Józef Mackiewicz - Wileńska powieść kryminalna (1933).pdf

(402 KB) Pobierz
524872290 UNPDF
Wileńska powieść kryminalna
Autor: Felicja Romanowska
Sobota, 25 września 2010
Biblioteka dzieł Józefa Mackiewicza
Felicja Romanowska
I.
Dnia 12 maja 1933 r. wróciłem do mego mieszkania
po nocnej obławie na bolszewików, którą
prowadziłem jako kierownik policji tajnej m. Wilna,
wraz z moimi komendantami na Wilno i na
województwo. Obława udała się, złapaliśmy
najobrzydliwszych hersztów: Stefana J., Henryka D.,
oraz Marjana Żeleńskiego. Wyrwałem kontakt
elektryczny, który łączył mnie z biurem. Poczułem
chęć snu. Poszedłem do łazienki i puściłem ukrop do
wanny. Pomału rozbierając się, rozkładałem dłonie
nad parą lecącej do wanny wody. Poczucie, że zaraz
mi będzie ciepło i że potem wyciągnę się w łóżku, sprawiało mi przyjemność.
Nagle usłyszałem podniesiony głoś mej służącej i krzyk na nią mego sekretarza. ,,Coś musiało się
stać" - odrazu pomyślałem sobie. Drzwi otworzyły się pędem. Sekretarz wprost krzyknął:
-Wojewoda!
- Czego wojewoda?...
- Krzyczy, wrzeszczy, żeby pan był natychmiast, natychmiast.
Od 20 lat pracuję w policji. Znam się na tem. Czułem, że wyczyściłem Wilno tej nocy. Znowuż
wojewodę znałem jako człowieka zrównoważonego, który nigdy nie podnosił głosu. Zacząłem się
z powrotem zapinać. „Dni 14 godzin 8 szukałem spinek" - przemknęło mi przez głowę zdanie
jakiegoś durnia, który obliczył statystycznie, na co stracił swoje 43-letnie życie. -Zawsze to sobie
przypominam, kiedy szukam spinek. Co mogło się stać wojewodzie? Może komendant policji
wpadł do balji? Jak czytelnik widzi, byłem senny, różne głupie myśli lazły mi do głowy. Wojewoda
nie miał ze mną dotychczas żadnych bezpośrednich stosunków służbowych.
Tymczasem sekretarz posłał po taksówkę, która nie przyjeżdżała. Wojewoda jest w swojem
mieszkaniu prywatnem. Prawie nigdy tam nie chodzę. Nie zapraszają mnie na rauty. Wpadłem
jednak po schodach i już wycierałem nogi w skórę wilczą.
- „Pan wojewoda prosi".
Wszedłem do gabinetu. Wojewoda stał przy biurku zmarszczony i jak mi się wydało, strasznie zły.
Po jego prawej stronie stał komendant policji na województwo wileńskie, po lewej taki sam
komendant na m. Wilno. Mundury. Srebrne guziki. Wszyscy wysokiego wzrostu. Ja tylko wzrostu
małego.
„Panie
Mańkowski"
-
powiedział
wojewoda.
Głos
jego
wydał
mi
się
drwiący.
524872290.001.png 524872290.002.png
,,Aresztują mnie" -- pomyślałem.
Panie Mańkowski, z wyraźnym wysiłkiem powiedział wojewoda, musi pan mi zaraz pomóc w
bardzo ważnej, osobistej, rodzinnej sprawie.
- Słucham pana wojewody - powiedziałem. Dlaczego wszyscy stoją? - pomyślałem.
- Nie całą godzinę temu z ogrodu Bernardyńskiego porwano mi córeczkę.
- To się zrobi Panie Wojewodo - odpowiedziałem banalnie. Bo coś we mnie stuknęło - sen mnie
odleciał. Zrozumiałem, że tę sprawę muszę wygrać. Wiedziałem, że moi przełożeni pojęcia o
niczem nie mają. I dlatego poczułem, że moja godzina wybiła. Mój Tulon. Poczułem się
Bonapartem. I dlatego powiedziałem to, czego wobec moich przełożonych dotychczas nigdy
jeszcze nie powiedziałem i powiedzieć bym nie mógł.
- Będę prosił mego szefa o swobodę działania i trochę czasu dla tej sprawy.
II
Wtedy jeden z komendantów zabrał głos.
- Jesteśmy już tutaj od dwudziestu minut. Piastunka pana wojewody, która właściwie jest mamką
jego córeczki, poszła do Bernardyńskiego ogrodu przed godz. 9-tą. Dziecko było uśpione w wózku.
Piastunka postawiła je na gazonie, opodal stacji pomp. Kiedy spostrzegła, że dziecka brak, poczęła
krzyczeć. Zjawił się policjant Małowieski Nr. 2069 i dał znać do komendy policji z prywatnego
aparatu państwa Konecznych przy ul. Królewskiej 9.
Ledwie słuchałem tego wykładu któregoś z moich przełożonych.
Oczy me pożądliwie patrzały na telefon, stojący na biurku pana wojewody. Ale się opanowałem,
skłoniłem się, wyszedłem. Przechodząc do wyjścia korytarzem, zawróciłem nagle. Tam, gdzie
podczas rautów jest szatnia. Jest tam okrągły pokój, a w nim telefon. Zamknąłem za sobą drzwi na
klucz.
- Hallo 155. To ty dzieweczko, proszę Iskander z Kaziem, ogród Bernardyński. - Żywo.
W ogrodzie Bernardyńskim spotkałem przedewszystkiem bladą panią. Miała włosy rudawe, trochę
takichże piegów na twarzy. Zęby duże, białe. Ale twarz bladą zupełne. Oczy rozszerzone. Była to
nieszczęśliwa wojewodzina.
Mamka z miną ogłupiałą. Policjanci wypraszali publiczność z ogrodu od linji placu przed teatrem.
Było ich wielu. Miało się wrażenie, że tam na murawie ujrzy się trupa.
Skłoniłem się wojewodzinie. „Niech pani idzie do domu". Wiedziałem, że mnie nie posłucha.
Zobaczyłem wózek na trawie. Ogromny przodownik leżał na brzuchu. Znałem go. Był to gość
nieznośny i zarozumiały. Teraz pewno miał nadzieje takie same, jak ja.
Badanie śladów na piasku było oczywistym nonsensem. Ludzi było dużo. Sprowadzony
przezemnie pies powąchał daną mu kołderkę, którą wziąłem z wózka.
Wlepiłem w niego oczy. Pies rezolutnie poszedł naprzód z Giermanowiczem.
III.
Zwróciłem się teraz do wojewodziny.
- Nie widziałem nigdy córeczki Pani
Wojewodziny. Ile miała miesięcy?
- Pięć.
Miała ciągle rozszerzone bezprzytomnie oczy. Widziałem, że nic ciekawego nie otrzymam z tej
indagacji.
Mamka stała tuż, obok.
- Skąd jesteście?
- Z Krakowa.
- Jak to było?
- A ja postawiłam Agatkę i odeszłam kilka kroków. Wracam, niema. Oglądam się. Na trawniku nie
było nikogo. Zaczęłam krzyczeć. Ludzie się zbiegli. Policjant. Czy nie widzieli. Wszyscy pytali
się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Dziewczyna jąka się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Widzę, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to nie pani
domu, że to pyta policja. Widzę, że dziewczyna mniejwięcej rozumie, co to policja.
- Za swoją potrzebą.
Wojewodzina odwraca się nagłym ruchem. Teraz ja rozkazuję. Ruchem wymownym nakazuję
wojewodzinie milczenie.
- Wasze dziecko?
- Toż umarło.
- Z kim?
- A w Krakowie.
- Z kim, nazwisko?
- Walenty Góral. Od saperów z Kopca Kościuszki. On jeszcze przy wojsku.
- Gracjanowski - mówię do podchodzącego wywiadowcy. - Gracjanowski zaraz do naczelnika
poczty. Ze wszystkich skrzynek wileńskich listy. Adresowaną na imię pana wojewody czy
wojewodziny korespondencję, zatrzymać.
IV.
Pies wyszedł bramą koło Wilenki. Biegnę w tym kierunku. Pies może spłoszyć. Znają go
kryminaliści. Wysyłając go, gram va banque.
Wbiegając przez bramę ogrodu Bernardyńskiego na mały skwerek koło kościołów, nie widzę psa.
Widok na dwa mosty i plac metropolitalny mam otwarty. Albo więc poszedł w stronę Bakszty,
Sofjanik, otaczając Sobór, albo na zaułek Bernardyński, czy Ś-to Michalski. Dobry policjant ma
jakieś intuicje, przeczucie, węch, bo ja wiem. Dość, że biegnę pędem na Ś-to Michalski i tu dopiero
podnoszę melonik, który mi się zsunął na czoło i wycieram czoło chustką.
Pies stoi przed domem Nr. 27.
Giermanowicz ogląda się na mnie. Rozumiemy się. Mały ruch ręką, ale broń Boże nie podnosząc
do góry, tylko tak na poziomie kieszeni. Giermanowicz ciągnie psa dalej. Więc to numer 27-my.
Mam uczucie skomplikowane. Właściwie powinienem podskoczyć do góry z radości. Tu z tego
numeru 27 wzięliśmy dziś niebezpiecznego komunistę, Polaka, do niedawna wierzącego katolika,
niejakiego Marjana Żeleńskiego. Żona jego, którąśmy zostawili, histerycznie nam wymyślała.
Byłby to więc czyn niepoczytalnej kobiety. Prawie napewno, tak! Żona Żeleńskiego mogła znać
wojewodzinę i jej dziecko. Sam dziś w nocy, byłem w tem mieszkaniu, sam słyszałem jej obelgi.
Ostrożnie, spokojnie, mijam Nr. 27. Nie, nie wystawię tu żadnej warty. To histeryczka. Gotowa
zadusić dziecko, jeśli policja zjawi się do niej. Zrobimy to inaczej.
Oglądam się. Widzę, jak jeden z moich wywiadowców podąża za mną. Zatrzymuję się, kaszlę. To
znak. Za chwilę wywiadowca jest koło mnie.
„Uważaj, aby z Nr. 27 nie wywieźli dziecka. W razie czego, aresztuj".
Idę do Sztralla. Telefonuję. Muszę widzieć pewną osobę, z którą mogę się spotkać tylko w
zakonspirowanem mieszkaniu, które jest daleko. To mi jest bardzo niewygodne. Ale znów stawiam
na jedną kartę.
Na rogu Sztralla zatrzymuje mnie wywiadowca wysłany na pocztę.
- Panie Naczelniku, naczelnik poczty kazał mi pana szukać. Pan wojewoda prosi.
- Niech prosi. Dobrze. Pójdę do niego.
Póki mi tamtą osobę, potrzebną mi do mieszkania konspiracyjnego znajdą, mogę pogadać z
wojewodą. Trzeba go uprzedzić, iż jeśli sprawa przedłuży się, to nie będzie można mi przerywać
tak co chwila.
V.
Wojewoda:
- Panie Mańkowski, pan kazał zatrzymać moją korespondencję?
- Tak jest, panie wojewodo.
- Sądzę, że nie mógł pan tego uczynić bez conajmniej mego zezwolenia.
- Chciałem otrzymać to pozwolenie ex post.
- Naczelnik poczty ma ją wysłać za chwilę. Co pan znalazł w ogrodzie?
Na to wszedł urzędnik pocztowy: „Tylko jeden list, panie wojewodo" - powiedział.
Spojrzałem. Był to list w szarej kopercie, zaadresowany wyraźnem pismem, litery kreślone były
szerokiemi pasmami atramentu
- Naczelnik kazał powiedzieć, że ten list musiał być wrzucony do skrzynki o 10 godzinie na ul. św.
Anny - powiedział urzędnik.
A więc niedaleko miejsca porwania, pomyślałem i widzę, że wojewoda myśli to samo.
- Dziękuję panu - mówi wojewoda do urzędnika.
Po jego wyjściu, do mnie:
- Ten list nie może mieć nic wspólnego ze sprawą. Jest to do mnie list, ściśle osobisty.
A po chwili dodaje:
- To od znanego literata wileńskiego, Kazimierza Leczyckiego.
Patrzę na wojewodę. Widzę jego podbródek świeżo wygolony, jego oczy niebieskie, jego twarz
młodą, przystojną, męską. Patrzę i nie mówię nic. Ale ta chwila jest dla mnie przełomowa.
Gdybym był tylko sługusem, odezwałbym się w tej chwili. Gdybym był efekciarzem, tobym
krzyknął. Ale jestem policjantem i mam nerwy człowieka walki, człowieka przygotowanego do
tego, aby się nie zdradzić w okolicznościach najbardziej nadzwyczajnych. I ja milczę. Bo ja wiem.
Bo ja byłem kolegą szkolnym Kazia Leczyckiego. I znam doskonale jego charakter pisma. I wiem,
że koperta, którą wojewoda w ręku trzyma, nie ma nic wspólnego z pismem Leczyckiego.
VI.
Siedziałem w konspiracyjnem mieszkaniu. Osobie, która tam przyszła, wydałem polecenie pójścia
do mieszkania komunistki Żeleńskiej i wyciągnąć ją pod jakimkolwiek pozorem z domu. Następnie
my, policja, przyjdziemy i przeszukamy, czy niema dziecka ukrytego.
Blum, (ten wywiadowca, który został na Ś-to Michalskim), miał mnie zawiadomić, kiedy moja
wspólniczka wyjdzie z Żeleńską na ulicę.
Nie mogłem jednak długo wytrzymać. Sprawa ta mnie rozpaliła. Toteż po pewnym czasie
poszedłem znów na Ś-to Michalski.
I tu czekało mnie duże rozczarowanie. Blum powiadomił mnie, że znana mu konfidentka, którą
nazywał „młodą żydówką", wyszła ze Ś-to Michalskiego sama i mijając go, rzuciła mu wyraz
„wyjechała”.
Dziwna sytuacja.
Teraz już mogłem iść do kamienicy. Poszliśmy razem z Blumem.
Zapukaliśmy do mieszkania Żeleńskiej.
Przypadkiem trąciwszy klamkę, skonstatowałem, że mieszkanie było otwarte.
Panował tam nieład. Rzeczy były rozrzucone po rewizji z dzisiejszej nocy. Kilka pokoików i żywej
duszy.
Posłałem Bluma po Giermanowicza z „Iskandrem", sam stanąłem w kuchence, będącej
jednocześnie przedpokojem. Mieszkanie miało jedno wyjście. Szyby niemyte nie wiem ile czasu,
prawie nieprzeźroczyste. Ze schodów dolatywał mnie zapach kleju introligatorskiego, prażonych
jarzyn, mydlin i innych obrzydliwości.
Blum nie wracał.
Nagle usłyszałem z wyższego piętra czyjeś kroki. Szedł mężczyzna ciężko stąpając po
drewnianych, skrzypiących, stękających schodach.
Słyszałem nietylko kroki, lecz i gwizd na nutę:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze,
Wyjrzałem w momencie, gdy mężczyzna mijał drzwi mojej kuchenki. Był to drab wysoki, ubrany z
wytwornością sutenera. Jakby wyraz zdziwienia przeleciał przez jego twarz. Wydało mi się, że
poszedł dalej już z udawaną obojętnością. Tylko z ostatnich schodów doleciał mnie gwizd:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze.
Jeszcze jakieś dziesięć minut czekania i zjawili się Blum z Giermanowiczem i Iskandrem.
Raz jeszcze kołderka małej wojewodzianki i pies zaczyna węszyć.
Ze środka pokoju stołowego mieszkania komunistów Żeleńskich rusza Iskander na górę. Znów ten
zapach nieznośny „prażonego bobu", zapach latami niewietrzonych mieszkań wileńskich, ser,
szmaty, gnil, klej, wszystko jest w tym smrodzie. Iskander opiera się decydująco przedniemi
łapami o drzwi bez napisu, drzwi prawie na poddaszu.
- Mieszkanie z jednem wejściem, - mówi Giermanowicz.
Pukam, nic. Blum jest człowiekiem, który otwiera wszystkie drzwi. Te są zamknięte na zamek
francuski. Blum otwiera je jakąś blaszką, którą wyjmuje z kieszeni.
Nie mieszkanie, a pokój. Okno ciemne. Brudnawe prześcieradło powieszone na sznurku ma
osłaniać stojące za niem niezasłane łóżko; stół nieheblowany, okruchy chleba i nóż do krajania
chleba. Na ćwieku wisi eleganckie damskie palto.
Podchodzę do palta i ogarnia mnie znowu trochę zdumienie, trochę złość. Palto, najwyraźniej
pachnie perfumami wojewodziny! Tak jest! Przecież oto najdalej 3 godziny mówiłem z nią. Nie
zapominam zapachu perfum. W moim zawodzie jest to konieczne. Tak jest i nie może być żadnej
wątpliwości. To są perfumy wojewodziny.
Ten ze swoim listem, ta palto zostawia w jakiejś norze! Z niechęcią oglądam palto…
„Gallerie Lafayette" - czytam - Paris. No, niema wątpliwości.
Blum wyciąga latarkę elektryczną. Szuka wszędzie. Nie znajdujemy nic. Pościel brudna, trochę
męskiej, ordynarnej bielizny. Podarte skarpetki, jedna elegancka koszula, kupiona u Szumańskich
Nr. 40, jeszcze nie noszona.
Patrzę na moich agentów, chcąc z ich oczu wywołać jakiś plan działania. Ale niestety, widzę, że
obaj wstrzymują ziewania. Na ich twarzach widać straszliwe zmęczenie. Przecież cała ta sprawa
wypadła
nocy
całkowicie
bezsennej.
po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin