Rohrscheidt_Armin_M.__-_Ostatni_papiez.doc

(906 KB) Pobierz
Tomasz Hagenauer, biskup Mainz i kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego ciężko usiadł za swoim biurkiem

Armin M. v. ROHRSCHEIDT

 

OSTATNI PAPIEŻ

 

 

D

o Czytelnika

Książka ta nie jest ani oderwaną od życia fantazją, ani też konkretnym, gotowym scenariuszem. Nie usiłuje ona snuć fikcyjnej opowieści o nieistniejących miejscach i ludziach. Z drugiej strony nie chce ani prorokować, ani podawać gotowych programów. Mówi ona o katolickim i w ogóle chrześcijańskim Kościele, nie takim, jakim on jest, ale takim, jakim mógłby on być już za parę lat. Za punkt wyjścia przyjmuje jednak aktualną sytuację katolicyzmu, jego dzisiejsze problemy i poglądy w nim się ścierające, być może nie tak widoczne w Polsce, nie mającej tradycji otwartej dyskusji o sprawach   Kościoła, ale z pewnością nurtujące Kościół Powszechny, światowy. W formie „przyszłościowej” powieści, której bohaterem jest właśnie papież, próbuje ukazać potrzebę i możliwości reform a zarazem i trudności, które takie reformy z pewnością napotkałyby na swej drodze.

Nie pisał jej człowiek stojący z boku, jakiś „obiektywny ekspert” czy może „watykanolog”. Jej autorem jest człowiek stojący w środku, teolog, a nade wszystko człowiek, który kocha swój Kościół, głęboko wierzy w to, że w pośrodku niego jest Jezus i że Kościół ten posiada w sobie siłę, która pozwoli mu się samemu odnowić zgodnie z autentycznym programem Ewangelii i jak ów Jezusowy „zaczyn” w istotny, decydujący sposób wpłynąć na odnowę naszego świata. Tego właśnie dla Kościoła gorąco pragnie. Każdemu, który weźmie tę książkę do ręki życzy zaś, by mógł poddać własnej refleksji pytania w niej postawione, by problemy swojego Kościoła uznał za swoje własne, bo takie one są w istocie. Może ta krótka opowieść o tym, „jak mogłoby być” przyczyni się choćby w skromnym wymiarze nie tylko do rozpoczęcia publicznej dyskusji, ale i do przebudzenia wśród świeckich katolików poczucia osobistej odpowiedzialności za życie Kościoła i tego naszego, ale przede wszystkim całego chrześcijaństwa, którego początkiem i fundamentem jest Ewangelia, miejscem zaś życia i realizowania się cały nasz dzisiejszy świat.

 

 

* *

 

T

omasz Hagenauer, biskup Mainz i kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego ciężko usiadł za swoim biurkiem. „Teraz jeszcze i to” - pomyślał zrezygnowany. Jakby za mało miał problemów w swoim własnym „stadzie”. Dowiedział się właśnie, że na nowo będzie świadkiem prasowej burzy wokół Kościoła - przed chwilą z sekretariatu zadzwoniła pani Johler z wiadomością, że radio i telewizja podały akurat zaskakujące nowiny z Rzymu - papież  Jan Paweł III  umarł przed dwoma godzinami w swoim prywatnym gabinecie w Watykanie. Choć już od dłuższego czasu wtajemniczeni wiedzieli, że ze zdrowiem najwyższego Pasterza nie jest dobrze, Hagenauer nie spodziewał się tego tak szybko - w końcu z rakiem można żyć dość długo, gdy ma się do dyspozycji najnowsze zdobycze nauki i najlepszych specjalistów. Ale w końcu to nie lekarze i ich drogie urządzenia mają ostatnie słowo - to pomyślawszy Tomasz Hagenauer wstał, podszedł do okna swego gabinetu, otworzył Liturgię Godzin i rozpoczął odmawiać trochę wczesne Nieszpory - tym razem z formularza za zmarłych, w intencji tego, który odszedł do Pana. Nie mógł jednak do końca skoncentrować się na psalmach i czytaniach, nie opuszczała go natrętna myśl - oto  Kościół stanął, a raczej  jego najwyżsi hierarchowie stanęli znowu przed tym nieubłaganym pytaniem ostatnich lat: jak dalej?

              Do grupy tych, którzy musieli odpowiedzieć na to pytanie należał i Hagenauer - od dwóch lat kardynał, a więc potencjalny wyborca nowego papieża, a może i - czysto teoretycznie - następny elekt.

              Pytanie o najbliższą przyszłość największego z Kościołów świata, o kurs jego sterników nie było bynajmniej nieobecne w ostatnim czasie - unosiło się w powietrzu już od Soboru Watykańskiego II, a ze wzmożoną siłą dawało o sobie znać wśród zaangażowanych katolików, wśród teologów i części księży podczas ostatnich lat pontyfikatu Jana Pawła II - papieża jakże kontrowersyjnego. Upłynęło już jednak prawie sześć lat od śmierci tego polskiego biskupa na rzymskiej katedrze -  z jednej strony charyzmatycznej wręcz osobowości o ogromnej medialnej sile oddziaływania, a z drugiej nieodrodnego syna swojego ludowego, konserwatywnego polskiego Kościoła, przejawiającego mocno autorytarne ciągoty w stylu kierowania katolicyzmem. Karol Wojtyła, ten „ostatni nieomylny” zastępca Chrystusa, jak z lekkim przekąsem nazywano go w kręgach europejskich teologów, zmarł po długiej i heroicznej walce z nowotworem 22 września 2002 roku.  Wybrany przez ostrożnych kardynałów - prawie w stu  procentach nominatów Wojtyły - nowy sternik „Piotrowej nawy”, Portugalczyk Mario Rodigez, który przybrał imię Jana Pawła III od samego początku stanął wobec problemu zmiany kursu. 73 letni nowy papież nie znalazł w sobie jednak  ani  przekonania co do konieczności opowiedzenia się po stronie jednej z grup w Kościele, ani dość energii, by ruszyć w którąkolwiek ze stron czy choćby zmieniać zastany sposób funkcjonowania rzymskiej centrali. Ten lubiany przez swoich lizbońskich diecezjan „człowiek środka” nie miał zamiaru ryzykować konfliktu, czy może nawet rozłamu w Kościele, a może nawet nie chciał brać na swoje sumienie tych potencjalnie utraconych wiernych, którzy w ten czy inny sposób odeszliby od kościelnej owczarni, gdyby zaczęły się w niej jakiekolwiek gwałtowniejsze ruchy. Stać go było tylko na tyle, by na dwóch zwołanych przez siebie konsystorzach mianować wśród około 50 nowych kardynałów, w sporej większości ludzi nie bardzo związanych z Rzymem i jego Kurią, wielu spośród biskupów, którzy dobrze się sprawdzili jako udane bufory między oczekiwaniami swoich wiernych i kleru a centralistycznym i unitarnym stylem kierowania Kościołem przez Rzym. Kilku z tych nominatów może nawet nie chciał, ale po prostu nie mógł ich ominąć, jeśli nie chciał ostatecznie skompromitować watykańskiej polityki personalnej - jednym z nich był właśnie biskup Tomasz Hagenauer.

              Ten dopiero czterdziestoośmioletni biskup od czterech lat kierował  zachodnioniemiecką diecezją Mainz, nominowany tam przez  Jana Pawła III, a od trzech lat był przewodniczącym Konferencji Episkopatu Niemiec. Jego poprzednik w tej funkcji, Karl Lehmann, także biskup Mainz, przez cztery kolejne kadencje jako szef niemieckiego episkopatu nie doczekał się kardynalskiego kapelusza, bo choć należał do raczej umiarkowanych hierarchów - papież Wojtyła nie mógł go zaakceptować. W szczególności nie mógł on  (a może bardziej niż on sam członkowie Opus Dei, otaczający go w Watykanie w drugiej części jego pontyfikatu) wybaczyć mu listu pasterskiego z roku 1994, w którym wraz z biskupami dwóch sąsiednich diecezji pozostawiał swoim księżom decyzję w sprawie udzielania sakramentów ludziom rozwiedzionym, którzy po raz drugi zawarli małżeństwo. I choć warunki, wymienione w liście były naprawdę ściśle określone i w żaden sposób nie groziło to zbyt luźnym podejściem czy samowolą proboszczów, Lehmann podpadł Rzymowi ostatecznie. Szef jednego z największych i najważniejszych na świecie Kościołów katolickich, finansującego zresztą połowę katolickich misji i diecezji diaspory nie był członkiem Świętego Kolegium. Ten swego rodzaju policzek, wymierzony niemieckim katolikom, obok wielu innych dowodów nieliczenia się z ich opinią w sprawach ich dotyczących (jak choćby biskupie nominacje wiernych Rzymowi, lecz niepopularnych i niemożliwych do zaakceptowania księży) przyczyniał się dodatkowo do  coraz większej niechęci, jaką darzono Watykan w ogóle, a papieża w szczególności. Jan Paweł III nie mógł sobie na to pozwolić. Następca Lehmanna, protegowany przez niego ksiądz Hagenauer, szef Katolickiej Akademii w Mainz i proboszcz podmiejskiej parafii, został mianowany biskupem w bardzo krótkim czasie po rezygnacji swego poprzednika. Wydawało się nawet, że Lehmann miał w tej sprawie wpływ decydujący. Podobno zresztą monsignorzy z Kongregacji Biskupów byli mocno niezadowoleni, bo Ojciec Święty tym razem nie pozwolił sobie zbyt natrętnie doradzać. Po pół roku Hagenauer został Szefem Konferencji - Lehmann ciągle jeszcze miał wielki autorytet wśród swoich kolegów, a może po prostu nikt nie chciał podjąć się tak niewdzięcznej funkcji „zderzaka”. Tak więc, w kardynalskich nominacjach Anno 2006 nie można go było pominąć.  

              „Konklawe może być za około dziesięciu dni” - myślał Hagenauer. „I raczej na pewno nie będzie krótkie”. To oznaczało skreślenie wszystkich terminów na najbliższy miesiąc. W pięć - sześć dni trzeba dokończyć to, co najważniejsze, odbyć niemożliwe do uniknięcia rozmowy, złożyć kilkanaście wizyt, przyjąć kilkudziesięciu ludzi - nie mówiąc już o Requiem za zmarłego biskupa Rzymu i poświęceniu nowego Centrum Caritas, które przypadało za dwa dni. Kardynał wystukał na wewnętrznym aparacie numer swojego sekretarza. Po chwili razem ze  Schmidthuberem rozważali, co da się jeszcze zmieścić, co trzeba przesunąć, a co po prostu odwołać. Był piątek, 27 czerwca 2008.

 

* *

 

W

Rzymie stara i dobrze sprawdzona machina Kurii i Domu papieskiego podjęła swoje zwykłe, przewidziane na taką okazję działania. Papieskie pokoje i wszystkie nie ogłoszone jeszcze dokumenty zostały zapięczętowane, oficjalne powiadomienia rozesłane, Dziekan Świętego Kolegium, kardynał Sequier  wraz ze swymi obecnymi w Wiecznym Mieście kolegami obradowali nad najkorzystniejszym terminem zwołania konklawe. W kościołach rzymskich celebrowane były uroczyste Msze za zmarłego Pasterza Miasta i świata. Ciało Jana Pawła III wystawiono w bazylice Świętego Piotra, gdzie składali mu ostatnią wizytę oficjele, nawiedzali go (nie tak znowu liczni) pobożni i (daleko liczniejsi) gapie. Ostatecznie śmierć wielkich tego świata zawsze jest widowiskiem dla małych i szarych obywateli, prowadzących na codzień swoje pracowite i dość szare życie. Przygotowania do pogrzebu nie rzucały się aż tak bardzo w oczy - miejsce w krypcie bazyliki jest przecież stale „gotowe” a oficjalni goście żałobni z całego świata zatrzymają się w swoich ambasadach czy innych rzymskich przedstawicielstwach. Watykańscy liturgiści także nie musieli się spieszyć - dla nich przygotowanie uroczystej liturgii żałobnej to kwestia jednego dnia - tu każdy zna znakomicie swoje zadania i przebieg pogrzebu, bardzo zresztą prosty w porównaniu z licznymi i wielekroć w rok odprawianymi wielkimi papieskimi celebrami. Dzienniki i kanały telewizyjne były pełne zmarłego papieża, jego podobizn, biografii i złotych myśli, roiło się od ocen minionego pontyfikatu, podawanych z najróżniejszych pozycji i - co oczywiste - w coraz większej liczbie pojawiały się spekulacje na temat następcy na Piotrowej Stolicy. Z każdym dniem w nabożeństwach uczestniczyła też większa liczba kardynałów, zjeżdżających, czy raczej zlatujących się z całego świata na pogrzeb i konklawe.

Także i oni, elektorzy - bohaterowie niezliczonych rozmów, sporów i artykułów prasowych byli - przynając się do tego, czy też nie - ogarnięci falą powszechnego rozprawiania o przyszlości Kościoła i jego Kurii. Tak, jak najbardziej jego Kurii[1], gdyż ktokolwiek miał zostać wybrany, z pewnością nastąpi szereg nowych nominacji, awansów i wątpliwych „awansów”, gdy któryś z kurialnych substytutów, asesorów czy domowych prałatów zostawał biskupem pierwszej wolnej, a niekoniecznie bardzo wielkiej diecezji w swoim rodzinnym kraju. Tak więc i Kuria, i wszyscy mniej czy bardziej związani z Watykanem Rzymianie (jak personel urzędów, właściciele przywatykańskich cafeterii i specjalistycznych „kościelnych” sklepów, przedstawiciele central zakonnych i papieskich uczelni) w przerwach między nabożeństwami i modlitwami z zamiłowaniem oddawali się plotkom i prognozom, ulubionemu zresztą zajęciu wszelkiego stanu urzędniczego. Oczywiście padały nazwiska, dziesiątki mniej lub bardziej egzotycznych nazwisk. W tym wszystkim wyczuwało się czasem i pewne nadzieje, reprezentowane raczej przez „stranieri”, obcych spoza Rzymu i Italii, i pewną nie do końca wypowiezianą obawę, przebijającą z ocen „tutejszych”, od lat związanych z centralnymi urzędami Kościoła.

Ani nadzieje, ani obawy nie były niczym nowym. Lokalne bowiem społeczności katolickie jak zresztą już od dziesięcioleci oczekiwały pewnych korekt, uwzględnienia różnych swoich potrzeb i problemów przez centrum, zmniejszenia rzymskiego centralizmu i liczyły zawsze na nowy pontyfikat jako na szansę pewnego odświeżenia. Ludzie zaś Rzymu kochali swoją pracę i patrzyli na Kościół „od środka” czy „od góry”, jak oni to zwykli byli rozumieć i raczej obawiali się wszelkich większych zmian w tym swoim małym, a tak przecież skutecznie funkcjonującym świecie. Nowe konklawe zawsze było dla nich pewną niewiadomą. Jednak od ponad czterdziestu lat, od zakończenia Soboru Watykańskiego II w roku 1965 i połowicznego wprowadzenia w życie jego reform w początku lat siedemdziesiątych XX wieku, mimo błyskawicznie zmieniających się warunków życia, potrzeb i problemów wiernych na wszystkich kontynentach, a co za tym idzie często ich sposobu myślenia, także odniesienia do wiary i religii, w Rzymie  Jana Pawła II oraz jego następcy nie odczuwało się jakichś większych zmian. Był wprawdzie krótki okres pewnej paniki w kręgach rzymskich, spowodowanej próbami nieśmiałego wprowadzania kolegialności: współkierowania najważniejszymi sprawami Kościoła przez centralne synody biskupów za Pawła VI. Jednak papież Wojtyła, ochoczo wspomagany przez Kurię, dość skutecznie poradził sobie z kolektywistycznymi modami wśród hierarchów i faktycznie zredukował rolę synodów do dyskusyjnego klubu przy osobie papieża, który w istocie bez jego akceptacji nie mógł wydać nawet jednego oświadczenia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek decyzji. Oczywiście składało się przy tym wszelkie hołdy wobec teologii kolegialności, wspominało o niej we wszelkich odnośnych dokumentach i apelach najwyższego urzędu. Właściwi autorzy papieskich encyklik i adhortacji[2], czyli watykańcy specjaliści od wszelkich dziedzin życia kościelnego stali się prawdziwymi mistrzami w cytowaniu dokumentów ostatniego Soboru w taki sposób, aby wynikało z nich dokładnie to, co Rzym (czyli otoczenie Ojca Świętego) akurat chciał powiedzieć, nakazać lub zakazać.  Ten stan rzeczy dokładnie odpowiadał ludziom Watykanu i sporej części światowej hierarchii, więc przez wiele lat nie uległ zmianom. W zamian wierni wszystkich kontynentów mieli szansę przeżyć osobiste spotkania z Namiestnikiem Chrystusa[3], który w osobie Jana Pawła II i (nieco mniej intensywnie) Jana Pawła III objechał niemal wszystkie kraje świata i przemawiał w prawie wszystkich ważniejszych miejscach, poruszając wszystkie możliwe światowe i lokalne problemy. Ujrzeli pełnego ludzkiego ciepła Ojca światowego chrześcijaństwa, pozdrawiającego masy szerokim gestem ramion, ściskającego się z działaczami, politykami i rabinami, całującego dzieci, odwiedzającego chorych i starych  i głaszczącego niepełnosprawnych w wózkach inwalidzkich i byli zachwyceni. Talent papieża Wojtyły, umiejącego rozmawiać a nawet żartować z milionowymi masami stał się obiektem podziwu nawet specjalistów od mediów i public relations. Jego następca, choć już nie w takim stopniu obdarzony tym charyzmatem także się starał i nie wypadał źle - po prostu zaistniały nowe „standardy” pełnienia urzędu papieskiego i nie dało się ich ominąć. Niektórzy obserwatorzy życia Kościoła określili to zjawisko jako pewien rodzaj daniny, którą Rzym musiał spłacać dzisiejszemu światu wszechogarniających mediów, światu poczucia wzajemnej bliskości, jego egalitarnym modom, w zamian za zachowanie ściśle hierarchicznej i centralistycznej struktury rzymskiego Kościoła i jego tradycyjnych kanonicznych norm. Ludzie dostali swojego Ojca Świętego bez tiary i lektyki, na wyciągnięcie ręki, w niczym jednak nie została uszczuplona kontrola Rzymu nad wszelkimi poczynaniami Kościołów lokalnych, w najdrobniejszych nawet sprawach. Papież się uśmiechał - ale miejscowy biskup nie mógł zmienić nawet jednego słowa w oficjalnym tekście mszalnych modlitw. Papież błogosławił - lecz proboszcz, nawet najlepiej znający swych parafian, nie śmiał udzielić komunii świętej rozwodnikom, choćby na ślubie ich własnych dzieci. Ojciec Święty obejmował się z reprezentantami siostrzanych wyznań i mówił im wiele dobrych słów, ale w seminariach nadal nauczano przyszłych księży, dlaczego to właśnie ich Kościół i wyłącznie On miał rację we wszystkich historycznych sporach i rozłamach, a bracia „odłączeni” mogą, jeśli chcą, na powrót się przyłączyć i o to należy się - wraz z nimi, czemu nie - modlić. Papież podawał rękę i dawał się ściskać - ale żaden teolog, zatrudniony na kościelnej uczelni nie mógł nauczać dogmatyki inaczej, niż pozwalała na to nauka nieomylnego Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Taki to, zdyscyplinowany, obliczalny, wierny swej tradycji Kościół oczekiwał teraz, że Duch Święty głosami kardynałów wybierze mu nowego Następcę Świętego Piotra, depozytariusza objawionej Prawdy, Namiestnika Chrystusa na ziemi, przewodnika w wierze, słowem - papieża. 

 

* *

 

P

o pogrzebie biskupa Rzymu Hagenauer udał się do rzymskiej siedziby werbistów, gdzie miał zwyczaj zawsze zamieszkiwać, gdy był w Wiecznym Mieście. Ojcowie byli gościnni, zawsze trzymali dwa-trzy pokoje dla swoich współbraci, zatrzymujących się tu, gdy wypadlo im, z jakich bądź powodów, odwiedzać stolicę chrześcijaństwa. Nie on jeden z niemieckich biskupów bywał ich gościem - tym razem wprowadził się wraz z Richardem Schmidthuberem do czasu rozpoczęcia konklawe. Pozostały jeszcze cztery dni - i biskup Mainz postanowił je wykorzystać na odwiedzenie wielu znanych mu ludzi, których losy rzuciły na dłużej w to piękne miejsce, większość z nich albo zakonników i zakonic, pracujących w domach generalnych swoich zakonów, jednego z redaktorów „L”Osservatore Romano”, jednego prawnika z Kongregacji do spraw Świętych i pewnego dobrego lekarza z Wiesbaden, który tu w Rzymie prowadził prywatną klinikę. Sekretarza - młodego jeszcze świeckiego teologa, po którym wiele sobie obiecywał w przyszłości, brał często ze sobą.  Podczas tych prywatnych spotkań nie mówiło się w zasadzie dużo o konklawe, przynajmniej w obecności kardynała. Po prostu nie wypadało nagabywać go o te sprawy, a jeśli sam się nie wypowiadał ... zostawało przecież tyle ciekawych tematów. Hagenauer zresztą, człowiek o ujmującej powierzchowności, posiadający opinię dość otwartego i  już jako ksiądz mający - przez 12 letnią pracę w Akademii w Mainz - stale do czynienia z katolickimi intelektualistami był także w prywatnych kontaktach cenionym rozmówcą i uważnym słuchaczem. Czas więc upływał dość szybko i ciekawie. W te kilka wieczorów, już w domu zakonnym, zdarzało im się właściwie codziennie we dwóch spotkać jeszcze w ogrodzie klasztoru, obaj wychodzili po prysznicu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza przed snem. We dwójkę byli nieco bardziej otwarci w sprawie, o której Hagenauer nie mógł przecież nie myśleć - w sprawie pytania obecnego teraz w głowach wszystkich elektorów - kto to ma być i jak ma to wszystko dalej poprowadzić. Schmidthuber nie odmawiał sobie przyjemności zacytowania kardynałowi ostatnich zasłyszanych plotek w temacie konklawe, wyczytanych w prasie rzymskiej prognoz i opinii. Chłopak znał nieźle włoski - w przeciwieństwie do swego szefa - bo w czasie swoich studiów spędzil tak zwany wolny rok w Mediolanie. Pewnie zresztą byłby został księdzem - studiował przecież obok prawa teologię, a, jak się kiedyś zwierzył, zawsze ciągnęło go w pobliże ołtarza - ale teraz - był już od trzech lat żonaty i nawet zdążyło mu się urodzić dziecko. Niemniej sprawy Kościoła i teologii, a zwłaszcza tak zwanych ruchów odnowy były w centrum jego zainteresowania i teraz Hagenauer mógl obserwować, jak chłonie to wszystko, co się wokół działo, jak słucha i czyta każdy strzęp informacji na temat tego, czym żył Rzym w ostatnich dniach. Podczas przedostatniego wieczoru Schmidthuber  przyznał się kardynałowi, że spotkanie u doktora Riedermaiera z poprzedniego dnia nie dało mu spać - ten gorący katolik, swego czasu działający w KHG - niemieckim katolickim stowarzyszeniu studenckim, podczas rozmowy z nimi praktycznie wyłożył Richardowi na stół prawdziwe problemy Kościoła. Nie chcąc pewnie pouczać kardynała, mówił do sekretarza, ale obaj sluchacze czuli, że oto głęboko wierzący człowiek dzieli się z nimi obydwoma tym, czego nie może zrozumieć, mówi to, czego nikt od lat nie chciał od niego słuchać, pyta o rzeczy, których nikt mu ani na szkolnych lekcjach religii, ani na setkach kazań, których wysłuchał nie wyjaśnił ani nawet wyjaśnić nie próbował. Hagenauer wtrącał się niewiele - pił znakomite wino doktora,  jadł jego sałatki i słuchał, zresztą nie po raz pierwszy. Teraz  Richard, zapomniawszy, że przecież obaj byli tam na owej kolacji, powtarzał swemu szefowi owe „questiones disputatae” - otwarte - zdaniem doktora - pytania, problemy a czasem i rany w organiźmie katolickiego Kościoła. Jako lekarz Riedermaier szczególnie silnie akcentował te bolączki nauki katolickiej, które ocierały się o zdrowie, ciało człowieka i jego „wcielone” życie.  Richard na nowo wywołał przed oczami  kardynała obraz doktora, tak namiętnie broniącego wolności sumienia małżonków chrześcijan w sprawach kontroli urodzin, jak gorąco polemizował z rzymską wizją tak zwanych naturalnych metod planowania rodziny. Jak krytykował obrońców osławionego „kalendarzyka”, którzy nie mogą pojąć, że setki milionów często niepiśmiennych, a w każdym razie  pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy biologicznej kobiet na większości kontynentów nie ma żadnych szans na postępowanie zgodnie z jego - niepewnymi zresztą co do skutków - zasadami. „Małżonkowie mają prawo do pożycia zawsze, kiedy oboje tego chcą. Ich wzajemny seks nie jest tylko techniką do produkcji potomstwa, to jest ukoronowanie prawdziwej, najgłębszej i najbardziej intymnej miłości. Jeśli Jezus nie wchodził dwojgu małżonkom do łóżka i nie rozsądzał tych rzeczy, dlaczego papież czy proboszcz mają to robić. To oni sami muszą zdecydować, ile mogą mieć dzieci, to oni przed Bogiem zdadzą z tego rachunek. I jeśli prezerwatywa, która w takiej Afryce pomogłaby uniknąć śmierci głodowej milionom dzieci jest niedobra, bo sztuczna, nienaturalna, to dlaczego Kościół używa mikrofonów? Przecież one też nie rosną na drzewach! A dlaczego biskupi jeżdżą mercedesami ... o przepraszam! No, ale one też nie są naturalnym środkiem poruszania się naszego gatunku!”. Sekretarz przypomniał  kardynałowi słowa jego przyjaciela na temat swego czasu krytykowanego przez czynniki kościelne przeszczepu organów: „Wtedy się wycofano, i teraz będzie trzeba się ze wstydem wycofać. To pouczanie z niebotycznych wysokości na tematy nowych ścieżek w nauce czy medycynie prowadzi tylko do gigantycznych błędów i równie gigantycznych kompromitacji”.  Gorąco polemizował z oficjalnym kościelnym stanowiskiem wobec wszelkiej postaci eutanazji: „Trzeba odróżnić  jedno od drugiego. Co innego zabójstwo na zlecenie albo wygodne samobójstwo jakiegoś frustrata przez ręce lekarza, co innego człowiek, którego już tylko boli i któremu nawet najsilniejszym narkotykiem nie mogę w niczym pomóc! Ileż może trwać agonia? Czy Bóg naprawdę tego chce? A sto lat temu pewnie nie chciał, bo ludzie w takim stadium bez naszych dzisiejszych urządzeń umarliby znacznie wcześniej i bez piątej części tych męczarni. W sposób naturalny!”- te ostatnie slowa trąciły sarkazmem, były przecież jakby cytatem z niezliczonych encyklik i kazań. I Tomasz  i Richard czuli, co doktor może nieświadomie chciał im przekazać: kimkolwiek będzie nowy papież, katolickie masy zwykłych, lecz wierzących gorąco ludzi czekają już zbyt długo na zwykłe, rozsądne podejście do ludzkich problemów, na dialog a nie wyrocznie z wysokości katedry. Mówił to, jakby chciał namówić Hagenauera  a gdyby mógł, pewnie wszystkich elektorów do oddania swego głosu w konklawe na rozsądek i normalność, zamiast na kolejne kilka czy kilkanaście lat, jak się wyraził: „...przemawiania do świata za pomocą niezrozumiałych cytatów z dokumentów papieskich poprzednich dwustu lat”. Obaj to dobrze zrozumieli, teraz zaś stali na tarasie polożonego na wzgórzu klasztoru i patrzyli ponad dachami pobliskich domów na miasto, od którego biskupa tyle zależało...

 

* *

 

W

dniu rozpoczęcia konklawe, w poniedziałek, 7 lipca, Tomasz Hagenauer wstał dość wcześnie, przed szóstą. Przed kilkudniowym zamknięciem w murach Watykanu musiał odbyć jeszcze szereg rozmów telefonicznych z Niemcami, przede wszystkim skontaktować się ze swoim ordynariatem. Prałat Guggemos, jego wikariusz generalny był bardzo samodzielnym człowiekiem, jednak w ostatnich dniach przesłał mu za pośrednictwem e-mailu serię spraw wymagających jego niezzwłocznej decyzji. Hagenauer nie miał zwyczaju decydować bez wysłuchania wszystkich zainteresowanych, stąd potrzeba przynajmniej telefonicznej konsultacji z minimum kilkunastoma osobami. Siedząc po Mszy i śniadaniu w swoim pokoju kardynał właśnie wybierał kolejny dlugi numer na swoim „Handy”, gdy  energicznym krokiem wszedł jego młody asystent, ze śladami silnego podniecenia na twarzy. Poruszając trzymaną w ręku gazetą, otwartą na trzeciej czy czwartej stronie, na której dało się widzieć zdjęcie Hagenauera zapytał:

n     Herr Bischof na to pozwolił? (Hagenauer wolał, gdy zwracano się do niego jego właściwszym tytułem - biskup)

n     Na co?

n     No, na przedrukowanie tego wywiadu sprzed tygodnia z „Berliner Morgenpost”

n     Ach to! Szczerze mówiąc, nie czyniłem żadnych restrykcji, ale nie miełem pojęcia, że ktoś tu zechciałby się tym interesować!

n     Już się niektórzy zainteresowali! Paru znajomych Pana Biskupa już dziś tu dzwoniło, żeby Mu pogratulować odwagi, eminencja kardynał Filadelfii zaś zapytał, czy to nie oszustwo!

n     Eminencja kardynał Filadelfii interesuje się, co mówi biskup Mainz katolickiej gazecie w Niemczech! Proszę, proszę! - odrzekł lekko rozbawiony Hagenauer.

n     On mi powiedział, że przeczytał go po tym, jak do niego zadzwonił jego i Wasz, Herr Bischof, kolega z Bogoty!

n     Kardynał Figueroa! I ten?

n     Herr Bischof, mam wrażenie, że oni wszyscy w ostatnich dniach gorliwie czytają gazety! Zresztą nie tylko czytają! - i Richard podał kardynałowi otwarty egzemplarz „Il Messagero” - proszę spojrzeć, wywiad z N`gadube i Gromkiem jest z przedwczoraj, rozmowa z Castiglioni była przeprowadzona wczoraj!   W tym momencie Hagenauer zauważył, że cała trzecia i czwarta strona gazety wypełniona jest podobiznami znanych mu lepiej lub gorzej hierarchów.

n     I wie Pan Biskup co jeszcze? Ten wielki tytuł na całe dwie strony znaczy: „Kościele wybieraj!”

n     Ach so! Zrobili ze mnie ekstremistę, żeby było bardziej kolorowo!

n     Z tego, co od rana słyszę, pańscy koledzy, Herr Kardinal nie wszyscy są zdania, że jest Pan tak bardzo na skraju - roześmiał się Schmidthuber. A jeśli więcej ich tak myśli - spoważniał, jeśli więcej ... ?

n     Niech Pan da spokój, Richard, to nic poważnego, na pewno sobie kogoś znajdą. - Obaj wiedzieli, o co otarły się ich myśli. Richard nie ciągnął dalej tego wątku.

n     Mam jeszcze kilka telefonów i e-mailów z wczoraj do napisania - położył Tomaszowi gazetę na stole i wyszedł.

              Hagenauer wziął ją i podniósł do oczu. Zaczął czytać wyjątki z wywiadu, którego udzielił dziennikarzom katolickiej gazety na dwa dni po śmierci papieża:

BM: Czy Pan nie uważa, że brak księży na wszystkich praktycznie kontynentach nie jest spowodowany przymusowym celibatem?

Kard.Hagenauer: Żaden kryzys, żaden problem nie mają takiej prostej, jednozdaniowo wyrażalnej przyczyny. To na pewno skutek pewnego rodzaju kryzysu religijności w ogóle, kryzysu pojmowania powołania (...) Ale dobrze, i w tym jest racja. Wielu młodych ludzi, mocno wierzących katolików, z którymi rozmawiałem i rozmawiam mówi mi, że czuje w sobie takie wezwanie, i że na pewno zdecydowaloby się na drogę kaplaństwa, gdyby nie pozbawiała ich ona jednocześnie szansy urzeczywistnienia się w całości jako ludzi, jako mężczyzn, jako mężów i ojców. Nie widzą w tym żadnej sprzeczności, w końcu nawet niektórzy Apostołowie, ze św. Piotrem na czele byli żonaci, a Kościół funkcjonował, i to niezgorzej, mając przez wieki żonatych księży. Celibat nie jest artykułem wiary. ...

BM: Zatem widzi Pan możliwość jego zniesienia ?

KH: Widzę możliwośc funkcjonowania w Kościele obok siebie w kapłaństwie obu grup: księży żonatych i pozostających w bezżenności. Ci pierwsi mogliby prowadzić niewielkie parafie, nawet funkcjonować jakby na „pół etatu”, bo przecież ojciec i mąż musi mieć czas dla żony i dzieci, musi na nich uczciwie, lecz dobrze zarobić. To byłoby chyba najlepsze rozwiązanie dla bardzo małych parafii, które nie mogą utrzymać własnego księdza. Ci drudzy, którzy świadomie i dobrowolnie rezygnowaliby z zakładania rodziny, podejmowaliby się zadań wymagających całkowitego poświęcenia sił i czasu, jak wielkie parafie, misje czy urząd biskupi.(...)

BM: Kobieta i kapłaństwo? Czy Jezus nie lubił  kobiet i nie chciał ich przy ołtarzu?

KH: To oczywista nieprawda! Wystarczy poczytać uważnie Ewangelię. Z Jezusem chodzili nie tylko uczniowie, ale także niewiasty. Imiona niektórych nawet znamy. To one miały więcej odwagi od uczniów-mężczyzn, skoro stały pod Jego krzyżem, gdy tamci uciekli. Zresztą to kobieta pierwsza - Maria z Magdali - ujrzała Zmartwychwstałego. To ona otrzymała od Niego polecenie „Idź i przekaż im...” I to ona pierwsza oglosiła radosną nowinę wierzącym, tam, w Wieczerniku: „Widziałam Pana, i to mi powiedział” A zatem pierwszym głosicielem radosnej Nowiny o żyjącym Panu była kobieta! I On sam tego chciał!

BM: To czemu Kościół tego nigdy  nie chciał, by kobiety głosiły Ewangelię i sprawowały sakramenty? Bo nie bylo ich w wieczerniku, gdy Jezus przekazywał swoje polecenie „To czyńcie na moją pamiątkę”, jak nas uczono?

KH: A gdzie jest napisane, że ich tam nie było? Przecież ostatnia Wieczerza była wieczerzą paschalną, na której zawsze gromadziła się cała rodzina wokół swego ojca. Ci, którzy z Nim chodzili i Go sluchali, byli rodziną Jezusa, jak sam to powiedział. Pewnie więc byli z Nim tam wszyscy i pewnie ze wszystkimi podzielił się chlebem i winem i pewnie do wszystkich jako do swej rodziny mówił: „Bierzcie i jedzcie... pijcie, ... To czyńcie na Moją pamiątkę”. Na pewno nikogo nie pominął. Fakt, że kobiety nie głosiły publicznie Słowa i nie przewodniczyły Eucharystii[4] to przede wszystkim konsekwencja ówczesnego porządku społecznego. W tamtych czasach nikt nie brał poważnie kobiety nie tylko jako głosiciela, ale nawet jako świadka w sądzie. Nikt też nie zgodziłby się, żeby kobieta przewodniczyła obrzędom mysteryjnym, powtarzała gest Założyciela Kościoła. Tak było przecież do całkiem niedawna. W końcu nawet prawa wyborcze kobiet w Europie są całkiem świeżej daty.

BM: To by znaczylo, że mógłby Pan sobie wyobrazić kobiety jako katolickich księży, a nawet biskupów?

KH: „Dla Boga nie ma nic niemożliwego” To Bóg kazał powiedzieć kobiecie, Marii, matce Jezusa. Natomiast poważnie: móglbym sobie bardzo dobrze wyobrazić już w bardzo niedługim czasie kobiety jako diakonisse, z prawem głoszenia Ewangelii i kazań. Myślę, że niejednego mogłyby nas lepiej nauczyć, niż my je, z mandatu Kościoła, usiłujemy nauczać.(...)

BM: Teologia, teologowie i rzymska doktryna wiary. Czy rzeczywiście tylko w Rzymie umieją czytać Ewangelię?

KH: O, to by bardzo źle swiadczyło o katolickości, to znaczy powszechności Kościoła. Zresztą ja sam i większość naszych niemieckich, holenderskich czy amerykańskich księży albo braci z Wietnamu czy Zairu byliśmy w Rzymie wszystkiego parę tygodni w życiu, i to bynajmniej nie na kursie biblijnym (śmiech). Według takiej teorii nie powinniśmy się brać za kazania czy katechezę. Myślę, że Jezus, w którego wierzę, któremu wierzę mówił wystarczająco jasno, aby otwarty człowiek mógł Go zrozumieć. Ewangelia jest przede wszystkim skierowana do każdego człowieka. I nigdy więcej nie może być tak, jak już przez bardzo długi czas było, że kosciół wręcz odsuwał katolików od czytania Pisma, aby sobie go, broń Boże, opacznie nie interpretowali. Z tego wyszła tylko nieznajomość Ewangelii, z którą do dziś musimy walczyć. Każdy musi sam czytać, sam przyjmować, musi się zastanowić i odpowiedzieć na to Wezwanie. A my jesteśmy po to, aby to wołanie powtarzać, tłumaczyć na dzisiejszy język i dzisiejsze życiowe sytuacje. Nie zaciemniać, lecz tłumaczyć, przybliżać, rozgłaszać i świadczyć...

BM: Za pomocą takich formuł jak „transsubstancjacja” czy” unia hipostatyczna”? Oficjalne dokumenty kościelne zwalczają na przyklad wszelkie inne wytłumaczenie tego, co się dzieje w czasie Mszy Świętej z chlebem i winem, jak tylko słowem „trannsubstancjacja”. Nawet teologia Schooneberga czy Schillebecxa z lat siedemdziesiątych XX wieku, ktora w istocie była niedaleko od takich określeń, została odrzucona.

KH: Staram się unikać tego typu pojęć, gdy rozmawiam z ludźmi. Ostatecznie chodzi nam w wierze o to, że Bóg jest wśród nas, a nie o to, jak On tu jest, w jaki sposób On to robi. Nie potrafię sobie wyobrazić, by jakiekolwiek pojęcie moglo Go ogarnąć, nawet najbardziej skomplikowane. Jezus poradził sobie bez nich, aby ukazać nam obraz kochającego Ojca, więc nie powinniśmy nawet starać się Go „przebić” z naszym filozoficznym, przepraszam za wyrażenie „bełkotem”.

BM: Pan, biskup, doktor teologii i filozofii... jesteśmy zszokowani (śmiech)

KH: „Są sprawy, o których nie śniło się filozofom”. Poczytajcie „Fausta”, co mówi o swojej mądrości. Nie sylogizmy i cytowanie co mędrszych Ojców i doktorów czy papieży przybliży nam Boga, lecz gorąca wiara i otwarcie na jego Ewangelię.(...)

BM: Zjednoczenie chrześcijan.Czy to nie jest zadanie dla największego z Kościołów, w tysiąc lat po schiźmie wschodniej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin