Raye Morgan - Bliźniaczki.pdf

(455 KB) Pobierz
Brittanny Lee mia³a za sob¹ zupe³nie zwariowany dzieñ
RAYE MORGAN
BLIŹNIACZKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Brittanny Lee miała za sobą zupełnie zwariowany dzień. Jakiś pomyleniec przysłał do
muzeum obcięte paznokcie od nóg. Do pudełka dołączył list. Zaklinał się w nim, że paznokcie
zostawił mu w spadku dziadek, który dostał je od samego króla Kamehameha. Przesyłka
wywołała wśród pracowników muzeum burzliwą dyskusję. Jedni uważali, że należy skrawki
paznokci poddać badaniom i określić ich wiek, inni byli zwolennikami wyrzucenia tego dość
obrzydliwego eksponatu do śmieci.
Britt znalazła się w grupie zwolenników kosza na śmieci. Tego rodzaju pamiątki w
żaden sposób nie przemawiały do jej wyobraźni, niezależnie od tego, czyją były własnością.
Niestety, jej przełożony miał w tej sprawie odmienne zdanie. Być może nogi, na których rosły
te paznokcie, przemierzały piaszczyste drogi wytyczone przez naszych przodków
argumentował Gary, pełen uszanowania wobec wątpliwego zabytku.
Był to jeden z tych dni, kiedy interesująca skądinąd praca w muzeum stawała się dla
Britt trudna do zniesienia. Dlatego właśnie Brittanny zwolniła się wcześniej.
Wychodząc z windy w eleganckim domu, w którym od kilku dni mieszkała, usłyszała
ciche pomiaukiwanie, coś jakby pisk stęsknionych za matką kociąt.
- Mam nadzieję, że to nie płaczą dzieci - powiedziała mijająca ją wytworna
blondynka. - Zapewniano mnie, że w tym domu nie ma żadnych dzieci.
Britt także o tym zapewniano, jednak ton wypowiedzi sąsiadki trochę dziewczynę
zirytował. Nie była wprawdzie wielbicielką pełzających i wrzeszczących ludzików, ale
traktowanie dzieci na równi z przestępcami wydało jej się czymś niewłaściwym. Dopiero
teraz przestraszyła się napuszonych i pozbawionych ludzkich odruchów sąsiadów, wśród
których zdecydowała się zamieszkać. I to w końcu za niemałe pieniądze.
Nie miała ochoty na jeszcze jedna tego dnia wymianę zdań, wobec czego tylko
uśmiechnęła się do blondynki. Długi korytarz wyłożony był grubym, tłumiącym dźwięki
dywanem i Britt czułaby się jak głuchoniema, nic słysząc własnych kroków, gdyby nie to
kocie miauczenie.
Ruszyła w kierunku swego mieszkania. Pod drzwiami sąsiada z naprzeciwka stał duży
wiklinowy koszyk.
- Ach, więc to tak - uśmiechnęła się do siebie. Ktoś przyniósł mojemu sąsiadowi kotki.
Tylko po co playboyowi kociaki?
Britt uwielbiała koty. Miała ogromną ochotę choćby tylko zerknąć do koszyka.
W ostatniej chwili się powstrzymała. Jak już te kotki zobaczę, to na pewno będę
chciała sobie jednego wziąć, pomyślała. Co najmniej jednego. Naprawdę nie powinnam.
Szczególnie teraz, kiedy tak trudno mi się pozbierać. Zdecydowałam się na samotne życie i
nawet już nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałabym codziennie śpieszyć się do
domu, bo ktoś tam na mnie czeka. Może później, jak się już trochę przyzwyczaję do tego luk-
susowego mieszkania w eleganckim domu, pośród dystyngowanych sąsiadów, do których
zupełnie nie pasuję. Teraz nie mogę sobie jeszcze pozwolić na żadne zwierzę. Nawet nie
zajrzę do tego kosza. Nie chcę się wodzić na pokuszenie.
Przekręciła klucz w zamku i. nie oglądając się za siebie. weszła do mieszkania.
Szybko zatrzasnęła drzwi, uszczęśliwiona, że udało jej się nie ulec pokusie obejrzenia
kociaków.
Położyła torebkę na stoliku i po raz setny z podziwem obejrzała swoje nowe
mieszkanie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Britt była
perfekcjonistką i tylko posiadanie rzeczy doskonałych sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
Zawsze starała się kupować wszystko najlepszej jakości. Nareszcie jej otoczenie stało się tak
samo bez skazy, jak garderoba, obuwie i zgromadzone bibeloty. Wszystko na swoim miejscu,
w idealnym porządku, czyściutkie i pachnące.
Ale ze mnie szczęściara, pomyślała. Mam wspaniałą pracę i cudowne życie. Robię to,
o czym zawsze marzyłam, mam przyjaciół, sympatycznych współpracowników i szansę na
awans. Skończyłam dwadzieścia osiem lat i każdy przeżyty dzień daje mi ogromną
satysfakcję.
Rozmyślania przerwał jej rozpaczliwy jęk, stanowczo za głośny jak na możliwości
wokalne kociąt.
Britt nie bardzo wiedziała, jak się powinna zachować. W tego rodzaju dzielnicach
obowiązywała zasada niewtrącania się w cudze sprawy, nawet niezauważania tego, co się
obok dzieje. Sąsiedzi pozdrawiali się obojętnym skinieniem głowy, nie ciekawi, z kim mają
do czynienia. Jakiekolwiek zainteresowanie uważane było w tej okolicy za przejaw złego
wychowania. Ale ten jęk był tak przejmujący, że Britt mimo woli znów znalazła się przy
drzwiach. Nie potrafiła zdobyć się na obojętność wobec czegoś, co jakby do niej, tylko do
Britt, zwracało się o pomoc.
Zastanawiała się jeszcze chwilę, ale dłoń już trzymała na klamce i w końcu
zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Koszyk stał pod progiem przeciwległego
mieszkania, ale tym razem dochodzące z niego piski w niczym nie przypominały miauczenia
kotów.
Wokół nie było żywej duszy. Britt przebyła dzielącą ją od drzwi sąsiada szerokość
korytarza i nacisnęła dzwonek. Miała coraz okropniejsze przeczucia co do zawartości
znajdującego się u jej stóp koszyka.
- Halo! - wołała Britt, waląc pięścią w zamknięte drzwi. - Czy jest tam ktoś?
Zgodnie z jej przewidywaniami, nikt się nie odezwał. Wobec tego musiała sama
zajrzeć do koszyka. Nachyliła się i odsłoniła okrywającą go flanelę. To nie były kocięta. W
koszu leżały dwa wrzeszczące wniebogłosy niemowlaki.
- Dzieci - wyszeptała Britt, jakby samą siebie chciała upewnić, że wszystko, co się
dzieje, jest jawą, a nie koszmarnym snem. - Prawdziwe, żywe dzieci.
Poderwała się na równe nogi i z furią zaczęła walić w zamknięte drzwi sąsiada.
- Halo! - krzyczała, chociaż tak naprawdę nie spodziewała się żadnej odpowiedzi. -
Czy ktoś jest w tym domu?
Oczywiście, nikogo tam nie było. Britt nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Jakiś
wariat podrzucił dwoje maleńkich dzieci do holu dużego budynku mieszkalnego, a Britt po
prostu nie potrafiła, jak gdyby nigdy nic, zostawić maleństw bez opieki.
Są takie maleńkie i zupełnie bezbronne, myślała. Jeszcze coś złego im się stanie. Co
robić? Zadzwonić do administratora? A może na policję? Albo do pomocy społecznej? Co ja
mam zrobić?
Żeby dokądkolwiek zadzwonić, Britt musiała najpierw wrócić do swego mieszkania.
Nie potrafiła jednak pozostawić dzieci samych, w holu, choćby nawet na najbardziej
puszystym dywanie. Raz jeszcze rozejrzała się bezradnie wokoło, ale wciąż nikt się nie
zjawiał. Wobec tego podniosła koszyk i szybko weszła z nim do swego mieszkania.
- Zostawię uchylone drzwi - powiedziała nie wiadomo do kogo. - Na wypadek, gdyby
sąsiad przypadkiem wrócił do domu.
Dopiero teraz Britt zauważyła wystającą z kosza kopertę. Wyciągnęła ją i dokładnie
obejrzała. Koperta miała ostry, pomarańczowy kolor, pachniała tanimi perfumami i nie była
zaklejona. Dużymi literami wypisano na niej imię: Sonny.
- Teraz wiem przynajmniej tyle, że mój sąsiad ma na imię Sonny - mruknęła Britt.
Mieszkała w tym domu zaledwie od tygodnia, ale przez ten czas kilka razy go
widziała. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wiecznie roześmianych oczach. Właściwie
cały wolny czas zajmowały mu kobiety. Na przykład poprzedniego wieczoru odwiedziła go
jakaś czarnowłosa piękność. A w dniu, w którym Britt wprowadziła się do swego mieszkania,
od Sonny'ego wychodziły dwie rude dziewczyny o figurach modelek.
Britt miała ochotę przeczytać dołączony do koszyka list, chociaż nie bardzo wiedziała,
czy powinna. W końcu jednak odłożyła kopertę i sięgnęła po telefon. Postanowiła najpierw
porozmawiać z administratorem budynku.
- Cześć, co jest? - odezwał się w słuchawce głos siedemnastoletniego syna
administratora.
- Cześć, Timmy - powiedziała Britt. - Mówi Britt Lee z mieszkania 507. Pomagałeś mi
w zeszłym tygodniu w przeprowadzce. Pamiętasz? Czy jest twoja mama?
- Nie, nie ma, ale ja jestem. - Młody człowiek był niezwykle uczynny. - Co, zlew ci się
zapchał? A może przepaliła się żarówka? Zaraz u ciebie będę.
Britt musiała się uśmiechnąć, chociaż było oczywiste, że w rozwiązaniu problemu
niemowląt chłopiec nie może jej pomóc. Na pewno nie powierzyłaby mu opieki nad takimi
maleństwami. Nawet na godzinę.
- Nie, nie, dziękuję - powiedziała. - Chciałam zamienić parę słów z twoją mamą.
Odłożyła słuchawkę. Teraz mogła już tylko zadzwonić na policję. Na samą myśl o
tym zrobiło jej się niedobrze. Uznała, że nie włączy w sprawę policji, dopóki nie dowie się, o
co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Spojrzała na pomarańczową kopertę. Zastanawiała się
jeszcze przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem wyjęła z niej list.
,,Sonny, kochanie.
Ja już nie mogę wytrzymać! Brakuje mi pieniędzy. Straciłam pracę, bo nie mam kogo
zostawić z dziećmi. Wyrzucili mnie z mieszkania. Tutaj nie lubią płaczących dzieci. I co ja
mam teraz zrobić? Czy te maleństwa zupełnie nic cię nie obchodzą? Myślałam, że wszystko
się zmieni, kiedy je zobaczysz. One są krwią z twojej krwi, ciałem z twojego ciała. Jesteś za
nie tak samo odpowiedzialny, jak i ja. Robiłam, co mogłam. Teraz twoja kolej. Zajmij się nimi
przez jakiś czas, dobrze?
Kocham Cię, Janine.
Britt jak urzeczona wpatrywała się w list. Pełno było na nim rozmazanych kropek.
Czyżby łzy? przemknęło dziewczynie przez głowę. Okropnie jej było żal tej nie znanej,
zdesperowanej matki. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się popiskującym w koszyku
niemowlakom.
- Przepraszam, coś panu wypadło.
Mitchell Caine natychmiast się odwrócił. Ładna, młoda kobieta z uśmiechem podała
mu pudełko zapałek. Zdziwił się trochę, bo nieczęsto się zdarza, żeby zatrzymywano
człowieka na ulicy z powodu pudełka zapałek, choćby tak eleganckiego jak to, które trzymała
w palcach ta dziewczyna. W końcu to jednak tylko pudełko zapałek.
Mitchell zdjął ciemne okulary, ukazując światu oczy błękitne jak niebo w pogodny
letni dzień. Uśmiechnął się do odważnej dziewczyny z uznaniem. Zdarzało mu się już być
Zgłoś jeśli naruszono regulamin