Summers Ashley - Na skrzydlach milosci.doc

(480 KB) Pobierz

 

Ashley Summers

 

Na skrzydłach miłości


Rozdział 1

 

Kąty Lawrence zaparkowała samochód w cieniu starej jabłoni i powoli wysiadła. Nie zwracając uwagi na żwir pod bosymi stopami, przyglądała się miejscu, które miało stać się jej domem na najbliższych pięć tygodni. Wiktoriański budynek lśnił w słońcu bielą ścian. Otoczony koronką żywopłotu drzemał zanurzony w letniej mgiełce jak słodka pamiątka z przeszłości. Cóż za uroczy widok, pomyślała zachwycona dziewczyna.

Nie spuszczając wzroku z zabudowań, po omacku znalazła sandałki i wsunęła w nie stopy. Kamienną, porośniętą mchem ścieżką ruszyła ku frontowemu wejściu.

Na litość boską, Kary, to tylko stary dom, napomniała się w duchu. Nie należała do kobiet łatwo dających się czemukolwiek oczarować.

Przyspieszyła kroku i weszła po schodach na werandę. Nad staromodną kołatką u drzwi wisiała kartka z informacją: „Proszę wejść, jestem w pobliżu". Z wahaniem zajrzała do zacienionego wnętrza.

– Halo? Jest tu kto? – zawołała.

Nie było odpowiedzi. Odczekała chwilę, a potem weszła dalej. W salonie odniosła wrażenie, że gdzieś go już widziała. Przygryzła wargę, rozglądając się po przestronnym pokoju. Nigdy wcześniej nie była w tym domu, a jednak każdy sprzęt wydawał się znajomy. Zagadkowe uczucie, pomyślała. W oknach, zgodnie z oczekiwaniem, wisiały koronkowe firanki. Drewniana podłoga błyszczała jak lustro, a stylowe meble miały kolor miodu. Pokój zdobiły świeże kwiaty. Na stoliku do kawy stał koszyk z zielonymi jabłkami. Obok ktoś ułożył wypolerowane morską wodą, biało-czarne kamyki, których gładkość zachęcała do dotknięcia. Dziewczyna siłą woli powstrzymała ten odruch i jeszcze raz obrzuciła salon wzrokiem osoby przywykłej do pisywania reportaży z podróży. Skoro to nie hotel, a tylko pensjonat oferujący gościom nocleg ze śniadaniem, z pewnością zasługuje na trzy gwiazdki, uznała. Ktokolwiek tu mieszkał, miał dobry gust, umiał dbać o szczegóły, które sprawiały, że wnętrze miało niecodzienny wygląd.

Do kogo należy ta posiadłość, zastanowiła się w duchu. Jej przyjazd został zapowiedziany, więc gdzie podziali się gospodarze?

Cisza. Łagodne ciepło wyspiarskiego lata przedostawało się do pokoju przez otwarte okna. Pachniało morzem i świeżo ściętą trawą. Kąty odgarnęła z policzków kosmyki jasnych włosów, spojrzała na dzbanek z mrożoną lemoniadą stojący na wiklinowym stoliku. Doszła do wniosku, że to dla gości, więc nalała sobie szklankę i z rozkoszą ugasiła pragnienie.

Nagłe poczucie straty czegoś kochanego uświadomiło jej, czemu ten ciepły, elegancko urządzony dom poruszył czułe struny pamięci. Przypominał dom babci w Spokane.

– Boże, od wieków o niej nie myślałam – szepnęła i zadrżała, bo wspomnienie odległej przeszłości otworzyło w myślach jakąś małą szczelinę. Sprawiło, że przestała się czuć bezpiecznie.

Świadomość utraty czyniła ją bezbronną. Nie mogę poddawać się temu nastrojowi, postanowiła i spojrzała na fotografie, które zdobiły kominek. Przyglądając się im, odzyskała spokój. Dzieci, wnuki, dziadkowie. Dwie młode pary w różnych pozach. Przystojny nastolatek ze wspaniałą rybą złowioną na wędkę. Rodzina – domyśliła się Kąty i poczuła w sercu znajomą tęsknotę.

Wróciła wzrokiem do młodego wędkarza. Nad kominkiem wisiał duży portret tego samego mężczyzny. Musiał dobiegać trzydziestki, gdy go malowano. Miał smagłą skórę i wijące się, kruczoczarne włosy. Kąty wpatrzyła się w twarz nieznajomego i poczuła, jak przenikają dreszcz. Człowiek z obrazu, o mocno zarysowanym podbródku i prostej linii nosa, miał we wzroku coś, co przyciągało uwagę. Jego błękitne oczy zdawały się patrzeć wprost na Kąty.

Zafascynowana czystością tego spojrzenia, Kąty studiowała z uwagą twarz mężczyzny. Pomyślała, że jej wyraz sprawia przyjemne wrażenie.

Chwilę zauroczenia przerwał jakiś dźwięk. Ktoś gwizdał. Kąty spojrzała w okno. Przez rozciągającą się za domem łąkę szedł człowiek z portretu. Pogwizdywał, niosąc w rękach koszyki pełne malin. Miał na sobie bawełnianą koszulkę i dżinsy. Kąty wstrzymała oddech. Nawet z daleka mężczyzna wydawał się bardzo przystojny.

Wyprostowała się i zrobiła krok do przodu, potem zatrzymała się niezdecydowana. Powinna czekać, aż zostanie dostrzeżona, czy wyjść na spotkanie? Gdy się namyślała, nieznajomy przeszedł przez trawnik i zbliżył się do szklanych drzwi.

Kąty zaczęła czynić sobie w duchu wyrzuty, że mając dwadzieścia dziewięć lat, ciągle nie potrafi oprzeć się urokowi zupełnie obcego, przystojnego mężczyzny. Ten wydawał się jednak naprawdę wyjątkowy.

Gdy wszedł, szeroko otworzył oczy na jej widok, a potem się uśmiechnął.

– Witam. Cóż za miła niespodzianka – powiedział, stawiając koszyki z owocami. – Jestem Thomas Logan. A pani...

Kąty wyciągnęła rękę na powitanie. Uświadomiła sobie, że wciąż trzyma szklankę, więc najpierw ją odstawiła, a potem wsunęła dłoń między stwardniałe od pracy palce mężczyzny.

– Kąty Lawrence – przedstawiła się i umilkła na moment.

– Właśnie przypłynęłam promem.

Oczywiście, że promem, idiotko, upomniała się w myślach. Jak inaczej można się dostać na tę wyspę? Samolotem. Przecież właśnie dlatego, by uniknąć lotu, przejechałaś autem kawał drogi z Kalifornii.

– Panie Logan, dzwoniłam w sprawie rezerwacji pokoju na pięć tygodni. Telefon odebrała kobieta.

– Pewnie Maddie.

Kim jest Maddie? Kąty cofnęła rękę, świadoma drżenia swoich palców.

– Maddie to właścicielka? – zapytała.

– Zajmuje się domem i rezerwacjami. Właścicielem jestem ja.

– Pan prowadzi B & B?

– Tak. A nie powinienem? – spytał z figlarnym uśmiechem.

Kąty zarumieniła się, zmieszana.

– Skądże. Ja tylko... Panie Logan, jest dla mnie ten pokój czy nie?

– Oczywiście, panno Lawrence. Panno, prawda? – upewnił się, zniżając głos.

Skinęła głową.

Mężczyzna uśmiechnął się, a Kąty poczuła, że drżą jej kolana.

– Witamy na farmie „Dudniący Potok" – powiedział.

– To prawdziwa farma?

– Już nie. Ale nazwa zawsze mi się podobała, więc ją zatrzymałem – wyjaśnił gospodarz.

Wydobył z kieszeni chusteczkę i osuszył wilgotne czoło.

– Gorąco dzisiaj – powiedział. – Skąd pani przyjechała?

– Z Południowej Kalifornii. Z San Diego.

– Samochodem?

– Tak. Lubię prowadzić.

Słysząc w swoim głosie drżenie, Kąty wysunęła do przodu podbródek, by dodać sobie animuszu.

– Myślę, że przekona się pani, iż to świetne miejsce na wypoczynek – zauważył spokojnie Thomas i odwrócił się w stronę wyjścia. – Więc przyjechała pani na pięć tygodni? Bagaże są jeszcze w aucie? – zapytał.

– Tak. – Kąty podążyła za nim ku drzwiom. – Chyba nie sprawiam kłopotu?

– Oczywiście, że nie.

Obejrzał się, a dziewczyna zauważyła, że znowu się uśmiechnął. Musiał to czynić często, bo wokół oczu i ust zarysowały mu się na twarzy charakterystyczne zmarszczki. Ma ze trzydzieści pięć lat i wprawę w czarowaniu kobiet, pomyślała. Czemu niczego o nim nie wiedziała? Patsy Palmer, przyjaciółka, która mieszkała na wyspie, zarekomendowała jej „Dudniący Potok", lecz ani słowem nie wspomniała o przystojnym właścicielu. Tyle pogawędek przez telefon i ani razu nie padło w nich nazwisko Logana.

– Figlarka z tej Patsy – mruknęła Kąty.

Thomas dotarł już do samochodu, więc przyspieszyła kroku, by otworzyć bagażnik. Mężczyzna bez trudu wydobył dwie duże, skórzane walizy, zostawiając dla niej tylko poduszkę i aparat fotograficzny.

Gdy schyliła się, by to wyciągnąć, usłyszała dźwięk, od którego wszystko w niej zesztywniało. Nisko nad głową przeleciał mały samolot. Od huku silnika pękały bębenki w uszach. Kąty znieruchomiała, śledząc w myślach cały lot. Drżała, próbując się opanować. Dźwięk silnika przeszedł w ryk, który wypełnił jej świadomość. Nagle rzeczywistość gdzieś zniknęła, a Kąty zaplątała się w pajęczynę pamięci.

Przez chwilę nie miała siły, by się od niej uwolnić. Wspomnienie było tak wyraziste, że nie mogła ruszyć się z miejsca. Uczucie żalu, przerażenia, bezsilności miało smak goryczy. Czuła ją na języku...

– Panno Lawrence? Nic pani nie jest?

Męski głos działał jak balsam. Miał w sobie niezwykłą czułość. Przywracał oddech. Kąty odwróciła się szybko, by zobaczyć Thomasa Logana czekającego na skraju ścieżki. Zauważył jej reakcję na samolot? Idiotka ze mnie, pomyślała, oczywiście, że tak. Zarumieniła się, czując na sobie uważny wzrok mężczyzny. Zmusiła się do śmiechu.

– Oczywiście, że nie. Wszystko w porządku. To po prostu... – Nabrała tchu, jeszcze raz się roześmiała i pokręciła głową nad własną głupotą. – Zwykle nie boję się samolotów, lecz ten był strasznie głośny i leciał tak nisko!

– To kolega robi mi takie kawały. Myślę, że zabrał dokądś turystów. Przepraszam, że panią wystraszył.

– Nic się nie stało. Zaraz pana dogonię, tylko wezmę poduszkę i aparat.

Całkiem nieźle z tego wybrnęłam, powiedziała sobie w duchu. Dźwięk samolotu niknął w oddali, wspomnienia również, tyle że nie bez śladu..

W dawno wypraktykowany sposób Kąty wzięła głęboki oddech, by uspokoić wewnętrzne drżenie. Wydobyła resztę bagażu, zamknęła samochód i z uśmiechem na ustach podeszła do mężczyzny.

– Nie umiem spać bez mojej poduszki! Mam ją od czasów college'u.

Thomas roześmiał się przyjaźnie, a Kąty przeniknęło ciepło. Poszła za nim porośniętą mchem ścieżką, z ciekawością rozglądając się dokoła. Z jednej strony podjazdu rosły młode grusze pokryte miniaturowymi owocami, z drugiej – kwitły różowe peonie. Wzdłuż kamiennego ogrodzenia bieliły się stokrotki. Schody zdobiły doniczki z bratkami, wokół ganku wił się kwitnący bluszcz.

– Kto tu jest ogrodnikiem? – spytała Kąty.

– Ja. To najlepszy sposób, by zapomnieć o kłopotach.

Dziewczyna ugryzła się w język i nie dociekała, co go trapiło. Wchodząc po stopniach, ostrożnie ominęła śpiącego kota.

Thomas przepuścił ją w drzwiach, a potem wyprzedził, by wskazać drogę. Szerokie schody prowadziły z holu na piętro. Gospodarz zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi i wprowadził Kary do środka. To przestronne wnętrze miało służyć jej przez kilka tygodni.

Na środku pokoju stało łóżko wsparte na drewnianych słupkach rzeźbionych w kształcie owocu ananasa. Pokrywała je puchowa, jasnobłękitna kołdra w białe groszki. Na podłodze leżał puszysty dywan, rozkosz dla bosych stóp, a na komódce stał wazon z niebieskimi ostróżkami.

Pięknie, pomyślała Kąty. Kto urządzał ten pokój? Wystrój wnętrza nie wskazywał, by zajmował się nim zawodowy dekorator, ale wszystko przygotowano z myślą o wygodzie gości. Sypialnia zachęcała do zdjęcia pantofli i relaksu. Kąty zauważyła jeszcze bujany fotel, cały zarzucony poduszkami, i stos ręczników na brzegu łóżka.

– Pokój nie ma łazienki?

– Nie – odrzekł Thomas. – Łazienka jest obok w korytarzu, będzie pani jej jedyną użytkowniczką – dodał, stawiając walizki i opierając się o framugę drzwi. – Podoba się tu pani?

– Tak, bardzo.

Musiała złapać oddech, nim odpowiedziała. Miała wrażenie, że albo pokój się zmniejszył, albo mężczyzna podszedł bliżej. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło. Wnętrze zachowało swoje rozmiary, a Thomas Logan ciągle stał w drzwiach. Kąty położyła na komodzie aparat fotograficzny.

– Mieszka pan sam, panie Logan? – zapytała.

– Przejdźmy na „ty". Proszę mi mówić Thomas. Tak, mieszkam sam, lecz nie musisz się niczego obawiać. Jestem dobrze znany na wyspie Orcas, poza tym w drzwiach masz klucz. – Uśmiechnął się figlarnie, a w błękitnych oczach rozbłysły mu ogniki. – Jeszcze nie napadłem kobiety zdanej na moją łaskę.

Kąty uświadomiła sobie, że pod wpływem jego słów i wzroku znów się czerwieni.

– Po prostu chcę się czegoś dowiedzieć o otoczeniu – wyjaśniła. – Wspomniałeś o gospodyni.

– Ach, Maddie przychodzi o ósmej i pracuje do piątej – powiedział. – No cóż, zostawię cię teraz, byś mogła się rozgościć. Masz jakieś pytania?

– Nie.

– A ja mam jedno. Jak tu trafiłaś? Nie dawałem żadnych ogłoszeń.

– Dzięki przyjaciółce. Mieszka na wyspie, więc prosiłam, by wyszukała mi coś odpowiedniego.

Thomas uśmiechnął się po raz kolejny uśmiechem przeznaczonym wyłącznie dla niej, a Kąty znowu poczuła wewnętrzne drżenie i ciepło w okolicach serca. By dojść do siebie, oparła się o krawędź łóżka.

Co się ze mną dzieje, pomyślała. Najpierw ten dom, teraz jego właściciel!

Po chwili zdała sobie sprawę, że Thomas pyta o nazwisko przyjaciółki, więc pospieszyła z odpowiedzią.

– Patsy Palmer. Znasz ją? Zajmuje się wyrobem ceramiki, ma pracownię w kolonii artystycznej niedaleko przystani.

– Oczywiście, że znam. Muszę pamiętać, by jej podziękować – odrzekł Thomas.

A może nawet posłać kwiaty, dodał w myślach, słuchając śmiechu Kąty. Ułożył jej walizki na przeznaczonym dla nich stelażu, a czyniąc to spoglądał na swego gościa. Mierzył dziewczynę wzrokiem od chwili, gdy ją zobaczył, podziwiając złote loki wymykające się spod baseballowej czapeczki, różowe policzki, łagodnie wygięte brwi i miękkie wargi, zachęcające, by poznać ich smak.

Pomyślał o pocałunku, patrząc, jak układała poduszkę na łóżku. Miała oczy w niezwykłym kolorze, coś między błękitem i fioletem. Fiołkowe, uznał. Była niewysoka i krucha, lecz nie sprawiała wrażenia słabej. Rzucił okiem na jedwabną białą bluzkę wsuniętą w brązowe spodnie, diamentowy wisiorek połyskujący na szyi i maleńki złoty zegarek na ręku.

Dziewczyna miała wypielęgnowane ręce, paznokcie pokryte jasnoróżowym lakierem. Pewnie nigdy nie pracowała w ogrodzie, pomyślał. Spojrzał na stopy w sandałkach ukazujących zadbane palce nóg. Piękne, uznał w duchu. Nie był fetyszystą, ale... Nerwowym gestem przeciągnął dłonią po włosach. Wystarczy, upomniał sam siebie.

Panna Lawrence była piękna, lecz Thomasa zastanawiały cienie pod jej oczami. Co było przyczyną smutku dziewczyny? Ktoś ją zranił? Mężczyzna? Nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wychodząc z pokoju, rzucił jeszcze:

– Jak powiedziałem, gdybyś czegoś potrzebowała... Klucz zostawiam na stole przy wejściu. Możesz go wziąć dla wygody. Potem dopełnimy formalności meldunkowych.

– Dobrze, dziękuję.

– Nie ma za co.

Widać dokądś się spieszy, pomyślała Kąty z dziwnym uczuciem żalu. Przygryzła wargę, obserwując go w chwili, gdy opuszczał pokój. Włosy kręciły mu się jak dziecku, choć z pewnością nie należał do małych chłopców. Thomas Logan był mężczyzną w każdym calu. Jako kobieta od razu odczuła jego urok.

Pewnie doprowadzał do szaleństwa całą damską populację wyspy. Czyżby Patsy również się nim interesowała? Zmartwiona takimi myślami, wzięła się do rozpakowywania rzeczy. Szkoda jej było, że gospodarz tak szybko wyszedł z pokoju.

Czuła się nieco dziwnie na myśl, iż mają spędzić pięć tygodni tylko we dwoje.

– Na litość boską, daj sobie spokój. To tylko właściciel farmy. – Zlekceważyła w myślach własne rozdrażnienie. Nie wymyślaj niczego na jego temat – powiedziała w duchu.

Popołudniowy wietrzyk wpadł do pokoju przez otwarte okno, niosąc echo głosu Thomasa, który na podwórku bawił się z kotem. Był równie łagodny i czuły jak wówczas, gdy pytał, czy Kąty dobrze się czuje.

– Kiedy przestaniesz się bać samolotów, idiotko? – Kąty zadała sobie zasadnicze pytanie.

Zauważyła, że już po raz trzeci w ciągu godziny zwraca się do siebie w ten sposób. Uśmiechnęła się na myśl, iż tym słówkiem stale się przezywały z siostrą. Pamiętała nawet, kiedy zostało użyte po raz pierwszy. Dziewięcioletnia Karin, zaczerwieniona z gniewu, rzuciła wówczas w Kary wielkanocnym jajkiem, krzycząc: „Wiesz, że jesteś idiotką? Idiotką! Nie znoszę tego lizusa, Bryanta Hursta!"

Kara nastąpiła bardzo szybko. Neli, ich ukochana niania, nie tolerowała grubiaństwa u nikogo, tym bardziej u swoich panienek...

Och, Karin, Karin, jakże za tobą tęsknię! Kary poczuła ucisk w gardle. Cierpiała z żalu i samotności. Zakołysała się lekko, czekając, aż ból stanie się możliwy do zniesienia. Z wielkim wysiłkiem odprężyła się i odrzuciła wspomnienia. Boże, ależ była zmęczona! Wszystkie mięśnie zesztywniały od długiej jazdy. Spojrzała na zegarek. Szósta. Za późno na drzemkę, za wcześnie, by pójść do łóżka. Wybiorę się na spacer, postanowiła. Z okna pokoju rozciągał się zachęcający widok na łąkę i las. Pachniało koniczyną i dziką trawą.

Kąty przebrała się w szorty i bawełnianą bluzkę, zarzuciła na plecy różowy kardigan. Włosy przez wiele godzin przyciśnięte baseballową czapką wymagały natychmiastowego rozczesania. Rozpuściła gęste, sięgające ramion loki, które połyskiwały kilkunastoma odcieniami złota, od ciemnego miodu po jasny blond, i zeszła na dół.

Thomasa nie było w zasięgu wzroku. Przeszła przez jadalnię i wydostała się na taras. Krzaki pnących róż oddzielały podwórko od łąki. Kąty zauważyła ścieżkę. Instynktownie zwróciła się w tym kierunku, skąd dobiegał szum wody. Zgodnie z nazwą farmy wśród czarnych skał płynął potok. Wszędzie kwitły tu dzikie żółte irysy oraz wysokie, różowo – białe naparstnice. Ścieżka wiodła do wysokiego brzegu i tu się rozwidlała. Kąty poszła na prawo do altanki na skarpie.

Tam natknęła się na właściciela posiadłości zajętego malowaniem drewnianej konstrukcji. Przez chwilę podziwiała skłony muskularnego, męskiego ciała i ruch pędzla zamaszyście pokrywającego ścianę farbą. Widok wzbudził w niej wewnętrzny niepokój. Zawahała się, czy podejść bliżej.

Lecz było za późno, by się cofnąć. Thomas Logan właśnie ją zauważył.

– Jeszcze raz „dzień dobry" – odezwała się, podążając ku niemu kamienistą ścieżką.

Zbliżyła się do altanki i aż westchnęła z zachwytu.

– Ładnie, prawda? – zapytał.

– Tak – odrzekła, uznając w myślach, że to za słabe określenie.

U stóp Kąty lśniła diamentowo ciemnozielona woda. W oddali rysowały się zalane słońcem wyspy San Juan. Wybrzeże waszyngtońskie wydawało się ciemnobłękitne z tej odległości. Nad pnącymi się ku niebu jodłami płynęły białe obłoki. Szkoda, że aparat fotograficzny został w pokoju, ale będzie jeszcze wiele okazji do robienia zdjęć. Podniosła oczy i pochwyciła wzrok mężczyzny utkwiony w jej twarzy.

– Pięknie tu – powiedziała.

– Owszem – zgodził się, odłożył pędzel i podszedł do Kąty. – Zawsze tak uważałem.

– Mieszkałeś tu całe życie?

– Nie. To dom dziadków. Dorastałem w Baltimore, lecz gdy byłem chłopcem, lubiłem tutaj spędzać wakacje.

Kary znowu zaczęła podziwiać widok, a Thomas kontemplował jej urodę – miodowy odcień skóry, twarz, ramiona, długie nogi. Złote loki rozwiewane wiatrem.

– Pewnie myślisz, że „Dudniący Potok" to niezwykła nazwa dla farmy – powiedział.

– Rzeczywiście – przyznała.

– Babcia ją wymyśliła, a że dziadek patrzył w nią jak w obraz, tak już zostało.

Kary uśmiechnęła się lekko na myśl o miłości dziadków Thomasa. Przyjemnie jest być adorowaną, uznała w duchu.

– Potok rzeczywiście dudni wśród skał – zauważyła i oboje roześmieli się wesoło. – Ty wyhodowałeś róże? – spytała. – Są wspaniałe.

– Tak. Róże, inne kwiaty i kilka gatunków warzyw. Dostarczam je miejscowym kupcom. To bardziej hobby niż praca zarobkowa – dodał.

Jak łatwo się z nim rozmawia, pomyślała Kąty. Wydawało się, iż zna tego człowieka od dawna. Po chwili uświadomiła sobie jednak, że to obcy mężczyzna.

– Panie Logan – zaczęła. – Chciałabym zadzwonić. To będzie zamiejscowa rozmowa. Muszę skontaktować się z... rodziną.

– Oczywiście. Telefon jest w kuchni.

– Dziękuję.

Kąty przeprosiła i oddaliła się, tym razem wybierając ścieżkę, która wiodła w lewo. Wróciła do domu, by odbyć z Neli krótką, uspokajającą pogawędkę. Gdy odłożyła słuchawkę, ziewnęła i pomyślała, że warto jednak trochę się zdrzemnąć.

 

Obudziła się zdezorientowana. Zdziwiła się, czemu Neli pozwoliła jej przespać obiad, choć już zachodziło słońce, a ona była taka głodna. Zaraz jednak przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Usiadła na łóżku. Nie była we własnym mieszkaniu i to nie ukochana niania, która od jakiegoś czasu prowadziła jej dom, krzątała się teraz na dole. Westchnęła. Gdzie by tu zjeść kolację? Nie miała ochoty ubierać się i wychodzić.

Poleżała jeszcze kilka minut, rozkoszując się miękkością puchowej kołdry. Ciągle czuła się zmęczona, lecz jeśli teraz nie wstanie, w nocy nie zaśnie. Po to w końcu przyjechała, by zrelaksować się i wypocząć. Oderwać się od wszystkiego, czego nie chciała teraz nazywać po imieniu.

Spojrzała na aparat fotograficzny i rolki filmów, które z sobą przywiozła. Była pisarką i fotoreporterką, która współpracowała z czasopismami. Urlop zamierzała połączyć z pracą dla magazynu turystycznego, który zatrudniał ją przed śmiercią Karin. Do ostatniej chwili nie wiedziała, czy przyjmie zamówienie redakcji. Kochała swoją pracę, teraz jednak wszystko wydawało się raczej ciężkim brzemieniem niż przyjemnością. Zarówno terapeuta, jak i redaktor naczelny, uważali, że taki sposób spędzania czasu jej posłuży, więc się zgodziła. Może mają rację, pomyślała, że i praca w tym malowniczym otoczeniu przywróci mi chęć do życia.

Nagle uświadomiła sobie, że jest głodna. Od dawna nie zaznała tego uczucia, teraz zaś wydawało się jej całkiem przyjemne. Mając na sobie tylko cieniutką, złotą bransoletkę zapiętą wokół kostki, wstała, by nałożyć szlafrok. Zamierzała wziąć prysznic, a łazienka była przecież w korytarzu.

Kary rzuciła okiem w lustro. Drzemka naruszyła nieco makijaż. Tusz rozmazał się, pogłębiając cienie pod oczami.

Zastanowiła się, co pomyślałby czarujący pan Logan, gdyby w tej chwili ją zobaczył. Skrzywiła się, zarzuciła szlafrok, otworzyła drzwi sypialni i... niemal na niego wpadła.

– Ooo! Przepraszam – zawołał, wypuszczając z rąk niesione ręczniki, by chwycić Kąty za ramiona.

Szlafrok miał krótkie rękawki. Kąty przeniknął dreszcz, gdy mężczyzna dotknął jej nagiej skóry. Boże, jak dawno nie doznałam czegoś podobnego, pomyślała, odsuwając się gwałtownie. Przy tym ruchu otarła się piersiami o koszulę Thomasa. Przez moment poczuła ciepło jego ciała.

– Nic się nie stało? – spytał lekko schrypniętym głosem.

– Nie chciałem cię przewrócić.

Z trudem podnio...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin