Zbuntowane Anioły-rozdz.28-32.doc

(203 KB) Pobierz

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

 

Nell Hawkins i ja snujemy się po smutnym, wietrznym dziedzińcu Bethlem. Dzień jest chłodny, ale jeśli ona chce spacerować to będę spacerowała z nią. Zrobię wszystko, żeby rozwikłać tajemnicę, gdyż jestem pewna, że gdzieś w umęczonym umyśle Nell znajdują się odpowiedzi, których potrzebuję.

Tylko kilka najodważniejszych osób wyszło dzisiaj na dwór. Nell odmawia włożenia rękawiczek. Jej drobne dłonie robią się fioletowe z zimna, ale to zdaje się jej nie przeszkadzać. Gdy znajduje­my się w bezpiecznej odległości od drzwi szpitala, podaję Nell wycinek z gazety.

Trzyma go w drżących dłoniach,

— Święta Wiktoria...

— Byłaś tam, prawda?

Opada na ławkę jak przekłuty balon.

— Tak - odpowiada, jakby coś sobie przypominała. - Byłam.

— Co się stało tego dnia nad morzem?

Zbolałe oczy Nell odnajdują moje, jakby szukała w nich odpo­wiedzi. Dziewczyna mocno zaciska powieki,

—Mika i Mik na górę myk po zimnej wody łyk - mówi. - Mik wpadł w beczkę i zgubił czapeczkę, a... — Milknie sfrustrowana. -Mika i Mik na górę myk po zimnej wody łyk. Mik wpadł w beczkę i zgubił czapeczkę, a...

Powtarza coraz szybciej:

- MikaiMiknagóręmykp zimnejwodyłyk.Mikwpadłwbeczkę izgubiłczapeczkę a... a...

Nie mogę tego znieść.

- A Mika za nim fik - kończę.

Znów otwiera oczy, które łzawią od mrozu. - Tak Tak. Ale ja nie zrobiłam fik.

- O czym ty mówisz? Nie rozumiem.

- Poszłyśmy na górę... na górę... - Kołysze się. - Po zimnej wody łyk. Z wody. To przyszło z wody. Ona to przyzwała,

-Kirke? -szepczę.

-Ona buduje domek z piernika i wabi nas w pułapkę.

Dziwna pani Sommers przechadza się w pobliżu, wyrywając sobie brwi, gdy nikt jej nie obserwuje. Podchodzi coraz bliżej i bliżej, żeby podsłuchać.

-Czego Kirke chciała od ciebie? Czego szukała?

-Dostępu. - Nell chichocze w taki sposób, że moje plecy po­krywają się gęsią skórką. Zerka na lewo i na prawo jak dziecko ukrywające jakiś paskudny sekret. - Chciała się tam dostać. Chciała. Chciała. Mówiła, że stworzy z nas swój nowy Zakon. Królowe. Królowe w koronach, królowe w czapeczkach. Mik wpadł w beczkę, zgubił czapeczkę...

-Proszę, spójrz na mnie. Czy możesz mi opowiedzieć, co się wydarzyło?

Wydaje się taka smutna, taka daleka.

- Jednak nie mogłam jej wprowadzić. Nie mogłam wejść. Nie do końca. Tylko tutaj. — Wskazuje na swoją głowę. — Widziałam różne rzeczy. Mówiłam jej różne rzeczy. Ale to było za mało. Chciała tam wejść sama. Znużyła się nami. Ona... - Pani Sommera podchodzi bliżej. Nell nagle odwraca się i wrzeszczy na nią, dopóki pokonana kobieta nie ucieka. Moje serce łomocze, przerażone tym nagłym wy­buchem.

-Ona szuka kogoś, kto będzie mógł przywrócić magii pełną chwałę. Kogoś z wystarczającą mocą, żeby ją tam zabrać, żeby zaprowadzić ją do Świątyni. Togo zawsze chciała - szepcie. - Nie. nie, nie, nie! - krzyczy w powietrze.

-Panno Hawkins - odzywam się, żeby naprowadzić ją z powrotem na temat - czy to jest panna McCleethy? Czy ona tam była? Czy to ona jest Kirke? Możesz mi powiedzieć.

Nell kładzie na moim karku drobną rękę, która wydaje się zaskakująco silna, i pochyla moją głowę w stronę swojej, dopóki nie stykamy się czołami. Skórę dłoni ma szorstką niczym jutowy worek.

- Nie wpuść jej tam, pani Nadziejo.

- Czy to ma być odpowiedź? Nell mówi dalej ściszonym głosem:

- Mroczne istoty zrobią wszystko, żeby przejąć nad tobą kontrolę. Sprawią, że będziesz widziała różne rzeczy. Słyszała różne rzeczy. Musisz trzymać się od nich z dała.

Chcę się uwolnić od tej drobnej dłoni, która przeraża mnie

swoją ukrytą siłą, ale boję się poruszyć.

- Proszę, powiedz, czy wiesz, gdzie mogę znaleźć Świątynię?

- Musisz podążać prawdziwą ścieżką. I znów to samo.

- Są setki ścieżek. Nie wiem, o którą ci chodzi.

- Jest tam, gdzie się jej najmniej spodziewasz. Ukrywa się na widoku. Musisz patrzeć, a zobaczysz, może zobaczysz, może, mo­rze, to przyszło z morza, z morza. - Szeroko otwiera oczy. - Wi­działam cię! Przepraszam, przepraszam, przepraszam!

Znów ją tracę.

- Co się stało z pozostałymi dziewczętami, Nell? Zaczyna skamleć jak ranne zwierzę.

- To nie była moja wina! To nie była moja wina!

- Panno Hawkins... Nell, wszystko w porządku. Widziałam je w swoich wizjach. Widziałam twoje przyjaciółki...

Warczy na mnie z taką furią, że boję się, czy mnie nie zabije.

- To nie są moje przyjaciółki! To nie moje przyjaciółki!

- Ale one próbują pomóc. Cofa się przed mną, krzycząc.

- Coś ty zrobiła? Co zrobiłaś?

Zaniepokojona pielęgniarka opuszcza posterunek przy drzwiach i zmierza w naszą stronę.

- Panno Hawkins, proszę... Nie chciałam... -Cii! Podsłuchują przez dziurki od klucza! Usłyszą nas!- ostrzega Nell biegając tam i z powrotem z rękoma założonymi na piersi.

-Nie ma tu nikogo. Tylko ty i ja... Wraca i kuli się u moich kolan jak dzikie zwierzątko.

- Zajrzą do mojego umysłu!.

-P-panno Hawkins... N-Nell... - jąkam się. Ale ona jest już dla mnie stracona.

-Siedzi baba na cmentarzu, trzyma nogi w kałamarzu'. - pokrzykuje. rozglądając się wokół, jakby przemawiała do niewidzialnej  publiczności zgromadzonej na dziedzińcu. - Przyszedł duch, babę. - buch. baba - fik, a duch znikł!

Z tymi słowami zrywa się i biegnie do pielęgniarki, która wprowadza ją do szpitala, zostawiając mnie samą na chłodzie i jeszcze większą liczbą pytań niż przedtem. Zachowanie Nell, nagle poczucie zagrożenia, które ją ogarnęło, bardzo mnie wzbu­rzyło. Nie wiem, o co jej chodzi ani co ją tak zdenerwowało. Mia­łam nadzieję, że podzieli się ze mną wiedzą na temat Kirke i Świątyni, ale Nell Hawkins, o czym muszę pamiętać, jest pacjentką w Bedlam. To dziewczyna, której umysł został uszkodzo­ny w wyniku jakiegoś urazu i poczucia winy. Nie wiem już, komu ani w co mam wierzyć.

Pani Sommers wraca i siada obok mnie na ławce, uśmiechając się na swój niepewny sposób. W miejscach pomiędzy jej rzadkimi brwiami łysa skóra połyskuje na czerwono.

- Czy to wszystko sen? - pyta mnie.

-Nie, pani Sommers - odpowiadam, zbierając swoje rzeczy.

- Ona kłamie, wie pani.

- Co pani ma na myśli? - pytam.

Te wyskubane brwi nadają jej niepokojący wygląd - przypomina demona, który uciekł ze średniowiecznego malowidła.

-Słyszę ich. Odzywają się do mnie, mówią mi różne rzeczy.

- Pani Sommers. kto się do pani odzywa i mówi różne rzeczy?

- O ni-odpowiada, jakby uważała, że powinnam to rozumieć. - Powiedzieli mi. Ona nie jest tym, kim się wydaje. Dopuściła się takich podłych  czynów. Jest w zmowie ze złymi, panienko. Słyszę, co robi w pokoju nocami. Takie podłe, podłe czyny. Niech panienka na siebie uważa. Oni idą po panienkę. Oni wszyscy idą po panienkę.

Pani Sommers uśmiecha się, pokazując zęby zbyt drobne na jej usta.

Wrzucam wycinki prasowe do torebki, wstaję i czmycham do środka. Szybkim krokiem idę korytarzem, mijając kółko hafciarskie, rozstrojone pianino oraz skrzeczącą Kasandrę. Idę coraz prędzej, aż prawie biegnę. Zanim docieram do powozu i Kartika zupełnie pełnie brak mi tchu.

- Co się dzieje? Gdzie twój brat? - pyta, nerwowo rozglądajac się wokół.

- Chce... żebyś... wrócił... po niego - odpowiadam z trudem.

- Co się stało? Masz rumieńce. Odwiozę cię do domu.

- Nie, nie do domu. Muszę z tobą porozmawiać. Na osobności. Kartik zauważa, że z trudem łapię oddech i jestem głęboko wstrząśnięta.

-Znam takie miejsce. Nigdy nie sprowadzałem tam młodych dam, ale to najlepsze, co mi przychodzi do głowy. Ufasz mi?

- Tak - odpowiadam. Podaje mi dłoń, a ja wdrapuję się do po­wozu, pozwalając, by Karlik wziął lejce i mój los w swoje ręce.

Przez most Blackfriars wjeżdżamy do ponurego, ciemnego serca wschodniego Londynu. Zaczynam się zastanawiać, czy słusznie postąpiłam, zgadzając się, żeby Kartik mnie tu przywiózł. Ulice są wąskie i wyboiste. Sprzedawcy warzyw i rzeźnicy krzykiem nawo­łują ze swoich wozów:

- Ziemniaki, marchew, groch!

- Piękna jagnięcina, prawie bez kości! Wokół nas tłoczą się dzieci, błagając o cokolwiek - pieniądze,

jedzenie, ochłapy, pracę. Walczą o moją uwagę.

-Panienko! Panienko! - wołają, proponując "pomoc" wszelkiego  rodzaju za pensa lub dwa. Kartik zatrzymuje powóz w alejce za sklepem rzeźniczym. Dzieci otaczają mnie i ciągną za płaszcz.

-Bujać się! - krzyczy Kartik z londyńskim akcentem, którego nigdy u niego nie słyszałam - Kumacie, brachy, co to czacha i miecz?

Dzieci robią wielkie oczy na wzmiankę o Rakshanach.

- Git - mówi dalej Kartik - więc lepiej spadowa, jak czaicie, o czym mowa.

Dzieci momentalnie znikają. Zostaje tylko jeden malec, któremu Kartik rzuca szylinga.

-Pilnuj wózka, chłopie - mówi. - Się robi - odpowiada malec, wciskając monetę do kieszeni.

-To było niezłe - zauważam, gdy odchodzimy obskurną uliczką.

Kartik pozwala sobie na zdawkowy, triumfalny uśmiech. -Wszystko, żeby przeżyć.

Wyprzedza mnie o krok. Porusza się jak myśliwy; idzie ostroż­nie i lekko pochylonymi ramionami. Przemierzamy jedną krętą uliczkę z rozpadającymi się domami, a potem drugą. W końcu do­cieramy do krótkiej alejki i zatrzymujemy się przed niewielką karczmą wciśniętą pomiędzy dwa budynki, które wyglądają, jakby zamierzały ją przydusić. Podchodzimy do ciężkich drewnianych drzwi. Kartik puka w umówiony sposób. Krzywo wycięty wizjer w drzwiach otwiera się od drugiej strony i ukazuje się w nim oko. Wizjer zamyka się, po czym zostajemy wpuszczeni do środka. W gospodzie jest ciemno i przepysznie pachnie curry oraz kadzi­dłem. Potężni mężczyźni siedzą przy stołach pochyleni nad talerzami z parującym jedzeniem, brudnymi dłońmi obejmując kufle piwa, jakby to była jedyna własność warta pilnowania. Rozumiem już, czemu Kartik nigdy nie przyprowadził tu damy. Z tego, co wi­dzę, jestem tu jedyną kobietą.

-Czy coś mi tu grozi? — pytam przez zaciśnięte zęby. -Nie bardziej niż mnie. Zajmuj się swoimi sprawami, na nikogo nie patrz, a nic ci się nie stanie.

Dlaczego mam uczucie, że to odpowiedź guwernantki, która opowiada, swoim podopiecznym makabryczne historie na dobranoc i liczy na to, że dzieci będą spały spokojnie?

Prowadzi mnie do stołu na tyłach lokalu, gdzie belkowany sufit schodzi jeszcze niżej. Całe to  miejsce sprawia wrażenie jakby znajdowało się pod ziemią, niczym królicza nora.

- Dokąd idziesz? - pytam w panice, gdy Kartik oddala się od stołu.

- Ciii! - uspokaja mnie, przykładając palec do ust-Zrobię Ci niespodziankę.

Tego się właśnie obawiam. Składam ręce na szorstkim drewnianym stole i próbuję zniknąć. Po chwili Kartik wraca z talerzem jedzenia, które stawia przede mną i uśmiecha się. Dosa!  Nie jadłam  tych cieniutkich, pikantnych naleśników, od kiedy opuściłam Bombaj i kuchnię Sarity. Jeden kęs budzi we mnie tęsknotę za jej serdecznością i za krajem, który z całego serca pragnęłam porzucić i którego być może już nigdy nie zobaczę.

- Przepyszne - mówię, odgryzając kolejny kęs.-jak się dowiedziałeś o tym miejscu?

- Amar mi powiedział. Właściciel pochodzi z Kalkuty. Widzisz tę zasłonę? - Wskazuje na gobelin wiszący na ścianie. -Za nią znajdują się drzwi do ukrytego pokoju. Gdybyś mnie kiedyś potrzebowała ...

Uświadamiam sobie, że zdradza mi sekret. To miłe uczucie, kiedy ktoś darzy nas zaufaniem.

- Dziękuję - odpowiadam. - Tęsknisz za Indiami? Wzrusza ramionami.

- Moją rodziną są Rakshanta. Oni nie pochwalają oddania konkretnemu krajowi czy zwyczajom.

-  I nie pamiętasz, jak pięknie wyglądały brzegi rzeki o zmierzchu albo jak wieńce z kwiatów pływały po wodzie?

- Mówisz jak Amar — zauważa, wgryzając się w gorący naleśnik

- Co masz na myśli?

- On czasami tęsknił za Indiami . Żartował sobie ze mnie. Mawiał: " Braciszku, przejdę na emeryturę w Waranasi, będę miał grubą  żonę i dwanaścioro dzieci na głowie.  A jak umrę, możesz wrzucić moje prochy do Gangesu, żebym już tu nie wrócił"".

Jeszcze nigdy Kartik nie powiedział tak wiele o swoim bracie. wiem, że mamy do omówienia pilne sprawy ale chcę się dowiedzieć czegoś więcej o nim.

- I ... ożenił się?

- Nie. Rakshanom nie wolno się żenić. To by nam przeszkadzało wypełnianiu obowiązków.

-No tak

Kartik bierze kolejną dosę i kroi ją na schludne, równe kawa­łeczki.

-Gdy już się złoży przysięgę, to jest zobowiązanie na całe życie. Nie można odejść. Amar o tym wiedział. Szanował swój obowiązek.

- Czy zajmował wysokie stanowisko? Spokojna zazwyczaj twarz Kartika posępnieje.

- Nie. Ale mógłby, gdyby...

Gdyby żył. Gdyby nie zginął, próbując chronić moją mamę, próbując chronić mnie. Kartik odsuwa talerz. Znów jest bardzo rzeczowy.

- Co takiego chciałaś mi powiedzieć?

- Myślę, że panna McCleethy to Kirke - wyjawiam. Mówię mu o anagramie i o tym, jak ją śledziłyśmy do Bedlam, o wycinkach prasowych i o dziwnej wizycie u Nell. - Panna Hawkins powie­działa, że Kirke próbowała poprzez nią dostać się do międzyświata, ale im się nie udało. Nell miała do niego dostęp tylko w wy­obraźni. A kiedy zawiodła..,

- Co wtedy?

- Nie wiem. W wizjach widziałam tylko fragmenty wydarzeń -odpowiadam. Karlik posyła mi ostrzegawcze spojrzenie, tak jak się spodziewałam. - Wiem, co zamierzasz powiedzieć, ale widuję, te trzy dziewczyny w bieli, przyjaciółki panny Hawkins. To ta sama wizja, lecz za każdym razem nieco wyraźniejsza. Dziewczęta, mo­rze, kobieta w zielonym płaszczu. Kirke. I wtedy ...  Nie wiem. Dzieje się coś potwornego, ale tej części nigdy nie widzę.

Kartik cicho bębni kciukami po stole.

- Powiedziała ci, gdzie szukać Świątyni?

- Nie - zaprzeczam. - Ciągle powtarza coś o podążaniu właściwą ścieżką.

-Wiem. że lubisz pannę Hawkins, ale musisz pamiętać, że nie można polegać na jej umyśle.

- Tak jak na magii i międzyświecie - mówię, bawiąc sic rękawiczkami. - Nie wiem, od czego zacząć. To mnie przerasta. Mam odnaleźć coś, co wydaje się nie istnieć, a najlepsza wskazówka, ja ką mam, to słowa wariatki z Bedlam, która powtarza tylko: ."Trzymaj się ścieżki, idź ścieżką". Z radością trzymałabym się tej cholernej  ścieżki, gdybym wiedziała, gdzie ona jest.

Kartik szeroko otwiera usta ze zdumienia. Za późno uświadamiam sobie, że przeklęłam.

- Yyy, bardzo przepraszam - mówię przerażona.

-I cholernie słusznie - odpowiada Kartik Wybucha gromkim śmiechem. Uciszam go, lecz po chwili oboje chichoczemy jak hieny. Starszy człowiek przy stoliku obok kręci głową, pewien, że oszaleliśmy.

- Przepraszam - powtarzam. - Po prostu jestem bardzo zde­nerwowana.

- Widzę. - Kartik wskazuje na mój amulet. - Co się z nim stało?

-Och - wzdycham, zdejmując naszyjnik. - To nie ja, tylko panna Hawkins. Podczas pierwszej wizyty zerwała mi go z szyi. Myślałam, że chce mnie zabić, ale ona tylko tak dziwnie go trzy­mała - odpowiadam.

Kartik marszczy czoło. - jak broń?

Bierze ode-mnie amulet i przecina nim powietrze, jakby to był sztylet. W bursztynowym świetle lamp metal nabiera ciepłego; zło­tego odcienia.

-Nie. Ujęta go w dłonie w taki sposób. - Zabieram amulet i poruszam nim tak, jak to robiła Nell. - Przyglądała się mu, jakby czegoś szukała. '

Kartik siada prosto. - Zrób to jeszcze raz.

Ponownie poruszam medalionem w przód i w tył.

- Co? O co chodzi?

Kartik znów pochyla się na krześle, - Nie wiem , ale to, co robiłaś, przywiodło mi na myśl kompas. Kompas! Stawiam bliżej latarnię i trzymam amulet tuż obok jej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin