``BKM
Biblioteka Karola Miarki
Zofia Kossak
Posłowiem i przypisami
opatrzył Tadeusz Bujnicki
Wydawnictwo "Śląsk"
1
Stary Subutaj, zwany Lwem i Ramieniem Niezłomnego (Niezłomny -
Czingis-chan (Temudżyn); ok. 1155-1227, twórca imperium mongolskiego ze
zjednoczonych koczowniczych plemion, największej potęgi militarnej w
średniowiecznej Azji.), charknął nasycony i odrzucił w tył przez ramię
złoty szpikulec, którym się posługiwał przy jedzeniu. Baczny na każdy ruch
pana, niewolnik ujgurski podał mu gliniane naczynie z wydłużoną, wąską
szyjką, napełnione pieniącym kumysem (Kumys (tur.) - napój z mleka
kobylego). Stary wojownik przymknął oczy i pił chciwie, z lubością.
Wystająca z pomarszczonej szyi grdyka poruszała się ruchem miarowym. Widząc
to Bartolomeo di Candiano, tajny poseł Rzeczypospolitej Weneckiej
(Rzeczypospolita Wenecka - uformowana w średniowieczu republika na północny
Włoch. Wielka potęga handlowa i morska, wzbogacona zwłaszcza na wojnach
krzyżowych. Rządzona przez Wielką Radę i wybieranych z jej składu
naczelników - dodżów.), odłożył z westchnieniem ulgi pasek wędzonej,
słodkiej koniny, którą żuł uprzejmie, lecz z przymusem, i oddał go wraz z
miską niewolnikowi. Mięso błyskawicznie znikło. Niewolnik wytarł starannie
miskę wiechciem suchej trawy i ostrożnie postawił na ziemi pod ścianą jurty
(Jurta (tur.) - namiot pokryty skórami używany przez koczownicze plemiona
azjatyckie) - stanicy.
Obojętny i daleki na pozór, w rzeczywistości chwytający wszystkiego w lot
zamrużonymi szparami oczu, wykwintny mandaryn (Mandaryn - wysoki urzędnik w
dawnych Chinach) Czang-fu-tse z precyzją, bez pośpiechu jadł ryż z
porcelanowej miseczki, zręcznie przebierając pałeczkami. Kula z gładkiego
koralu, połyskująca na czapce, zdradzała wysoką jego godność. Wzorzysty,
szeroki chałat, dziany w zawiły splot zwierząt i liści, odbijał barwnie na
tle czarnej pilśni ściany. Czterech terchanów, czyli uprzywilejowanych
wojowników, wolnych od ciężarów, mających prawo popełnić dziewięć zbrodni
bezkarnie, za dziesiątą dopiero odpowiadając przed chanem, siedziało w
kucki rzędem koło wodza, śledząc pożądliwym wzrokiem naczynie z kumysem.
Subutaj odjął bańkę od ust, zawahał się i w dowód wysokiej uprzejmości
podał ją cudzoziemcowi. Signor (Signor (wł.) - pan) Bartolomeo umiał ocenić
to wyróżnienie, chwilę udawał, że pije, zanim z kolei wręczył dzbanek
Chińczykowi. Trzej niewolnicy, młodzi mołojcy ruscy o białej, choć opalonej
skórze i krasnych ustach, weszli z sąsiedniej przegrody jurty, wznosząc w
wysokich dzbanach arrakę, czyli wódkę z ryżu, tarassum, czyli wódkę z
mleka, i słodkie perskie wino. Złociste, bizantyjskie święte kielichy
cerkiewne, przywiezione z ostatniej wyprawy kijowskiej, zabłysły przed
każdym z siedzących. Przestało obowiązywać zachowanie obrzędowo w czasie
posiłku milczenie. Subutaj zagaił pierwszą rozmowę, zapytując chrapliwym
głosem cudzoziemskiego posła o przyczynę dalekiej podróży.
Zagapiony, stojący za plecami Wenecjanina młody tłumacz włoski ocknął się
nagłym szturchnięciem, spłonął i śpiesznie przetłumaczył słowa wodza.
Poseł-dyplomata uśmiechnął się zadowolony, pogładził dłonią ciemny
aksamitny kaftan z wypuszczonymi trójkątami z purpurowego jedwabiu,
dźwięknął złociście łańcuchem napierśnym i odparł:
- Przywiodły mnie tu, o dostojny wodzu, podziw i chęć zobaczenia własnymi
oczami niezwyciężonych władców ziemi, których sława zaćmiła najpotężniejsze
czyny orężne historii i zdumiewa cały świat.
Tłumacz jąkał się i mieszał, zacinał i pocił, z trudem przekładając
orację na nie znającą superlatywów ni żadnych ozdób językowych mowę
mongolsko-ujgurską.
- Powiedz mu - rzekł krótko, niecierpliwie Subutaj, gdy tłumacz skończył
- że tylko głupiec uwierzy, by ktoś dla ciekawości przejeżdżał pół świata.
Niech mówi, po co tu przybył, a mowa jego ma być prosta.
Signor Bartolomeo zaczerwienił się, zmieszany. Spod wystającego, niskiego
czoła bystre oczy wodza patrzyły weń przenikliwie. Szerokopleczysty,
zgarbiony, z głową ukrytą w ramionach, niby sprężony do skoku, stary Lew
przeglądał na wskroś przybysza.
Lecz ten stropił się tylko na mgnienie.
- Wieści o potędze i sławie władztwa mongolskiego - zapewnił - mogą
nakłonić do dalszej jeszcze podróży. Mam zresztą także cel kupiecki:
przywiozłem piękne i cenne towary...
- Towaru mamy dość za darmo z całej Azji... - odrzekł nie przekonany
Subutaj.
Odgłos kroków przerwał rozmowę. Młody Mongoł w skórzanym kaftanie ruchem
władcy odsunął zasłonę stanu.
- Mendu! - rzekli chórem obecni, chyląc się nisko, z rękami przyłożonymi
do czoła.
- Mendu - odparł niedbale wchodzący.
Był to Bajdar (Bajdar (właś. Pajdar) - wódz mongolski, dowódca inwazji na
Polskę w 1241r.), zwany przez Chińczyków Pe-ta, jeden z licznych
młodocianych chanów. Gdy trwali w pochyleniu czcząc w nim świętą krew
wielkiego Sutu Bogdo Dajming Czingis-chana, zwanego Niezłomnym, skinął
ręką, by usiedli, i sam opuścił się ciężko na zwał owczych skór. Niewolnik
podał mu, przyklękając, kumys.
Bajdar, syn Dżagataja, był krępy, o pałąkowatych nogach, miał mongolską
posępię twarzy, wywinięte okrutne wargi i blade, zuchwałe oczy. Z dziecinną
ciekawością patrzył na strój cudzoziemca.
- Kto to jest - zapytał wodza.
- Poseł z dalekiego miasta Zachodu, dalszego niż brzegi Tuny.
- Czego chce?
- Zapytaj go sam, Bajdarze.
- Czego chcesz - powtórzył chan.
- Przybyłem - zaczął pompatycznie Wenecjanin - palony żądzą zobaczenia
państwa świata, złożenia hołdu zwyciężcom Persów, Turków, Chin, Czerkiesów,
Ormian, Rusów, Kipczaków, Tatarów, Baszkirów, Bułgarów, Kirgizów i Kurdów.
Pokłonienia się świetnym pogromcom hord Kara-Kitaju, Dynastii Żelaznej i
Dynastii Złotej...
Spotniały z wrażenia tłumacz przekładał co rychlej. Chan Bajdar słuchał
obojętnie, dziobiąc ziemię końcem krótkiego, krzywego noża.
- Niezłomny (niech wielkie ongony (Ongony - wyobrażenia bóstw szamańskich
i duchów przodków) służą mu przez wieczność!) podbił wszystkie ludy świata,
dla nas nic nie zostawiając - westchnął wysłuchawszy przemowy.
Przeciągnął się jakby z żalem.
Signor Bartolomeo podniósł brwi z gwałtownym zdziwieniem.
- Nic nie zostawił, dostojny chanie?... - powtórzył. - A oneż plemiona
mongolskie, jęczące dotąd w niewoli obcej, do państwa świata jeszcze nie
włączone?
- Są takie? - zdumiał się z kolei chan.
- O, tak, dostojny, tak jest, są. Daleko na południe i zachód nad wielką
rzeką, zwaną Dunajem, żywią Kumany, Baszkiry i Madziary, mową i licem do
zdobywców świata przynależne.
Równocześnie mandaryn Czang-fu-tse i stary wódz Subutaj spojrzeli
badawczo na mówiącego.
Ten, nie zmieszany, ciągnął:
- Nie masz w chrześcijaństwie nikogo, co by nie przyznał, że są to ludy
mongolskim pokrewne.
Potem, jako zręczny dyplomata, uważając, że na pierwszy raz dosyć
powiedział, skłonił się nisko, żegnając dostojnych, przedostojnych panów, i
wyszedł z jurty z tłumaczem. Kopyta poselskiego orszaku zaklekotały na
spalonej słońcem ziemi.
Bajdar obejrzał się na pijących w milczeniu wino i kumys terchanów,
skinął niecierpliwie dłonią. Wyszli natychmiast bezszelestnie, co widząc
mandaryn Czang-fu-tse podniósł się również. Gardłowym głosem zapytał, zali
czcigodni, dostojni, nieporównanie starzy i mądrzy jego władcy pozwolą, aby
uwolnił ich od niegodnej, natrętnej i męczącej obecności bardzo młodego i
nieokrzesanego brata. Gdy przystali, wyszedł zachowując przy tym przepisany
ceremoniał ukłonów trzykrotnych, kroków w przód i wstecz. Że barbarzyńcy,
których opuszczał, nie rozumieli cenności przekazywanej przez tysiące lat
nauki form, nie uwalniało od niej bynajmniej uczonego Czang-fu-tse, perły
czi-jenów, czyli mistrzów sztuki, oraz czyn-czi, czyli mistrzów literatury.
- Co czyni Wielki Chan, Bajdarze? - zapytał ściszonym głosem Subutaj, gdy
zostali sami.
- Kumys już go powalił na ziemię i zmysły odebrał, choć źrenica dnia nie
wspięła się jeszcze do połowy - mruknął z niechęcią młody chan.
Podniósł się z nagłym ożywieniem na łokciu i spojrzał uważnie na starego.
- Chatuna (Chatuna - żona chana) Turakina wezwała Ojca Szamanów (Szaman -
zaklinacz duchów, czarownik) ze świętej skały Angary - rzekł półgłosem. -
Nie wróżył długich lat Wielkiemu Chanowi (niechaj ongony mają go w swej
pieczy).
- Kumys żywi, kumys zabija - odparł sentencjonalnie Subutaj. - Kto ci o
tym mówił, Bajdarze?
- Niewolnica chatuny, Fatyma.
Zamyślił się skubiąc owcze runo, na którym leżał. Rozstawił palce u rąk:
- Kadu... ja... Kajduk... Buri... Manghu... Kubilaj... Batu... Budżak...
Kajdan... Szejban... - liczył szeptem. - Dziesięciu... dziesięciu, w
których płynie krew Niezłomnego.
- Tak jest - przytaknął stary - dziesięciu... Któregoż, gdy przyjdzie
kuryłtaj (Kuryłtaj(tur.) - zgromadzenie, zjazd, Rada w państwie mongolskim,
złożona z przedstawicieli rodziny chańskiej i starszych wodzów.), podniosą
na czarnej pilśni do góry?
- Css! - szepnął chan oglądając się z przestrachem.
- Nie obawiaj się Bajdarze; w moim namiocie nie masz niewolnicy.
- Dziesięciu - podjął Bajdar uspokojony. - Niezłomny zalecał przed
śmiercią wybór małego Kubilaja, syna Tułupa, lecz kuryłtaj nie uszanował
woli Niezłomnego... Zali ją uszanuje po raz drugi? Nie wiedzieć. Raczej
będzie obrany ten, który da się poznać i zaćmi innych swą sławą.
- Wiatr niesie daleki cuch leniwego łajna albo męski pogłos sławy -
powiedział krótko Subutaj.
Bajdar założył ręce pod głowę, przewracając się na wznak.
- Chciałbym pójść, jakoście wy chodzili, Subutaju, Stary Lwie, z
Dżebem-Błyskawicą, zwani przez tolholsów ramionami Niezłomnego... Za szybko
zawojowaliście cały świat, nie zostawiając nic dla nas - dodał z drapieżną
nostalgią w głosie.
Oczy starego błysnęły dalekim wspomnieniem.
- Zaszliśmy za daleko z Dżebem-Błyskawicą - rzekł - lecz nie doszliśmy
nigdzie do krawędzi świata. Jest jeszcze miejsca dla mężczyzn.
- Poszedłbyś znów Subaju?
- Mąż rodzi się w jurcie, a umiera w polu.
- Co jest na wschodzie? - zaczął żywo Bajdar unosząc się na posłaniu.
- Na Wschodzie, za Wielkim Murem(Wielki Mur - budowla obronna w Chinach
długości ok. 2400 km, mająca chronić państwo przed najazdami koczowników.)
jest Państwo Środkowe(Państwo Środkowe (Czung-kuo) - używana do dziś nazwa
Chin, w związku z przekonaniem o ich centralnym położeniu.) - powoli, z
namysłem, opowiadał stary wojownik. - Państwo Środkowe kończy się przy
wielkim morzu, do którego nie doszliśmy... Na wschodzie płynie wielka rzeka
Ho-ang-ho i rzeka Jang-tse-kiang, rzeka Liau, są góry Tsin-ling-szan. Są
drogi w głębokich wąwozach,którymi ciągną wielbłądy i muły. Są kanały pełne
dżonek (Dżonka - chiński statek rzeczny lub morski)... Na wschodzie góry są
żółte, drogi żółte, doliny i szczyty z żółtej gliny. Oczom zwycięzcy,
patrzącym z gór Kuen-Lun, przedstawia się ten kraj niby żółty plaster
miodu...
Urwał, napił się kumysu i dodał:
- Najbliżej granic siedzą ludy chińskie King i Song. Ludy King powstały
zeszłego nowiu przeciw panowaniu Wielkiego Chana...
- Powstały? - zdziwił się Bajdar.
- Terchan Arguna powiódł jeden tuman (Tuman (tumen) oddział armii
mongolskiej liczący 10 000 żołnierzy.) tamtędy i nie powstaną więcej -
odparł stary wódz. Wąskie jego wargi zadrżały.
- Jakie są ludy na zachód? - dopytywał się chan.
- Tumany nasze doszły na zachodzie do wielkiej rzeki, którą Rusy zowią
Niepr (Niepr - Dniepr.). Tą rzeką spłynęli przeciw nam tysiącem łodzi
książęta ruscy. Żaden z nich w górę nie wrócił, Bajdarze!... Za wodą
Nieprem widzieliśmy wielkie, zielone lasy. Mówiono nam, że leżą tam kraje
chrześcijańskie... Na zachodzie kędyś leży kraj, z którego przybył ten
poseł...
- Czy prawdą jest, co tu gadał?...
- Cudzoziemcy mają w gębie wiatr. Posłać by trzeba i sprawdzić.
- I parę lat czekać! - sarknął chan niecierpliwie.
- Obmyślać i gotować wolno, czynić szybko - zacytował Subutaj przysłowie.
- Tylko nierozważny i młody wojownik idzie w kraj nieznany. Gdy jak gniew
boży pędziliśmy z Dżebem-Błyskawicą przez Turkiestan, Ferganę, Kaszgar,
Kyzyl-Art, Niszapur, ścigając sułtana Mehmeda ("...Ścigając sułtana
Mehmeda" - w 1220r. Czyngis-chan rozbił państwo Chorezmu, zmuszając do
ucieczki szacha Muhammeda (w powieści - Mehmed), gdy osaczaliśmy go na
Morzu Kruków, na wysepce Abescun, gdzie zdechł z głodu - znaliśmy wprzódy
każdy bród i każde przejście. Znaliśmy lepiej zaiste niż ci, co pierzchali
przed nami swoim własnym krajem, niby gazele przed wilkiem.
- Siłaż czasu trzeba, by poznać drogi i kraje Zachodu?
- Pięć, sześć lat, przy pośpiechu...
- Za długo czekać - odparł chan.
- Im dłuższa cierpliwość, tym większa nagroda. Na jasne Tangri
(Tangri(Tengri) - w wierzeniach mongolskich duch dobra, niebo.)! Zachód
jest wart cierpliwości...
Bajdar, zwany przez Chińczyków Pe-ta, wstał i przeciągnął ramiona. Blade
jego, okrutne oczy zabłysły.
- Ze wschodniej strony czy zachodniej strony zatknie Wielki Chan buńczuk
(Buńczuk(tur.) - drzewce z ogonami końskimi, oznaka władzy wojskowej.)
bojowy - wszystko jedno, byle iść!...
- Patrz na lewo, patrz na prawo, nim weźmiesz kierunek - odpowiedział
sentencjonalnie Subutaj.
Mandaryn Czang-fu-tse kołysał się poważnie w lektyce niesionej przez
ośmiu tęgich niewolników kipczackich. Lektyka była wybita wewnątrz
złotożółtym jedwabiem, po wierzchu okryta naoliwionym papierem, malowanym w
żurawie i liście. Naprzeciw niego, siedząc na podgiętych nogach, mandaryn
drugiej klasy, Pen-ta-san, o gałce z koralu rzeźbionego, sekretarz zaufany
uczonego czi-jena, słuchał słów pana, składając, to otwierając trzymany w
ręku wachlarz w dowód poważania i uwagi.
- Terchan Arguna zajął już Czai-Czen, ostatnią twierdzę plemienia Kin -
mówił Czang-fu-tse. - Plemię Song, wrogie z dawna plemieniu Kin, zrazu
radowało się. Dzisiaj drży, albowiem stopy mongolskie są tuż.
- Tak jest, mówi czcigodny - powiedział sekretarz. - Otrzymałem właśnie
opis zdobycia Czai-Czen, przysłany przez roztropnego Wang-Ho z tumanu
Arguny. Oto on...
- Czytaj czcigodny.
Pen-ta-san rozwinął długi, wąski zwitek mocnego jak pergamin papieru i
nosowym głosem zaczął:
- "Gdy wojownicy Wielkiego Chana (niechaj ongony mają go w swej pieczy!)
zdobyli miasto Czai-Czen, Syn Nieba i Niukia-su podpalił własnoręcznie
pałac swój z wielkimi, nagromadzonymi w nim skarbami i przebił się na jego
progu mieczem. Co ujrzawszy wódz naczelny Ho-zje rzekł: "Pójdę za mym
panem". I skoczył z murów do bardzo głębokiej przepaści i rzeki Tu-ho.
Wtedy pięciuset ostatnich obrońców rzekło: "Cóż my uczynimy?" I rzuciło się
do wody w ślad za nim. Sługa Syna Nieba, Jang-san, został sam jeden przy
trupie pana. I rzekł do wojowników Arguny: "Zatrzymajcie się ze śmiercią
moją, aż oddam cześć zwłokom pana mojego". Zaś Arguna rzekł: "Ostawcie go w
spokoju". A wierny Jang-san, pochowawszy zwłoki Syna Nieba, rzucił się z
muru do rzeki".
- Ach! - rzekł z namysłem Czang-fu-tse - plemię Kin skończyło swój byt
zgodnie z przepisami Ksiąg(Przepisy Ksiąg - czyli Pięcioksięgu
przypisywanego Konfucjiszowi (chiński kanon moralno-społeczny).
- Tak jest, o czcigodny - przytaknął sekretarz zesuwając wachlarz z
szelestem.
Zamilkli, poddając się łagodnemu bujaniu lektyki. Tragarze biegli teraz
przez szerokie, rojne ulice stolicy świata, Karakorum (Karakorum -
starożytne miasto w środkowej Mongolii powstałe w XIII w. Siedziba
Czingis-chana). W czerwonym pyle, wznoszonym spod tysięcy kopyt,
przechodziły, kołysząc się i plując, wielbłądy, stąpały ciężko ustrojone w
wielkie czepce słonie, w misternie rzeźbionych wieżyczkach niosące
hołdowników znad brzegów świętego Gangu (Święty Gang(Ganges) - rzeka w
Indii, przez wyznawców braminizmu uznawana za świętą). Skrzypiały
przeraźliwie drewniane, pełnokołe arby (Arba - ciężki, dwukołowy wóz
używany na Krymie i w Azji Środkowej.), zwożące nieustannie ze wszystkich
stron świata mąkę i miód, ryż i wino do pustynnej stolicy zdobywców. Sunęły
powolne, długowłose jaki, cwałem na pięknych tureckich bachmatach
(Bachmat(tur.) - koń tatarski; krępy o krótkich nogach, wytrzymały.)
przelatywali wojownicy, terchani lub strojne chatuny, w wysokich czapach,
zwanych botta, do olbrzymek podobne. Wokoło jezdnych biegli pieszo
wojownicy, biali, czarni, brązowi i żółci, wałęsali się tolhosi, kroczyli z
wolna księżą chrześcijańscy - nestorianie (Nestorianie - wyznawcy doktryny
chrześcijańskiej Nestoriusza (V w.) przyjmujący istnienie w Chrystusie
dwóch osób: boskiej i ludzkiej. N. potępiony na soborze efeskim w 431r.) o
ciężkich, bezmyślnych twarzach, muzułmanie w śnieżystych turbanach, lamowie
(Lama - tytuł duchownego buddyjskiego w Tybecie.) buddyjscy w żółtych
opończach i Chińczycy. Brzęcząc dzwonkami opaską na wysokiej, spiczastej
czapie. Usuwano się przed nimi z szacunkiem.
Po obu stronach drogi szerokiej, do wagonu raczej niż do ulicy podobnej,
stały rzędem świetne, błyszczące pałace niezliczonych dygnitarzy,
urzędników i rycerzy. Że zdobywcy świata nie posiadali żadnej własnej
architektury, poczytując sztukę budowania domów za najmniej potrzebną (cóż
po martwych osiedlach swobodnym ptakom-nomadom (Nomada - koczownik(członek
pasterskiego lub łowieckiego plemienia.), których jednym siedziskiem
grzbiet koński lub jurta?), przeto, zapragnąwszy wznieść w dowód swej
władzy stolicę, zwrócić się musieli po kunszt do podbitych. W Karakorum
widziało się zatem wszystkie budownictwa Wschodu, aczkolwiek przeważało
chińskie, może z przyczyny wielkiej ilości Chińczyków, może dlatego, że
lekkie, podgięte niby róg namiotu dachy mniej były obce i wstrętne Mongołom
niż inne.
Ponad kapryśną, barwną linię domów wystrzelały wieże świątyń. Białe,
kruche i prześliczne minarety (Minaret - wieża meczetu, świątyni
muzułmańskiej) muzułmańskie górowały nad wszystkimi nikłą smukłością
kształtu. Błyszczały kopulaste, mroczne cerkwie nestoriańskie; świątynie
buddyjskie widziały się z dala podobne do szyszek z racji nadmiernej ilości
posągów. Wszystkie wyznania miały prawo swobodnego bytu w stolicy zdobywców
świata, którzy, zarówno jak budownictwa, nie posiadali żadnej religii.
Wierzyli w boga Tangri, którego nazwa oznaczała zarazem Niebo i złe lub
dobre duchy, czyli ongony. Z ongonami porozumiewali się szamani - przeto
brudny, tumanowaty szaman, odziany w cudaczny płaszcz ze skóry rena, zwany
tatyło, był jedyną istotą na świecie, której lękali się niezwyciężeni.
Rzemiosł ni sklepów nie spotykało się w Karakorum prócz osiedlonych w
pobliżu pałacu Wielkiego Chana złotników-jeńców. Ci pożądani byli i
honorowani. Przy bramach - wschodniej, gdzie sprzedawano soczewicę i proso,
zachodniej, gdzie targowano kozy, oraz północnej, gdzie kupczono końmi,
znajdowało się w prawdzie nieco kramów, ale w znikomej ilości, gdyż
zdobywcy świata nie mieli żadnych potrzeb ani wymagań, od Wielkiego Chana
do ubogiego koniuchy żyjących jednako kumysem oraz wędzoną koniną, śpiąc na
pęku owczych skór. Na zaspokojenie zaś dziecinnej, barbarzyńskiej chęci
zewnętrznego zbytku i bogatych szmat - składała się cała Azja. Zwycięzcy
nie potrzebowali się troszczyć o nic ani wyrabiać cokolwiek sami. Nomadzi,
przywykli z prawieka głodować w pustym stepie, w zaciekłej walce zdobywać
spłacheć lepszego pastwiska, nieżądni nauki ni cywilizacji, nie posiadający
nawet własnego pisma, stali się nieraz właścicielami bogactw, jakich nie
posiadł nigdy żaden naród . Organizacyjno-zdobywczy geniusz Czingis-chana,
zwanego Niezłomnym, skleił przed pięćdziesięciu laty w jedną krzepką całość
dziewiętnaście plemion turkmeńskich i dwadzieścia sześć mongolskich,
zwalczających się dotychczas wzajem, i w poprzek Azji. Kiedy duch jego, w
otoczeniu stu tysięcy cieni ofiar poświęconych na pogrzebie, odchodził w
krainę dziadów, dawni nędzarze, grab...
lewi11