.

— Wie pani, kto to taki?

Susan Fireman odwróciła się i popatrzyła na Franka.

— Chłopiec. Przynajmniej sądząc po głosie. To brzmi jak „Tatal nostru”… Wykrzykuje te słowa raz za razem. Jest jeszcze więcej szczegółów, ale kiedy się budzę, nie pamiętam ich.

Tatal nostru? Domyśla się pani, w jakim to jest języku?

— Nie, ale boję się, bo ten chłopiec też jest przerażony.

— Zrobimy pani jeszcze kilka badań. Próby alergiczne, badanie oczu i przynajmniej jeszcze jeden rentgen, bo może wrzód tak się umiejscowił, że na pierwszym zdjęciu go nie widać. Nie sądzi pani, że powinniśmy zawiadomić pani rodziców i powiedzieć im, co się dzieje?

— Tata jest bardzo chory. Nie chcę go denerwować.

— Może uda nam się najpierw porozmawiać z pani matką, niech ona zdecyduje, czy mu powiedzieć o tym, że jest pani w szpitalu.

Susan Fireman przez chwilą się zastanawiała.

— Nie… na razie tego nie róbcie. Sama im powiem.

— Czy chciałaby pani, abyśmy zawiadomili kogoś innego? Koleżanki, z którymi pani mieszka?

— Nie, nic im nie mówcie.

— Nie sądzi pani, że zaczną się denerwować, jeśli nie wróci pani do domu?

— Proszę…

Frank schował notes do kieszeni.

— Oczywiście, pani tu rządzi. Przyjdę za kilka godzin sprawdzić, jak się pani czuje.

 

Kiedy wracał do gabinetu, zabrzęczał jego pager. Doktor Gathering prosił o pilny kontakt. Natychmiast do niego zadzwonił.

— George? Co się dzieje?

— Willy przysłał mi wyniki analizy krwi Susan Fireman. Ma bez wątpienia anemię, ale jest jeszcze coś. Willy twierdzi, że w jej krwi jest enzym, którego nie umie określić. Może będzie musiał wysłać próbkę do Rochester.

— Właśnie z nią rozmawiałem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin