Kossak Zofia - Biblioteka Karola Miarki.doc

(1254 KB) Pobierz
``BKM

  ``BKM

  Biblioteka Karola Miarki

 

  Zofia Kossak

 

 

 

  Posłowiem i przypisami

  opatrzył Tadeusz Bujnicki

 

  Wydawnictwo "Śląsk"

 

  1

 

  Stary Subutaj, zwany Lwem i Ramieniem Niezłomnego (Niezłomny -

Czingis-chan (Temudżyn); ok. 1155-1227, twórca imperium mongolskiego ze

zjednoczonych koczowniczych plemion, największej potęgi militarnej w

średniowiecznej Azji.), charknął nasycony i odrzucił w tył przez ramię

złoty szpikulec, którym się posługiwał przy jedzeniu. Baczny na każdy ruch

pana, niewolnik ujgurski podał mu gliniane naczynie z wydłużoną, wąską

szyjką, napełnione pieniącym kumysem (Kumys (tur.) - napój z mleka

kobylego). Stary wojownik przymknął oczy i pił chciwie, z lubością.

Wystająca z pomarszczonej szyi grdyka poruszała się ruchem miarowym. Widząc

to Bartolomeo di Candiano, tajny poseł Rzeczypospolitej Weneckiej

(Rzeczypospolita Wenecka - uformowana w średniowieczu republika na północny

Włoch. Wielka potęga handlowa i morska, wzbogacona zwłaszcza na wojnach

krzyżowych. Rządzona przez Wielką Radę i wybieranych z jej składu

naczelników - dodżów.), odłożył z westchnieniem ulgi pasek wędzonej,

słodkiej koniny, którą żuł uprzejmie, lecz z przymusem, i oddał go wraz z

miską niewolnikowi. Mięso błyskawicznie znikło. Niewolnik wytarł starannie

miskę wiechciem suchej trawy i ostrożnie postawił na ziemi pod ścianą jurty

(Jurta (tur.) - namiot pokryty skórami używany przez koczownicze plemiona

azjatyckie) - stanicy.

  Obojętny i daleki na pozór, w rzeczywistości chwytający wszystkiego w lot

zamrużonymi szparami oczu, wykwintny mandaryn (Mandaryn - wysoki urzędnik w

dawnych Chinach) Czang-fu-tse z precyzją, bez pośpiechu jadł ryż z

porcelanowej miseczki, zręcznie przebierając pałeczkami. Kula z gładkiego

koralu, połyskująca na czapce, zdradzała wysoką jego godność. Wzorzysty,

szeroki chałat, dziany w zawiły splot zwierząt i liści, odbijał barwnie na

tle czarnej pilśni ściany. Czterech terchanów, czyli uprzywilejowanych

wojowników, wolnych od ciężarów, mających prawo popełnić dziewięć zbrodni

bezkarnie, za dziesiątą dopiero odpowiadając przed chanem, siedziało w

kucki rzędem koło wodza, śledząc pożądliwym wzrokiem naczynie z kumysem.

  Subutaj odjął bańkę od ust, zawahał się i w dowód wysokiej uprzejmości

podał ją cudzoziemcowi. Signor (Signor (wł.) - pan) Bartolomeo umiał ocenić

to wyróżnienie, chwilę udawał, że pije, zanim z kolei wręczył dzbanek

Chińczykowi. Trzej niewolnicy, młodzi mołojcy ruscy o białej, choć opalonej

skórze i krasnych ustach, weszli z sąsiedniej przegrody jurty, wznosząc w

wysokich dzbanach arrakę, czyli wódkę z ryżu, tarassum, czyli wódkę z

mleka, i słodkie perskie wino. Złociste, bizantyjskie święte kielichy

cerkiewne, przywiezione z ostatniej wyprawy kijowskiej, zabłysły przed

każdym z siedzących. Przestało obowiązywać zachowanie obrzędowo w czasie

posiłku milczenie. Subutaj zagaił pierwszą rozmowę, zapytując chrapliwym

głosem cudzoziemskiego posła o przyczynę dalekiej podróży.

  Zagapiony, stojący za plecami Wenecjanina młody tłumacz włoski ocknął się

nagłym szturchnięciem, spłonął i śpiesznie przetłumaczył słowa wodza.

  Poseł-dyplomata uśmiechnął się zadowolony, pogładził dłonią ciemny

aksamitny kaftan z wypuszczonymi trójkątami z purpurowego jedwabiu,

dźwięknął złociście łańcuchem napierśnym i odparł:

  - Przywiodły mnie tu, o dostojny wodzu, podziw i chęć zobaczenia własnymi

oczami niezwyciężonych władców ziemi, których sława zaćmiła najpotężniejsze

czyny orężne historii i zdumiewa cały świat.

  Tłumacz jąkał się i mieszał, zacinał i pocił, z trudem przekładając

orację na nie znającą superlatywów ni żadnych ozdób językowych mowę

mongolsko-ujgurską.

  - Powiedz mu - rzekł krótko, niecierpliwie Subutaj, gdy tłumacz skończył

- że tylko głupiec uwierzy, by ktoś dla ciekawości przejeżdżał pół świata.

Niech mówi, po co tu przybył, a mowa jego ma być prosta.

  Signor Bartolomeo zaczerwienił się, zmieszany. Spod wystającego, niskiego

czoła bystre oczy wodza patrzyły weń przenikliwie. Szerokopleczysty,

zgarbiony, z głową ukrytą w ramionach, niby sprężony do skoku, stary Lew

przeglądał na wskroś przybysza.

  Lecz ten stropił się tylko na mgnienie.

  - Wieści o potędze i sławie władztwa mongolskiego - zapewnił - mogą

nakłonić do dalszej jeszcze podróży. Mam zresztą także cel kupiecki:

przywiozłem piękne i cenne towary...

  - Towaru mamy dość za darmo z całej Azji... - odrzekł nie przekonany

Subutaj.

  Odgłos kroków przerwał rozmowę. Młody Mongoł w skórzanym kaftanie ruchem

władcy odsunął zasłonę stanu.

  - Mendu! - rzekli chórem obecni, chyląc się nisko, z rękami przyłożonymi

do czoła.

  - Mendu - odparł niedbale wchodzący.

  Był to Bajdar (Bajdar (właś. Pajdar) - wódz mongolski, dowódca inwazji na

Polskę w 1241r.), zwany przez Chińczyków Pe-ta, jeden z licznych

młodocianych chanów. Gdy trwali w pochyleniu czcząc w nim świętą krew

wielkiego Sutu Bogdo Dajming Czingis-chana, zwanego Niezłomnym, skinął

ręką, by usiedli, i sam opuścił się ciężko na zwał owczych skór. Niewolnik

podał mu, przyklękając, kumys.

  Bajdar, syn Dżagataja, był krępy, o pałąkowatych nogach, miał mongolską

posępię twarzy, wywinięte okrutne wargi i blade, zuchwałe oczy. Z dziecinną

ciekawością patrzył na strój cudzoziemca.

  - Kto to jest - zapytał wodza.

  - Poseł z dalekiego miasta Zachodu, dalszego niż brzegi Tuny.

  - Czego chce?

  - Zapytaj go sam, Bajdarze.

  - Czego chcesz - powtórzył chan.

  - Przybyłem - zaczął pompatycznie Wenecjanin - palony żądzą zobaczenia

państwa świata, złożenia hołdu zwyciężcom Persów, Turków, Chin, Czerkiesów,

Ormian, Rusów, Kipczaków, Tatarów, Baszkirów, Bułgarów, Kirgizów i Kurdów.

Pokłonienia się świetnym pogromcom hord Kara-Kitaju, Dynastii Żelaznej i

Dynastii Złotej...

  Spotniały z wrażenia tłumacz przekładał co rychlej. Chan Bajdar słuchał

obojętnie, dziobiąc ziemię końcem krótkiego, krzywego noża.

  - Niezłomny (niech wielkie ongony (Ongony - wyobrażenia bóstw szamańskich

i duchów przodków) służą mu przez wieczność!) podbił wszystkie ludy świata,

dla nas nic nie zostawiając - westchnął wysłuchawszy przemowy.

  Przeciągnął się jakby z żalem.

  Signor Bartolomeo podniósł brwi z gwałtownym zdziwieniem.

  - Nic nie zostawił, dostojny chanie?... - powtórzył. - A oneż plemiona

mongolskie, jęczące dotąd w niewoli obcej, do państwa świata jeszcze nie

włączone?

  - Są takie? - zdumiał się z kolei chan.

  - O, tak, dostojny, tak jest, są. Daleko na południe i zachód nad wielką

rzeką, zwaną Dunajem, żywią Kumany, Baszkiry i Madziary, mową i licem do

zdobywców świata przynależne.

  Równocześnie mandaryn Czang-fu-tse i stary wódz Subutaj spojrzeli

badawczo na mówiącego.

  Ten, nie zmieszany, ciągnął:

  - Nie masz w chrześcijaństwie nikogo, co by nie przyznał, że są to ludy

mongolskim pokrewne.

  Potem, jako zręczny dyplomata, uważając, że na pierwszy raz dosyć

powiedział, skłonił się nisko, żegnając dostojnych, przedostojnych panów, i

wyszedł z jurty z tłumaczem. Kopyta poselskiego orszaku zaklekotały na

spalonej słońcem ziemi.

  Bajdar obejrzał się na pijących w milczeniu wino i kumys terchanów,

skinął niecierpliwie dłonią. Wyszli natychmiast bezszelestnie, co widząc

mandaryn Czang-fu-tse podniósł się również. Gardłowym głosem zapytał, zali

czcigodni, dostojni, nieporównanie starzy i mądrzy jego władcy pozwolą, aby

uwolnił ich od niegodnej, natrętnej i męczącej obecności bardzo młodego i

nieokrzesanego brata. Gdy przystali, wyszedł zachowując przy tym przepisany

ceremoniał ukłonów trzykrotnych, kroków w przód i wstecz. Że barbarzyńcy,

których opuszczał, nie rozumieli cenności przekazywanej przez tysiące lat

nauki form, nie uwalniało od niej bynajmniej uczonego Czang-fu-tse, perły

czi-jenów, czyli mistrzów sztuki, oraz czyn-czi, czyli mistrzów literatury.

  - Co czyni Wielki Chan, Bajdarze? - zapytał ściszonym głosem Subutaj, gdy

zostali sami.

  - Kumys już go powalił na ziemię i zmysły odebrał, choć źrenica dnia nie

wspięła się jeszcze do połowy - mruknął z niechęcią młody chan.

  Podniósł się z nagłym ożywieniem na łokciu i spojrzał uważnie na starego.

  - Chatuna (Chatuna - żona chana) Turakina wezwała Ojca Szamanów (Szaman -

zaklinacz duchów, czarownik) ze świętej skały Angary - rzekł półgłosem. -

Nie wróżył długich lat Wielkiemu Chanowi (niechaj ongony mają go w swej

pieczy).

  - Kumys żywi, kumys zabija - odparł sentencjonalnie Subutaj. - Kto ci o

tym mówił, Bajdarze?

  - Niewolnica chatuny, Fatyma.

  Zamyślił się skubiąc owcze runo, na którym leżał. Rozstawił palce u rąk:

  - Kadu... ja... Kajduk... Buri... Manghu... Kubilaj... Batu... Budżak...

Kajdan... Szejban... - liczył szeptem. - Dziesięciu... dziesięciu, w

których płynie krew Niezłomnego.

  - Tak jest - przytaknął stary - dziesięciu... Któregoż, gdy przyjdzie

kuryłtaj (Kuryłtaj(tur.) - zgromadzenie, zjazd, Rada w państwie mongolskim,

złożona z przedstawicieli rodziny chańskiej i starszych wodzów.), podniosą

na czarnej pilśni do góry?

  - Css! - szepnął chan oglądając się z przestrachem.

  - Nie obawiaj się Bajdarze; w moim namiocie nie masz niewolnicy.

  - Dziesięciu - podjął Bajdar uspokojony. - Niezłomny zalecał przed

śmiercią wybór małego Kubilaja, syna Tułupa, lecz kuryłtaj nie uszanował

woli Niezłomnego... Zali ją uszanuje po raz drugi? Nie wiedzieć. Raczej

będzie obrany ten, który da się poznać i zaćmi innych swą sławą.

  - Wiatr niesie daleki cuch leniwego łajna albo męski pogłos sławy -

powiedział krótko Subutaj.

  Bajdar założył ręce pod głowę, przewracając się na wznak.

  - Chciałbym pójść, jakoście wy chodzili, Subutaju, Stary Lwie, z

Dżebem-Błyskawicą, zwani przez tolholsów ramionami Niezłomnego... Za szybko

zawojowaliście cały świat, nie zostawiając nic dla nas - dodał z drapieżną

nostalgią w głosie.

  Oczy starego błysnęły dalekim wspomnieniem.

  - Zaszliśmy za daleko z Dżebem-Błyskawicą - rzekł - lecz nie doszliśmy

nigdzie do krawędzi świata. Jest jeszcze miejsca dla mężczyzn.

  - Poszedłbyś znów Subaju?

  - Mąż rodzi się w jurcie, a umiera w polu.

  - Co jest na wschodzie? - zaczął żywo Bajdar unosząc się na posłaniu.

  - Na Wschodzie, za Wielkim Murem(Wielki Mur - budowla obronna w Chinach

długości ok. 2400 km, mająca chronić państwo przed najazdami koczowników.)

jest Państwo Środkowe(Państwo Środkowe (Czung-kuo) - używana do dziś nazwa

Chin, w związku z przekonaniem o ich centralnym położeniu.) - powoli, z

namysłem, opowiadał stary wojownik. - Państwo Środkowe kończy się przy

wielkim morzu, do którego nie doszliśmy... Na wschodzie płynie wielka rzeka

Ho-ang-ho i rzeka Jang-tse-kiang, rzeka Liau, są góry Tsin-ling-szan. Są

drogi w głębokich wąwozach,którymi ciągną wielbłądy i muły. Są kanały pełne

dżonek (Dżonka - chiński statek rzeczny lub morski)... Na wschodzie góry są

żółte, drogi żółte, doliny i szczyty z żółtej gliny. Oczom zwycięzcy,

patrzącym z gór Kuen-Lun, przedstawia się ten kraj niby żółty plaster

miodu...

  Urwał, napił się kumysu i dodał:

  - Najbliżej granic siedzą ludy chińskie King i Song. Ludy King powstały

zeszłego nowiu przeciw panowaniu Wielkiego Chana...

  - Powstały? - zdziwił się Bajdar.

  - Terchan Arguna powiódł jeden tuman (Tuman (tumen) oddział armii

mongolskiej liczący 10 000 żołnierzy.) tamtędy i nie powstaną więcej -

odparł stary wódz. Wąskie jego wargi zadrżały.

  - Jakie są ludy na zachód? - dopytywał się chan.

  - Tumany nasze doszły na zachodzie do wielkiej rzeki, którą Rusy zowią

Niepr (Niepr - Dniepr.). Tą rzeką spłynęli przeciw nam tysiącem łodzi

książęta ruscy. Żaden z nich w górę nie wrócił, Bajdarze!... Za wodą

Nieprem widzieliśmy wielkie, zielone lasy. Mówiono nam, że leżą tam kraje

chrześcijańskie... Na zachodzie kędyś leży kraj, z którego przybył ten

poseł...

  - Czy prawdą jest, co tu gadał?...

  - Cudzoziemcy mają w gębie wiatr. Posłać by trzeba i sprawdzić.

  - I parę lat czekać! - sarknął chan niecierpliwie.

  - Obmyślać i gotować wolno, czynić szybko - zacytował Subutaj przysłowie.

- Tylko nierozważny i młody wojownik idzie w kraj nieznany. Gdy jak gniew

boży pędziliśmy z Dżebem-Błyskawicą przez Turkiestan, Ferganę, Kaszgar,

Kyzyl-Art, Niszapur, ścigając sułtana Mehmeda ("...Ścigając sułtana

Mehmeda" - w 1220r. Czyngis-chan rozbił państwo Chorezmu, zmuszając do

ucieczki szacha Muhammeda (w powieści - Mehmed), gdy osaczaliśmy go na

Morzu Kruków, na wysepce Abescun, gdzie zdechł z głodu - znaliśmy wprzódy

każdy bród i każde przejście. Znaliśmy lepiej zaiste niż ci, co pierzchali

przed nami swoim własnym krajem, niby gazele przed wilkiem.

  - Siłaż czasu trzeba, by poznać drogi i kraje Zachodu?

  - Pięć, sześć lat, przy pośpiechu...

  - Za długo czekać - odparł chan.

  - Im dłuższa cierpliwość, tym większa nagroda. Na jasne Tangri

(Tangri(Tengri) - w wierzeniach mongolskich duch dobra, niebo.)! Zachód

jest wart cierpliwości...

  Bajdar, zwany przez Chińczyków Pe-ta, wstał i przeciągnął ramiona. Blade

jego, okrutne oczy zabłysły.

  - Ze wschodniej strony czy zachodniej strony zatknie Wielki Chan buńczuk

(Buńczuk(tur.) - drzewce z ogonami końskimi, oznaka władzy wojskowej.)

bojowy - wszystko jedno, byle iść!...

  - Patrz na lewo, patrz na prawo, nim weźmiesz kierunek - odpowiedział

sentencjonalnie Subutaj.

  Mandaryn Czang-fu-tse kołysał się poważnie w lektyce niesionej przez

ośmiu tęgich niewolników kipczackich. Lektyka była wybita wewnątrz

złotożółtym jedwabiem, po wierzchu okryta naoliwionym papierem, malowanym w

żurawie i liście. Naprzeciw niego, siedząc na podgiętych nogach, mandaryn

drugiej klasy, Pen-ta-san, o gałce z koralu rzeźbionego, sekretarz zaufany

uczonego czi-jena, słuchał słów pana, składając, to otwierając trzymany w

ręku wachlarz w dowód poważania i uwagi.

  - Terchan Arguna zajął już Czai-Czen, ostatnią twierdzę plemienia Kin -

mówił Czang-fu-tse. - Plemię Song, wrogie z dawna plemieniu Kin, zrazu

radowało się. Dzisiaj drży, albowiem stopy mongolskie są tuż.

  - Tak jest, mówi czcigodny - powiedział sekretarz. - Otrzymałem właśnie

opis zdobycia Czai-Czen, przysłany przez roztropnego Wang-Ho z tumanu

Arguny. Oto on...

  - Czytaj czcigodny.

  Pen-ta-san rozwinął długi, wąski zwitek mocnego jak pergamin papieru i

nosowym głosem zaczął:

  - "Gdy wojownicy Wielkiego Chana (niechaj ongony mają go w swej pieczy!)

zdobyli miasto Czai-Czen, Syn Nieba i Niukia-su podpalił własnoręcznie

pałac swój z wielkimi, nagromadzonymi w nim skarbami i przebił się na jego

progu mieczem. Co ujrzawszy wódz naczelny Ho-zje rzekł: "Pójdę za mym

panem". I skoczył z murów do bardzo głębokiej przepaści i rzeki Tu-ho.

Wtedy pięciuset ostatnich obrońców rzekło: "Cóż my uczynimy?" I rzuciło się

do wody w ślad za nim. Sługa Syna Nieba, Jang-san, został sam jeden przy

trupie pana. I rzekł do wojowników Arguny: "Zatrzymajcie się ze śmiercią

moją, aż oddam cześć zwłokom pana mojego". Zaś Arguna rzekł: "Ostawcie go w

spokoju". A wierny Jang-san, pochowawszy zwłoki Syna Nieba, rzucił się z

muru do rzeki".

  - Ach! - rzekł z namysłem Czang-fu-tse - plemię Kin skończyło swój byt

zgodnie z przepisami Ksiąg(Przepisy Ksiąg - czyli Pięcioksięgu

przypisywanego Konfucjiszowi (chiński kanon moralno-społeczny).

  - Tak jest, o czcigodny - przytaknął sekretarz zesuwając wachlarz z

szelestem.

  Zamilkli, poddając się łagodnemu bujaniu lektyki. Tragarze biegli teraz

przez szerokie, rojne ulice stolicy świata, Karakorum (Karakorum -

starożytne miasto w środkowej Mongolii powstałe w XIII w. Siedziba

Czingis-chana). W czerwonym pyle, wznoszonym spod tysięcy kopyt,

przechodziły, kołysząc się i plując, wielbłądy, stąpały ciężko ustrojone w

wielkie czepce słonie, w misternie rzeźbionych wieżyczkach niosące

hołdowników znad brzegów świętego Gangu (Święty Gang(Ganges) - rzeka w

Indii, przez wyznawców braminizmu uznawana za świętą). Skrzypiały

przeraźliwie drewniane, pełnokołe arby (Arba - ciężki, dwukołowy wóz

używany na Krymie i w Azji Środkowej.), zwożące nieustannie ze wszystkich

stron świata mąkę i miód, ryż i wino do pustynnej stolicy zdobywców. Sunęły

powolne, długowłose jaki, cwałem na pięknych tureckich bachmatach

(Bachmat(tur.) - koń tatarski; krępy o krótkich nogach, wytrzymały.)

przelatywali wojownicy, terchani lub strojne chatuny, w wysokich czapach,

zwanych botta, do olbrzymek podobne. Wokoło jezdnych biegli pieszo

wojownicy, biali, czarni, brązowi i żółci, wałęsali się tolhosi, kroczyli z

wolna księżą chrześcijańscy - nestorianie (Nestorianie -  wyznawcy doktryny

chrześcijańskiej Nestoriusza (V w.) przyjmujący istnienie w Chrystusie

dwóch osób: boskiej i ludzkiej. N. potępiony na soborze efeskim w 431r.) o

ciężkich, bezmyślnych twarzach, muzułmanie w śnieżystych turbanach, lamowie

(Lama - tytuł duchownego buddyjskiego w Tybecie.) buddyjscy w żółtych

opończach i Chińczycy. Brzęcząc dzwonkami opaską na wysokiej, spiczastej

czapie. Usuwano się przed nimi z szacunkiem.

  Po obu stronach drogi szerokiej, do wagonu raczej niż do ulicy podobnej,

stały rzędem świetne, błyszczące pałace niezliczonych dygnitarzy,

urzędników i rycerzy. Że zdobywcy świata nie posiadali żadnej własnej

architektury, poczytując sztukę budowania domów za najmniej potrzebną (cóż

po martwych osiedlach swobodnym ptakom-nomadom (Nomada - koczownik(członek

pasterskiego lub łowieckiego plemienia.), których jednym siedziskiem

grzbiet koński lub jurta?), przeto, zapragnąwszy wznieść w dowód swej

władzy stolicę, zwrócić się musieli po kunszt do podbitych. W Karakorum

widziało się zatem wszystkie budownictwa Wschodu, aczkolwiek przeważało

chińskie, może z przyczyny wielkiej ilości Chińczyków, może dlatego, że

lekkie, podgięte niby róg namiotu dachy mniej były obce i wstrętne Mongołom

niż inne.

  Ponad kapryśną, barwną linię domów wystrzelały wieże świątyń. Białe,

kruche i prześliczne minarety (Minaret - wieża meczetu, świątyni

muzułmańskiej) muzułmańskie górowały nad wszystkimi nikłą smukłością

kształtu. Błyszczały kopulaste, mroczne cerkwie nestoriańskie; świątynie

buddyjskie widziały się z dala podobne do szyszek z racji nadmiernej ilości

posągów. Wszystkie wyznania miały prawo swobodnego bytu w stolicy zdobywców

świata, którzy, zarówno jak budownictwa, nie posiadali żadnej religii.

Wierzyli w boga Tangri, którego nazwa oznaczała zarazem Niebo i złe lub

dobre duchy, czyli ongony. Z ongonami porozumiewali się szamani - przeto

brudny, tumanowaty szaman, odziany w cudaczny płaszcz ze skóry rena, zwany

tatyło, był jedyną istotą na świecie, której lękali się niezwyciężeni.

  Rzemiosł ni sklepów nie spotykało się w Karakorum prócz osiedlonych w

pobliżu pałacu Wielkiego Chana złotników-jeńców. Ci pożądani byli i

honorowani. Przy bramach - wschodniej, gdzie sprzedawano soczewicę i proso,

zachodniej, gdzie targowano kozy, oraz północnej, gdzie kupczono końmi,

znajdowało się w prawdzie nieco kramów, ale w znikomej ilości, gdyż

zdobywcy świata nie mieli żadnych potrzeb ani wymagań, od Wielkiego Chana

do ubogiego koniuchy żyjących jednako kumysem oraz wędzoną koniną, śpiąc na

pęku owczych skór. Na zaspokojenie zaś dziecinnej, barbarzyńskiej chęci

zewnętrznego zbytku i bogatych szmat - składała się cała Azja. Zwycięzcy

nie potrzebowali się troszczyć o nic ani wyrabiać cokolwiek sami. Nomadzi,

przywykli z prawieka głodować w pustym stepie, w zaciekłej walce zdobywać

spłacheć lepszego pastwiska, nieżądni nauki ni cywilizacji, nie posiadający

nawet własnego pisma, stali się nieraz właścicielami bogactw, jakich nie

posiadł nigdy żaden naród . Organizacyjno-zdobywczy geniusz Czingis-chana,

zwanego Niezłomnym, skleił przed pięćdziesięciu laty w jedną krzepką całość

dziewiętnaście plemion turkmeńskich i dwadzieścia sześć mongolskich,

zwalczających się dotychczas wzajem, i w poprzek Azji. Kiedy duch jego, w

otoczeniu stu tysięcy cieni ofiar poświęconych na pogrzebie, odchodził w

krainę dziadów, dawni nędzarze, grab...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin