Jane Donnelly - Kiedy jesteśmy sami.pdf

(518 KB) Pobierz
428620297 UNPDF
JANE DONNELLY
Kiedy jesteśmy sami
428620297.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Który więc to zrobił? - zapytała Livvy.
Dziewczynka nie przestawała spazmować. Dwa koty syjamskie
przyglądały się bez zmrużenia oka. W końcu mniejszy zaczął się
oddalać powolnym kroczkiem. Większy otarł się ruchem winowajcy o
Livvy, która westchnęła:
- Och, Misza, niedobry jesteś!
Któryś z kotów podrapał czteroletnią Daisy. Na jej pulchnej
nóżce widniała niewielka różowa kreska. W sekundę potem, matka
wpadła z dziewczynką na rękach obwieszczając: „Któryś ją podrapał!
Sonia Baines była przesadnie opiekuńczą matką psotnego
bachora. Daisy musiała się drażnić z kotem, ale jej matka reagowała
zawsze tak jakby jej kochana córeczka nigdy nie mogła być winna.
- Posmaruj zadrapanie merkurochromem - zaproponowała Livvy
zmęczonym głosem.
Otworzyła apteczkę i wyjęła butelkę, co spowodowało nasilenie
spazmów Daisy.
- To nie będzie bolało - trzęsła się nad nią Sonia. - Mamusia nie
pozwoli, żeby bolało.
Ale Daisy się zamachnęła i butelka wyleciała z rąk Soni. Rozbiła
się na płytkach podłogi i opryskała kawał ściany.
Livvy odnawiała właśnie pokój. Było to jedno z jej zwykłych
zimowych zajęć w pensjonacie i bynajmniej nie ucieszyły jej
fioletowe plamy na jeszcze wilgotnej jasnoniebieskiej ścianie.
- O, kochanie! - jęła lamentować Sonia.
- A, cholera! - zaklęła Livvy, co uciszyło z miejsca Daisy,
dostatecznie rozgarniętą, by się połapać, że zrobiła coś niezbyt
mądrego.
W drzwiach stanął wysoki mężczyzna. Biała broda i czerstwa
cera nadawały mu wygląd tego, czym był - emerytowanego
marynarza.
- Można sobie zedrzeć gardło. Taki tu rejwach, że nie wiem,
czybyście usłyszały syrenę mgłową. Co się znowu stało?
- Misza ją podrapał! - wykrzyknęła Sonia, na co on pogroził
palcem Daisy.
- Ciekawe, co ona zrobiła Miszy, eh? Przed domem czeka jakiś
facet. Pyta o pannę Murrin. Było to nazwisko Livvy.
- Czego chce? - zapytała.
428620297.003.png
- Nie mam pojęcia, moja droga.
Daisy zaczęła znowu płakać, więc kapitan huknął: „Dosyć tego!",
a Sonia zagruchała: „Mamusia pocałuje, to przestanie boleć".
Livvy skierowała się w stronę podestu i zbiegła po schodach do
dużego, jasnego hallu, a Misza plątał się jak cień tuż koło jej bosych
stóp. Dziewczyna poruszała się sama z wdziękiem kotki. Była dość
wysoka, szczupła, z prostymi jasnymi włosami opadającymi na
ramiona, wydatnymi kośćmi policzkowymi i niebieskimi, lekko
skośnymi oczami.
Na podjeździe zobaczyła samochód kombi. Misza szukając
przebaczenia otarł jej się o kostki, a kiedy się zatrzymała u szczytu
schodków prowadzących na zewnątrz, zaplątał jej się między stopy,
tak że poleciała w dół. Wylądowała niezręcznie, ale na nogach, i zaraz
się wyprostowała. Natomiast kot wywinął koziołka.
- Myślałem, że koty zawsze spadają na cztery łapy - usłyszała
męski głos.
- Syjamy nie mają najlepszej równowagi. - odpowiedziała. -
Czym mogę panu służyć?
Stał przy starym czerwonym ceglanym murze, skąd się otwierał
widok na ogród. Ruszył teraz w jej stronę długim krokiem i coś w
jego wyglądzie zaparło jej dech w piersi. Był nieprzeciętnie wysoki
szeroki w ramionach, miał niesforne ciemne włosy i szczupłą smagłą
twarz. Przyglądał jej się badawczo, a kiedy się uśmiechnął, błyskając
zębami kontrastującymi bielą z opalenizną twarzy, odpowiedziała mu
dość nerwowym uśmieszkiem.
- Jeżeli pan szuka lokum, to pensjonat jest zamknięty. W tyle
samochodu rozszczekał się wściekle pies, bo Misza
jął się przechadzać ostentacyjnie w pobliżu. Livvy wiedziała, że
nie ma żadnego niebezpieczeństwa bo w przeciwnym razie po Miszy
nie byłoby już śladu.
- To odważny kot - zauważył mężczyzna. Misza puszył się po
samczemu, prowokując psa.
- Gdzie tam odważny - odparła Livvy. - Niech pan spróbuje
otworzyć drzwiczki, a zobaczy pan, jak będzie zmykał. Czy my się
znamy?
Czuła, że go skądś zna, a miała dobrą pamięć do twarzy.
Usiłowała sobie przypomnieć, ale jego zdecydowane „nie"
wyprowadziło ją z błędu. A więc szuka lokum. Jednakże Słodkie Sady
428620297.004.png
- które przestały być gospodarstwem sadowniczym z górą dwadzieścia
lat temu - zamykały się na zimę z końcem września, a teraz była druga
połowa listopada.
- Jeśli pan przyjechał na wypoczynek, to mogę polecić...
- Przyjechałem się zobaczyć z panną Murrin.
Nie czekał, aż skończy, lecz przerwał jej, jak ktoś przywykły do
posłuchu, więc Livvy przybrała ostrzejszą nutkę:
- Już się pan z nią widzi.
- Z panną Maybelle Murrin?
- A-a!
Ciocia Maysie nie oczekiwała wprawdzie dzisiaj żadnych wizyt,
ale nie było powodu, dlaczego Livvy nie miałaby go zaprowadzić do
pokoju na górze. Jednakże po plecach przebiegł Livvy nagły dreszcz.
Ciocia Maysie nazywała to jej kocim instynktem. Livvy miewała
te swoje nieoczekiwane przeczucia. Dla zyskania na czasie Livvy
zawołała: „Chodź tu, Misza!" - i podeszła do tyłu auta złapać syjama.
- To jest pies? - zdumiała się.
Wielki kosmaty łeb przypominał bardziej yeti.
- Tak. Wabi się Luke - odrzekł mężczyzna.
- Cześć, Luke. Chodź tu, Misza, ty głupcze! Co byś zrobił,
jakbyś spotkał taką bestię ciemną nocą?
Zaniosła kota pod dom i puściła na schodki. Mężczyzna przyjrzał
się jej bosym stopom z pomalowanymi na srebrno paznokciami i
zapytał:
- Umie pani chodzić także po rozżarzonych węglach? Na
żwirowanym podjeździe zdarzały się ostre kamyki, ale
Livvy od dzieciństwa przywykła do chodzenia boso po
kamienistej plaży. Kiedy pensjonat był czynny, ubierała się elegancko
i chodziła oczywiście w pantoflach, ale lubiła biegać boso. Obróciła w
jego kierunku drwiące niebieskie oczy.
- Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Może bym i umiała.
Roześmiał się.
- Niech pani poćwiczy, zanim pani wskoczy nogami w ogień. Nie
chciałbym mieć na sumieniu zrobienia z pani żywej pochodni.
- Spokojna głowa - odparła wesoło. - Mnie się ogień nie ima.
Wejdźmy do środka.
Od czerwonych kamiennych płyt podłogowych do błyszczących
mosiężnych naczyń na politurowanym stole, starych malowideł
428620297.005.png
olejnych do obitej perkalem kozetki - wszystko w hallu było jak w
starym zamożnym domu farmerskim.
- Tutaj - powiedziała Livvy otwierając drzwi. Pokój, który
nazywała swoją kancelarią, też przypominał minioną epokę. Miała tu
wprawdzie szafkę na dokumenty, maszynę do pisania i mały
komputer, ale tapety w pnące róże imitowały dawny styl, a meble
pamiętały lata, nim na świat przyszła ciocia Maysie.
- Niech pan siada - zaprosiła Livvy zajmując miejsce za biurkiem
z drzewa różanego.
- Nazywam się Corbin Radbrook - przedstawił się i Livvy jakby
jakaś klapka zaskoczyła w mózgu.
Radbrook? Oczywiście, Corbin Radbrook!
- Pan jest tym pisarzem - powiedziała równocześnie z jego:
- Zbieram materiały do serialu telewizyjnego.
Tak, pewnie go widziała w telewizji. Albo może na zdjęciu w
jakimś piśmie czy gazecie. Specjalizuje się w sensacjach
dziennikarskich, demaskuje przestępstwa i skandale, pisze książki,
artykuły, scenariusze. I wygląda na takiego, jaki jest - twardy,
bezkompromisowy.
- Przyjechałem tutaj - ciągnął - śladem historii, która się
wydarzyła sześćdziesiąt lat temu, kiedy w niewyjaśnionych
okolicznościach zginął młody malarz. Niejaki Laurence Charles.
Słyszała pani o tym?
- Niewiele. To było bardzo dawno. Mówi pan, że to dla telewizji?
Niech pan mi powie coś więcej.
Nie była pewna, czy go zwiedzie swoimi sztuczkami, ale słuchała
z uchylonymi wargami i rozszerzonymi oczyma.
- Serial ma mieć cztery godzinne odcinki. Morderstwa czy
domniemane morderstwa, w których główne role odegrały kobiety:
Lizzie Borden, Florence Bravo, Madeline Smith. Trzy osławione
śmiercionośne białogłowy, a na zakończenie chcę dodać bohaterkę
zapomnianej zagadki, Czarną Damę.
- Kogo?
- Prasa rozpisywała się wówczas o tym, kim jest owa Czarna
Dama. Znaleziono prawie doszczętnie zniszczony portret
kruczowłosej dziewczyny.
Livvy kiwnęła ponownie głową.
428620297.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin