Józef Mackiewicz - Prawda w oczy nie kole (1942).doc

(322 KB) Pobierz

 

 

Józef Mackiewicz

 

Prawda w oczy nie kole

 

 

Od wydawcy

 

"Książka nosiła tytuł "Prawda w oczy nie kole" i odbita była w dwóch egzemplarzach, z których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji (Radziwonowi Romualdowi) dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego". Otóż ten właśnie egzemplarz ocalał. Prawdopodobnie był w zbiorach wilnianina Juozasa Maceiki, zdeponowanych w Kownie. W roku 1950, wśród innych rękopisów, Uniwersytet Kowieński przekazał go Bibliotece Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie. Prawidłowo opisany jako maszynopis Józefa Mackiewicza pod tytułem "Przy konfesjonale", opatrzony sygnaturą F12-2695, został tam niedawno zauważony przez Jurate Burokaite, o czym mnie uprzejmie poinformował dr Zenowiusz Ponarski. Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk udostępniła mi tekst do publikacji, za co dyrektor Biblioteki, dr Juozas Marcinkevičius, zechce przyjąć słowa wdzięczności. Maszynopis ma 238 stron, pisanych na papierze przebitkowym, przez niebieską kalkę, dlatego trudnych do odczytania. Za przepisanie go najserdeczniej dziękuję Adzie Laskowskiej. Według skrupulatnego opisu katalogowego, brakuje stron 18 i 19. Rzeczywiście ich nie ma, ale sądzę, że albo Mackiewicz pomylił się w paginacji, bowiem rozdział "Krajowa dialektyka" kończy się na stronie 17, zaś rozdział "Wojna" zaczyna na 20, albo na stronie 18 był nagłówek "Część I". W maszynopisie są poprawione niektóre literówki i są skreślenia, a także dopiski, ołówkiem kopiowym i atramentem, poczynione prawdopodobnie przez kogoś, komu Józef Mackiewicz dał książkę do przeczytania. Ważniejsze zostały odnotowane u dołu strony, zaś przypisy autora (odsyłacze do nich są oznaczone gwiazdkami) umieszczono po rozdziale, do którego się odnoszą. Tytuł "Przy konfesjonale" napisany na osobnym arkuszu, w mojej opinii, nie ręką Mackiewicza, został prawdopodobnie nadany przez kogoś pod wrażeniem zdania "Piszę tu raczej spowiedź osobistą na tle wypadków, tak jak mi przychodzą na pamięć i na myśl, wypadków jeszcze się rozgrywających i nie zakończonych" (s. 129). Zdecydowałam opublikować ten tekst pod tytułem Prawda w oczy nie kole, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to właśnie książka, którą Józef Mackiewicz tak zatytułował.

 

 

 

Idea dwóch frontów

 

Wileńska tzw. "idea krajowa" nie jest sprecyzowana dość ściśle. Być może, ja ją ujmuję inaczej, niż inni zwolennicy. O genezie jej można by napisać tyle, iż by starczyło na cały pierwszy tom niniejszych wspomnień. Na razie chciałbym powiedzieć o niej tyle tylko, ile się zmieści w jednym rozdziale, we wstępie niejako, traktując przedmiot z grubsza, niby wyjaśnienie. Może niektórym się ono wydać obroną przed stekiem zarzutów, kłamstw, kalumnii, jakimi obrzucano mnie, usiłując jednocześnie poniżyć i obniżyć marzenia polityczne, których jestem wyrazicielem. "Krajowcem" stałem się dawno przed wojną, z głębokiego przekonania. Mniej z publicystyki, do której Słowo wileńskie, w którym pracowałem, mnie nie dopuszczało. Mój pogląd na politykę jest idealnym. Uważam, że o ile taktyka polityczna kroczyć może każdą drogą do celu, to w polityce winno się być uczciwym. Za uczciwego polityka uważam tylko takiego, który w swej publicznej działalności przyznaje się do popełnionych błędów, koryguje swoje tezy w miarę narastania wiadomości i doświadczenia zaczerpniętego z rzeczywistości. Który, innymi słowy, nie obawia się zmieniać przekonań, doszedłszy do wniosku, że wczorajsze były błędne albo szkodliwe dla zasadniczej idei. Każdy inny, który dopasowuje i naciąga okoliczności do raz wypowiedzianych tez, do sztucznej niezłomności swoich przekonań, albo oszukuje jednocześnie i siebie, i innych albo tylko innych. Taki polityk, który za nic na świecie nie zmieni swych przekonań, chociażby zdawał sobie sprawę z własnego błędu, wydaje mi się nie zasługiwać na miano uczciwego. Przeważnie jednak tzw. opinia publiczna osądza wręcz odwrotnie i, oczywista, popełnia błąd zasadniczy. Jeżeli chodzi o "ideę krajową" przeze mnie, a może dotychczas raczej tylko we mnie, reprezentowaną (nie miałem możności jej rozwinąć ze względów cenzuralno - politycznych), pozostaję jej wierny, gdyż przekonany jestem nadal o jej słuszności.(1) Nie przeszkadza mi to spostrzegać dziesiątki błędów politycznych, popełnionych przeze mnie na drodze, w zasadzie, jak się wyraziłem - słusznej. Co to jest "krajowość"? Przede wszystkim nazwa idiotyczna, służąca zazwyczaj do określania mieszkańców krain egzotycznych: "krajowcy"! Ci, którzy tę ideę reprezentowali oficjalnie w Wilnie, jak znany adwokat Wróblewski lub świetny publicysta Ludwik Abramowicz, chcieli odrodzenia Wielkiego Księstwa Litewskiego jako niezależnego państwa, uzasadniając swe dążenia wspólnotą geopolityczną i historyczną ziem położonych plus-minus pomiędzy Dnieprem i Bałtykiem. Nie przeczę, że zarówno w ich dążeniach, jak moich, znaczną rolę odegrywa sentyment, polityczny romantyzm, płynący po prostu z przywiązania do specyficznych cech terenu. Ale moje osobiste, głębokie przekonanie do tzw. (tylko tak zwanej) "idei krajowej" wypływa z najzimniejszego rozsądku politycznego. Gdyby mnie ktoś prosił, abym sformułował mój pogląd w "trzech słowach", ująłbym go tak: Jest to pomysł utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim, takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedynczo, ale nawet w wypadku zaatakowania nas ("nas" tzn. narody zamieszkałe jak wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. - Oto cała mądrość. Uważam ją istotnie za mądrość. Historia uczy nas, że koalicja rosyjsko-niemiecka jest dla nas notorycznie zgubna. Nie będę przytaczał tu danych historycznych, które są znane zupełnie powszechnie. Sytuacja Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego nie zmieniła się w wieku XX i pozostała taką samą jak w wieku XIV, w głównych zarysach oczywiście. Dopóki narodami nie dysponowały ich nacjonalizmy, a ich książęta - mógł Witold z Jagiełłą zapoczątkować mocarstwo tak silne, że odpierające zakusy agresywne jednocześnie ze wschodu i zachodu. Z chwilą, gdy organizm Rzeczypospolitej rozdrobnił się z pojęcia "obojga narodów" na pojęcia Polaków, Białorusinów, Ukraińców i Litwinów, zamieszkałych pomiędzy Niemcami i Rosją, wspólny, nie zmieniony los tych narodów zmusza nas do utworzenia takiego porozumienia, takiego układu, do takiej decyzji, która by zastąpiła łatwą kiedyś decyzję książąt - trudną dziś decyzją narodów, obarczonych skomplikowaną machiną narodowościowo - wyznaniowo - gospodarczych aspiracji. W tym ujęciu idea "krajowa" (nie lubię tego słowa), mimo pozorów romantyzmu, jest wyrozumowaną i praktyczną. Można by poszukać dla niej analogii wśród historycznych sojuszów politycznych, starych czy nowych albo wprost analogii w strategiach państwowych. Przychodzi mi pomysł porównać ją do planu Schlieffena. Skąd się bierze sława tego oficera niemieckiego sztabu generalnego sprzed pierwszej wojny światowej, która nadała mu tytuł "genialnego stratega"? Stąd, że słabe, poszatkowane Niemcy dochodzą za Bismarcka do potęgi przez zjednoczenie swych sił. Niemcy, podobnie jak ongiś Rzeczpospolita, znalazły się pomiędzy dwoma blokami kontynentalnymi: Francją i Rosją. Z chwilą, gdy się wzmocniły na tyle, aby wyemancypować od sił wypadkowych, co było głównym ich zadaniem?(2) Oto możliwość obrony na dwa fronty jednocześnie. I dlatego wszystkie sztaby generalne niemieckie od okresu Bismarcka po okres Wielkiej Wojny, miały poruczony sobie tylko jeden jedyny(3) problem: opracowanie planu jednoczesnej wojny przeciwko Francji i Rosji. Alfred hr. Schlieffen, mianowany 7 lutego 1891 roku szefem niemieckiego sztabu generalnego, niezmordowanie, aż do swej śmierci w r. 1913, poświęca całą wiedzę, zdolności i energię opracowaniu planu wojny na dwa fronty. A ponieważ zagadnienie takiej wojny stanowiło o życiu i śmierci Niemiec, przeto najlepszy plan, za jaki uznano właśnie klasyczną receptę Schlieffena, zapewnił mu nieśmiertelność w poczcie wielkich Niemców. A o cóż nam chodzi? O to, żeby przestać być igraszką niemiecko-rosyjską, żeby wyjść z impasu wiecznego lawirowania pomiędzy tymi dwoma potęgami, żeby nie dochodzić do niepodległości tylko z łaski wojny pomiędzy nimi i nie ginąć na poczekaniu z chwilą ich zgody i wspólnego działania. O nic więcej. Jakże to zrobić? - Musimy stworzyć wielkie, ogromne państwo polskie - powiadali tzw. "mocarstwowcy".(4) Bardzo słusznie. Ale, jak się rzekło, pomiędzy dwoma zaciskającymi nas kleszczami, los wspólny jest zarówno dla Polaków, jak Białorusinów, Ukraińców i Litwinów. Otóż ci nasi wspólnicy nie godzą się na koncepcję, ażeby to było tylko wielkie państwo - "polskie". Skoro się nie godzą, a będąc naszymi dziejowymi wspólnikami, narodowościowo tak się wzmocnili, że nie liczyć się z ich głosem niepodobna - musimy iść z nimi na kompromis i układać wspólnie ten organizm państwowy, aby był mocny, trwały i od wewnątrz nie rozsadzany przez(5) malkontentów. Przy tym czynić to należy w sposób, aby wzgląd na nieuniknionych malkontentów mieć tylko w wypadku ich żądań słusznych, czyli czynić uczciwie nie inaczej, jak dla absolutnego, dowiedzionego, wspólnego dobra i interesu. Powiedziałbym, że w całej tej koncepcji, różnice pomiędzy moją krajowością i ideą mocarstwową z okresu Piłsudskiego nie są zbyt duże. Różnica główna polega na tym, że "mocarstwowcy" za źródło emocjonalne traktowali patriotyzm narodowy polski, ja zaś czerpię z patriotyzmu terenu, wyzbywając się egoizmu narodowościowego dla dobra wszystkich narodowości ten teren zamieszkujących. Nie wyklucza to przewodniczenia np. narodu polskiego, ale też i łamania wszystkich bez wyjątku, kto by egoistyczne aspiracje narodowościowe usiłował forsować ponad terenowe interesy państwa. Natomiast "mocarstwowcy" uważali za możliwe nie liczyć się ze "wspólnikami" w takim stopniu, w jakim ja uważam za konieczne ze względu na ich rzeczywistą potencję. Podejście "mocarstwowców" do zagadnienia białoruskiego czy ukraińskiego, mimo całej powagi udzielanej temu ostatniemu zwłaszcza, było co nieco jakby z werandy dworskiej do podwładnego chłopa, było więc bardziej nie odpowiadające prawdziwemu stanowi rzeczy i bardziej, powiedziałbym, romantyczne od mego, a przez to o wiele mniej realne. Najpoważniejsze studium wyszłe z tego obozu w Polsce przed samą wojną, a mianowicie Problem Polsko-Ukraiński w Ziemi Czerwieńskiej Aleksandra Bocheńskiego z r. 1938, traktuje wciąż Ukraińców jako mniejszość w granicach Polski i mimo najsumienniejszego przestudiowania, nie daje nam żadnej recepty końcowej. Inna różnica, dzieląca mnie z obozem "mocarstwowców", miała już charakter swoisty: oni uważali Piłsudskiego za swego wodza, wyrocznię i człowieka genialnego, ja zaś za politycznego kretyna. (6) Genezy koncepcji mojej skłonny jestem dopatrywać się w założeniach politycznych W. Ks. Witolda: obydwa państwa utworzyły wówczas związek, który upodobnić można do dwóch ludzi opartych wzajem plecami, a zwróconych twarzami w przeciwległe strony. Wielkie Księstwo Litewskie na wschód, Korona na zachód. W ten sposób każde z tych państw miało zabezpieczone tyły. (Nie mówię tu, oczywiście, o licznych odchyleniach, w zależności od konstelacji politycznej.) Nic oczywiście nie stało na przeszkodzie, aby działać miały, zależnie od okoliczności, w jednym kierunku wspólnie. Wzmacniało to tylko ich pozycję mocarstwową. Wówczas Litwa była państwem na wskroś ruskim i rywalizowała z Moskwą o Dominium Russiae. Dziś (7) powstał wyodrębniony terenowo, trzeci(8) czynnik, mianowicie prący do samodzielności naród ukraiński. Mój plan uregulowania Europy Wschodniej przez utworzenie organizmu państwowego równego siłą Niemcom i Rosji, wyglądałby w schemacie następująco: Wielkie Księstwo Litewskie (nazwijmy je jak chcemy) obejmuje wszystkie ziemie białoruskie i litewskie w ogólnym kierunku od Dniepru i Prypeci na północny zachód, ze stolicą w Wilnie. Polska - od etnograficznej granicy białorusko-ukraińskiej, na zachód i południe, łącznie z Pomorzem, Śląskiem itd. Na południowym wschodzie Ukraina. Mniej więcej w centrum tego trójpaństwa, gdzieś u początku Prypeci, schodziłyby się trzy granice. Trzy stolice stanowiłyby: Warszawa, Wilno, Kijów. Pomiędzy tymi państwami, czy też członami jednego państwa, o wspólnej polityce zagranicznej i wojskowej, uregulowana by została definitywnie sfera i kierunek ekspansji politycznych, interesów i aspiracji terenowych. Do sfery interesów członu państwa, które nazwałem tradycyjnie "Wielkim Księstwem Litewskim", włączona byłaby Łotwa i kierunek północno-wschodni na Psków - Nowogród - Smoleńsk - Briańsk. Prusy Wschodnie objęte wspólną sferą wpływów Wilna i Warszawy. Do sfery interesów Polski należałyby odrodzone Czechy, Słowacja i Węgry aż po Bałkany. Rumunia wchodziłaby we wspólną sferę wpływów polsko-ukraińskich. Do sfery interesów Ukrainy należałby Krym, Kozacy Dońscy, Kubań po Kaukaz. Tego rodzaju organizm państwowy musiałby dążyć do wytworzenia wokół korzystnej dla siebie konstelacji, zabezpieczającej go od oskrzydlenia z północy i południa. Na północy więc utworzenie wielkiego bloku skandynawskiego z hegemonią, powiedzmy, Szwecji nad Finlandią i Estonią w antywschodnim sojuszu z Wilnem oraz nad Norwegią i Danią w antyzachodnim sojuszu z Warszawą. Na południu blok państw bałkańskich w sojuszu z Warszawą. Na południowym wschodzie hegemonia Ukrainy nad Donem i, możliwe, Kaukazem w sojuszu z Turcją. To byłby schemat.

 

 

***

 

 

Wracając do ścisłego tematu tzw. idei krajowej, czyli mojej koncepcji, odrodzenia państwa na terenach b. W. Ks. Litewskiego, w oparciu na Polskę i Ukrainę, wydaje mi się ona nie tylko korzystną dla wszystkich trzech zainteresowanych narodowości: Białorusinów, Polaków i Litwinów, ale po prostu jedyną, która im gwarantować może byt niezależny na tych terenach. W sytuacji do r. 1939 Polska miała tylko skrawek tych ziem, napęczniały zgryźliwym niezadowoleniem mieszkańców, atakowany ze strony Litwy, wciąż wystawiony na agresję sowiecką. Ten korytarz wileński nie był do utrzymania przez czas dłuższy przy takiej Polsce. Co zaś dotyczy Litwy i Białorusi, to bez oparcia na Polskę, byłyby notorycznie wystawione na niebezpieczeństwo pomiędzy Niemcami i każdą Rosją. Gdyby nawet Białoruś uzyskać kiedyś miała niezależność z rąk Niemiec czy Rosji, bez oparcia na Polskę, to ta niezależność pozostałaby zawsze nominalna, bez dostępu do morza albo pod postacią protektoratu niemieckiego, albo folwarku rosyjskiego, że już pominę strukturę sowiecką. Nad sytuacją niezależnej Litwy nie warto się nawet rozwodzić po doświadczeniach jej izolacyjnej wobec Polski polityki i niesławnego finału lawirowania pomiędzy Moskwą i Berlinem. To idealizowane przeze mnie współczesne Wielkie Księstwo Litewskie miałoby charakter państwa trójjęzycznego, trójnarodowego: Białorusini, Litwini, Polacy. Abstrahując od korzyści zasadniczej, zewnętrznej, wypływającej z mocarstwowego zabezpieczenia się przed utratą niepodległości i wyemancypowania spod władzy Moskwy i Berlina -wszystkie te trzy narodowości zyskują, przez połączenie, nie tylko siłę, ale i wewnętrzne zadośćuczynienie własnym ideałom. Następnie poważne korzyści ekonomiczne. Litwini, otrzymując dostęp do Wilna-stolicy i całej historycznej Litwy, nie tracą nic ze swego narodowościowo-kulturalnego dorobku, pozostając równorzędnym elementem w państwie, siedzą na jego dostępach do morza. Białorusini stanowią element przeważający, nie potrzebują się zatem obawiać wynarodowienia, zwłaszcza groźnego im na rzecz Rosji, uzyskują dostęp do morza i warunki normalnego rozwoju. Polacy wileńscy, zachowując swój język ojczysty i kulturę, tudzież swą tradycyjną odrębność od Korony, dochodzą wreszcie do głosu we własnej, ścisłej ojczyźnie (Heimatland), nie tracą, a nabierają powagi, jako element stanowiący zbitą masę w samym centrum i stolicy. Poza tym stanowią nie kość niezgody, ale pomost łączący Wilno z Warszawą. Jest to tylko krótki szkic. Jeżeliby jednak miał się komuś wydać naiwnym ze względu na różnice aspiracji i animozje dzielące Litwinów, Polaków i Białorusinów - to odpowiem, że, moim zdaniem, nie tylko naiwnym, ale przestępczym wydaje mi się przekładanie drobnych ambicji językowych, hegemonistycznych aspiracji poszczególnych nacjonalizmów, ponad dobro niezależności państwowej, zrzucenie jarzma niewoli, wyemancypowanie spod wiekowej zależności politycznej Berlina bądź Moskwy. - Taką właśnie przestępczą politykę uprawiał nacjonalizm litewski, rzucający się raz w objęcia moskiewskiego komunizmu, drugi - niemieckiego hitleryzmu, a gnębiący bezlitośnie wspólników własnej niedoli. Gdyby natomiast ktoś chciał się dopatrywać idealizowanej przeze mnie koncepcji przestarzałych, albo "przebrzmiałych" form, kantonalnych wzorów szwajcarskich, projektów Hymansa itp., to bym im wskazał na wzór nowszy, a przez nas gruntownie poznany dopiero teraz - wzór, moim zdaniem, idealnie rozstrzygnięty przez Związek Sowiecki - jego politykę narodowościową. Mam wielką ochotę nazwać ten wzór nawet genialnym, jedynym godnym naśladowania spośród wszystkich ponurych eksperymentów komunizmu. Okazuje się bowiem, że wzajemna nienawiść narodowa nie siedzi tak głęboko w człowieku, ani odrębność językowa nie stanowi tak ważnej cząstki jego aspiracji, gdy się ją sprawiedliwie zaspokoi przez równouprawnienie, autorytet z góry, propagandę. Wszyscy mogą być zadowoleni i mam wrażenie, iż łącznie z bogatym, silnym i niezależnym państwem, byliby zadowoleni w istocie, gdyby językowe równouprawnienie przewidywało pierwszeństwo litewskiej mowy w Kownie, polskiej w Wilnie, białoruskiej w Mińsku. Strukturę gospodarczą państwa oparłbym na litewskich erach reformy rolnej, która dała świetne wyniki, podobnie zresztą jak w Estonii i Łotwie; jednym słowem: "hutornoje haziajstwo", projektowane ongiś w BSSR w okresie śp. "nacdemszczyny". Traktując swą koncepcję szczerze i uczciwie, jako maksymalnie korzystną z możliwych, zarówno dla narodu polskiego, jak litewskiego czy białoruskiego, nie mogę uznać zarzutu zdrady interesów polskich popełnianych jako Polak, tak samo jak bym nie uznał za zdradę interesów litewskich czy białoruskich, gdybym był w tej koncepcji Litwinem czy Białorusinem. Powtarzam raz jeszcze, że temat powyższy nie traktuję nawet w przybliżeniu jako całokształt, nie traktuję tego tematu ani monograficznie, ani dyskusyjnie, nie odpierając z góry przewidzianych, a dobrze mi znanych zarzutów, kontrargumentów poważnych i potocznych, z których najbardziej popularnym wydawał mi się zawsze ten, mówiący o utopii, o przeżytkach, o niepopularności przede wszystkim idei, o której słyszeć nie chcą ani Polacy, ani Litwini, ani Białorusini. Ten ostatni argument datuje się z dobrych liberalistycznych czasów, gdy w walce, powiedzmy, pomiędzy republiką, monarchią, konserwatyzmem i demokracją, wzywano vox populi na świadka. Liberalizm jest niewątpliwie formą najprzyjemniejszą, nie powinien nam jednak utrudniać nauki, którą czerpiemy dziś z form totalnych. Hitler pokazał nam, jak można chcieć uporządkowania nie tylko jednego państwa, ale całej Europy (Das Neue Europa), nie pytając o zgodę ani popularność nie trzech, a dwudziestu trzech narodów! Ale bardziej jeszcze Związek Sowiecki nauczył nas, w jak małym stopniu popularność jakiejś idei albo głos opinii publicznej, może wpływać na bieg wypadków historycznych. Jeżeli 68 milionów obywateli sowieckich mogło wytrwać i musiało wytrwać w ciągu dwudziestu kilku lat w warunkach urągających pojęciom zdrowego sensu, ba! potrafiło tak walczyć z Niemcami, jak walczyło w obronie sprawy złej - nie uważam za stosowne liczyć się z opinią kilku milionów, dla których chciałbym stworzyć sprawę - dobrą. Jest to też powód, dla którego nie omawiam kwestii ustrojowej idealizowanego przeze mnie organizmu państwowego, względnie państwowych. Totalizm konsekwentny przeraża mnie swą jednostajną nudą. Komunizm usuwam poza dyskusję. Poza tym byłoby dla sprawy obojętne, czy byśmy mieli do czynienia ze związkiem najbardziej radykalnych republik, czy z... jednym tylko monarchą. Taka jest moja koncepcja, mój pomysł polityczny. Przytaczam go na początku książki, która wcale nie ma za zadanie rozwinięcia tego tematu. Stanowi tylko credo moich ideałów, o urzeczywistnienie których, zdawało mi się, że mam prawo się borykać na tym skrawku Europy Wschodniej, któremu od wieków królowało Wilno.(9) Tło powszechnie jest znane: toczy się mianowicie druga wojna światowa. Niektóre osoby działające wymienię poniżej, przy tym pozwalam sobie ilustrować ich działanie i raz wypowiedziane słowa, nie autoryzując je do druku. Ryzykuję w ten sposób narazić się na wiele protestów, zaprzeczeń, oburzeń, a może w przyszłości procesów. Namyślałem się... Niech już tak zostanie. Albo się pisze prawdę, albo nie! Przypisy: 1 Dopisano: i możliwości jej powodzenia 2 "zadaniem" skreślono i wpisano: troską 3 "jedyny" przekreślono, wpisano: główny 4 skreślono: z moim bratem Stanisławem Mackiewiczem na czele 5 dopisano: nacjonalistycznych 6 "kretyna" skreślono, wpisano: szkodnika 7 dopisano: Litwa rozszczepiona została na zamieszkujące ją narodowości: białoruską, polską i litewską, a prócz tego 8 skreślono: "trzeci", wpisano: nowy 9 dopisano: Dopisek o pozyskaniu zwolenników. (Patrz uwagi Świdy [?]

 

 

 


"Krajowa"dialektyka.

 

 

Jak już zaznaczyłem na początku, moje poglądy krajowe nie znalazły przed wojną należnego ujścia w publicystyce skutkiem skrępowania w ramach pracy zawodowej. Starałem się natomiast uwidocznić je w rozmowach prywatnych, a w prasie raczej przemycać. W Polsce byłem zdecydowanym obrońcą mniejszości białoruskiej i litewskiej, nie tylko ze względu, iż uważałem, że dzieje się im krzywda ze strony władz administracyjnych i ogólnej polityki rządowej, ile głównie, że dostrzegałem w nich element bardziej podatny dla moich koncepcji, aniżeli rządzący nacjonalizm polski. Było rzeczą oczywistą, że koncepcje tzw. "krajowe", wiodące w rezultacie do równouprawnienia narodów białoruskiego i litewskiego z polskim, w ówczesnej sytuacji tych mniejszości w granicach Rzeczypospolitej, musiały im przypadać bardziej do gustu, niż jakiekolwiek inne, reprezentowane przez polityczne stronnictwa polskie. Białorusini i Litwini uważali mnie za swego przyjaciela. Przed laty, po drugiej konferencji polsko-litewskiej w Królewcu, otrzymałem zezwolenie od ówczesnego dyktatora Litwy Voldemarasa na wjazd do Kowna. Zdarzyło się, że jadłem tam śniadanie z redaktorem naczelnym Lietuvy Bogdanasem, w reprezentacyjnym klubie "Ramowe". Nad naszymi głowami wisiał na ścianie poczet wszystkich Jagiellonów. Porównałem kiedyś żartem ten klub z wojskowym klubem w Wilnie, gdzie się jadało w asyście tylko dwóch portretów Piłsudskiego i Mościckiego. - Sercem czułem się lepiej w Kownie - powiedziałem. - Szukałem wówczas w Republice Litewskiej znamion historyczno-litewskiej tradycji i zdawało się mi, że jakiś nieśmiały cień podobnych dążeń zarysowuje się w ambicjach rządzącej partii "tautininków" (narodowców) - voldemarasowców. Jakże strasznie się myliłem! Dziś wiem już, że największym wrogiem idei "krajowej", czyli połączenia w jedno i równouprawnienia ziem b. Księstwa Litewskiego - są właśnie Litwini, ich nacjonalizm, ich szowinizm, ich płaski patriotyzm, którego najoczywistszym wyrazem jest wyłącznie ślepa polonofobia. - Ale do tego powrócę jeszcze nieraz. W Wilnie, przed wojną, utrzymywałem tedy możliwie serdeczne stosunki z Litwinami, którzy przeze mnie mieli możność przemycania swoich bolączek i postulatów w tak wpływowym organie, jakim było Słowo, w opinii ogółu. W ten sposób na prośbę działacza litewskiego Rafała Mackonisa puściłem skrót memoriału litewskiego do prezydenta Polski, z okresu rządów wojewody Bociańskiego. Tenże Mackonis namówił mnie do podróży do Lidy na proces litewski. Przebiegiem procesu byłem oburzony, uważałem go za niesprawiedliwy i napisałem reportaż, który został częściowo skonfiskowany przez władze polskie, a odbił się głośnym echem w Kownie. - Zgłaszali się do mnie również Białorusini. Kilkakrotnie działacz ich, ks. Tołłoczko, próbował za moim pośrednictwem przemycić artykuł w obronie szkoły białoruskiej. Nawet znany poeta komunistyczny Jerzy Putrament nazwał mnie kiedyś: "...kronikarzem tych ziem..." Brałem jednocześnie możliwie najczynniejszy udział w obronie prawosławia w Polsce, uważając, zresztą po dziś dzień, politykę mniejszościowo - wyznaniową polską za zgubną i głupią. Brakowało mi jednak materiału porównawczego. Mimo częstych podróży do Kowna, nie zdawało mi się, aby sytuacja tamtejszych Polaków wymagała aż tak dalekich retorsji w stosunku do mniejszości litewskiej w Polsce. Wówczas tak było może w istocie. Nie domyślałem się jednak, że w głupocie polityki mniejszościowej można osiągnąć tego rodzaju szczyt, jaki osiągnął grubianizm polityczny litewskiej administracji po zajęciu Wilna aż do dni ostatnich. W jałowych dyskusjach kawiarniano - restauracyjnych, gdzieś między brzękaniem kieliszków, zaledwie tliła jeszcze i kończyła się w szatni - "idea krajowa wileńska". Największy jej bojownik, serdecznie podziwiany przeze mnie Ludwik Abramowicz, wydawał w Wilnie tygodniczek Przegląd Wileński, którego nikt, zda się, prócz cenzorów, nie czytywał. Wraz ze śmiercią Abramowicza, "krajowość" podcięta została, zdawało się, ostatecznie. Gdy wydałem książkę swą pt. Bunt rojstów, skierowaną przeciwko praktykom administracji na naszych ziemiach, wszystkie bez wyjątku pisma mniejszościowe w Polsce, litewskie, białoruskie, ukraińskie i rosyjskie, zamieściły o niej przychylne recenzje. Aleksander Bocheński, redaktor tygodnika mocarstwowców Polityka (później Bunt Młodych) zwrócił się do mnie o wywiad w sprawie stosunków na "kresach białoruskich". Wspomniałem w nim między innymi o przygotowywanych przeze mnie "rewelacjach". Jakoż miałem zamiar wystąpić z książką polityczną, w której wyłuszczyć chciałem swój pogląd na ideę krajową. W tym czasie bowiem "krajowość" wileńską plątano z regionalizmem ludowym, który zamierzano użyć jako odtrutkę na wszelkie tendencje separatystyczne. Z drugiej strony traktowano ją jako coś pośredniego pomiędzy trochę zwariowanym romantyzmem a przestępstwem karanym za akcję antypaństwową. Wspomniany Ludwik Abramowicz był publicystą doskonałym, ale nie politykiem życiowym. Był teoretykiem z gruntu, z przekonań, z własnej wygody. Mnie się zdaje, że byłby najbardziej zaskoczony, gdyby wypadło mu stanąć w obliczu jakiegoś realnego ruchu politycznego, odpowiadającego jego własnym koncepcjom. Idea "krajowa" zepchnięta została w ten sposób w dziedzinę dialektyki kawiarnianej... W międzyczasie wybuchła wojna. (...) Litwini nie przyszli Nadchodził wieczór dnia 18 września, najbardziej niesamowity, jaki mi dane było przeżyć. W niedzielę grałem w szachy z Karolem Zbyszewskim (literatem: Niemcewicz od przodu i tyłu) na werandzie mego domu w Czarnym Borze pod Wilnem. Zaszczekały psy. U furtki stanął goniec przybyły na rowerze z redakcji, z ustną relacją od mego brata, że bolszewicy przekroczyli granicę, że Litwini zajęli rzekomo Święciany i Orany. Wiadomość o Litwinach sprawiła ulgę. - Oczywiście - powiedziałem - pomiędzy Litwą i Sowietami istnieje układ z lipca r. 1920, mocą którego wschodnia granica Litwy przebiega przez jezioro Narocz i Smorgonie. Sytuacja Wilna staje się przez to szczęśliwsza od innych miast polskich. Litwini uchronią nas przed okupacją sowiecką. Tak to jeszcze niedawno operowaliśmy dziwnymi pojęciami z dziedziny polityki traktatowej!... W ciemny wieczór walącego się w gruzy państwa, przyszliśmy ze Zbyszewskim piechotą do Wilna. Nad hotelem "St. Georges" powiewał sztandar litewski, jako widomy znak urzędowania w nim konsula litewskiego, Trimakasa. Hotel oblegany był już przez tych, którzy chcieli uciec przed bolszewikami, albo i tych, którzy się chcieli tylko dowiedzieć, czy Litwini nie zajmą wcześniej Wilna. Nastrój ten należałoby podkreślić ze względu na późniejsze stosunki polsko-litewskie i na kwestię, która ze stron mianowicie stała się winowajcą szalonej nienawiści, jaka wybuchła pomiędzy tymi narodami na terenie Wilna. Nastrój był taki, że powszechnie oczekiwano wkroczenia Litwinów, a plotki o zajęciu przez nich Oran czy Święcian, były niczym innym jak typowymi plotkami o takich zdarzeniach, których się pragnęło. Jak liczna była, że się tak wyrażę "partia" ludności oczekująca ratunku ze strony Kowna, dowodzi reakcja na nią ze strony "partii" przeciwnej. Ludzie zaczęli się nagle kłócić o coś, co w ogóle nie miało zaistnieć, bo... Litwini wcale nie zamierzali maszerować na Wilno. W poniedziałek, dnia 18 września, o godzinie 6 p.p. (tegoż dnia wieczorem wkroczyli bolszewicy) zadzwonił do mnie do redakcji naczelnik wydziału bezpieczeństwa, Jasiński. - Czy to prawda - zapytałem - że bolszewicy zatrzymali się na linii przewidzianej traktatem litewsko-sowieckim z r. 1930 i nie idą już dalej? - Bujda! Niestety, bardzo powoli, ale posuwają się wciąż naprzód. Zajęli już Oszmianę. - Hm.... jakiż to artykuł na jutro napisać... - powiedziałem żartobliwie w telefon. - Niech pan napisze przeciwko tym głosom, które podszeptują oddanie Wilna Litwie. Niech pan napisze, że nie mamy nic do oddania ani rozdawania z państwa polskiego. -A czy jednak istotnie nie byłoby lepiej znaleźć jakowejś bezbolesnej formy przekazującej Wilno Litwie i chroniącej je tym samym od bolszewików? - Wykluczone - odpowiedział Jasiński. Przypuszczam, że naczelnik bezpieczeństwa, człowiek mały, nie zabierałby w tej sprawie głosu w formie tak apodyktycznej, gdyby nie otrzymał od kogoś wskazówek. Tym kimś był przypuszczalnie poseł polski w Kownie Charwat, który, jak się później dowiedziałem, przyjechał do Wilna samochodem z Kowna, w niedzielę. Opowiadał mi później o tej podróży, ale do rozmowy tej powrócę później. Chodzi mi tylko o podkreślenie, że do jesieni roku 1939 żadnej nagminnej nienawiści do Litwinów nie dało się zaobserwować w Wilnie.

 

 

***

 

 

W redakcji Słowa paliły się już lampy. Ktoś pozapalał je wszystkie i poszedł sobie. Na pustych stołach walały się normalne porcje papieru, rękopisów, gazet. Nikt nie pracował. Był moment, gdy pozostałem zupełnie sam. Sam jeden w wielu pustych pokojach, oświetlonych niewzruszonym blaskiem żarówek. Nagle zadzwonił telefon. Krzykliwie, głośno, wśród otaczającej pustki, jak człowiek wołający o pomoc. Był to ostatni, jaki przyjąłem w niepodległej Polsce... Mówił Aleksander Zwierzyński, b. wicemarszałek sejmu, jeden z najwybitniejszych leaderów Stronnictwa Narodowego. Zapytał o wiadomości i w końcu dodał: "Co tam z tymi Litwinami?" Ale Litwini nie przyszli. Zamiaru nie mieli przychodzić. Bo nigdy w tych zamiarach nie leżało realne odebranie Wilna. Tymczasem wielkie, 52-tonowe czołgi sowieckie gniotły ziemię. Ich gąsienice dzwoniły po ojczystych drogach jak straszne kajdany, zwiastujące niewolę, coraz bliżej, coraz bliżej... Na trzeci dzień po wkroczeniu bolszewików, żona moja, która pozostała w Wilnie (literatka znana pod nazwiskiem Toporska), rozmawiała z tymże Aleksandrem Zwierzyńskim. Wciąż jeszcze łudzono się wówczas jakąś ingerencją litewską. Zwierzyński nie negował, że dla Wilna byłoby lepiej, gdyby je zajęli Litwini, ale był zdania, iż każda inicjatywa w tym kierunku ze strony Polaków, równałaby się zdradzie. Jednakże wykazał wielkie zainteresowanie postanowieniem mojej żony pójścia do Trimakasa. Zastawszy go, zapytała wprost: czy Litwini przyjdą, czy nie? - Trimakas rozwodził rękami, wskazywał na skomplikowaną sytuację... wreszcie napomknął w sposób niewiążący, iż w tym kierunku mogłaby rzecz posunąć jakaś uchwała... na przykład Wileńskiej Rady Miejskiej. - Bez wątpienia byty to jednak prywatne tylko supozycje p. Trimakasa.

 

 

 

 


Jedenasta zmiana warty

 

 

Od czasu wojny roku 1920, kiedy walczyliśmy z bolszewikami o wolność (w tym ostatnim słowie zawiera się kompletna treść każdej walki z bolszewikami), nie widziałem ich. Minęły lata, dokładnie dziewiętnaście lat, które przeistoczyły mnie z kilkunastoletniego chłopca w mundurze ułańskim, w dojrzałego człowieka. - Jadąc ze wsi Majdany do Wilna, przez Troki i Landwarów, ujrzałem ich w Landwarowie po raz pierwszy. Stało dwóch na warcie. Stare rosyjskie szynele z carskiego okresu, stare rosyjskie karabiny z trójgraniastym bagnetem, na głowach hełmy ozdobione gwiazdą. Nogi obute w nieprawdopodobnie zniszczone trzewiki i takoż postrzępione owijacze. Gdyby nie hełmy, wyglądaliby raczej na członków jakiejś bandy, na partyzantów raczej, a nie żołnierzy.

 

 

 

Na dworcu powiewał sztandar litewski, straż trzymali żołnierze sowieccy, kolej obsługiwali kolejarze polscy. Wokół tłum niewyraźny, zbiedniały i sztucznie sproletaryzowany: każdy wkładał na siebie co miał najgorszego. Żydzi z czerwonymi kokardami w klapie. A wśród tego galimatiasu pełno mundurów i czapek żołnierzy polskich pułków, które już dawno przestały być pułkami. Mundury te donaszał każdy w pracy codziennej, oszczędzając ubrania cywilne. (...)

 

 

Po trakcie kowieńskim posuwały się pierwsze patrole litewskie. Kolejna, historyczna zmiana warty nad Wilią. Siedziałem na chłopskiej furmance, zwiesiwszy nogi, obute w cholewy, odziany w kożuszek, do niepoznania zlany z tłem, ludźmi, klimatem kraju rodzinnego. Patrzyłem na dziwny los tego kraju, rzuconego między wschodem i zachodem Europy. Fatalne położenie przy wielkiej drodze europejskiej. Jednak, cóż za śródlądowy, międzynarodowy "Szanghaj"! Miasto wyjątkowe w Europie, miasto tylekroć palone, deptane, kopane, wznoszone w egzaltacji na podium świętości i ciskane stamtąd w błoto politycznych szacherek, sołdackich samowoli, okopów, spowite drutem kolczastym z Pierwszej Wielkiej... wciąż na nowo, wciąż na nowo przechodzące z łap do łap. Miasto o wielu bardzo twarzach, z których każda ma jeszcze sporo wyrazów w rezerwie. Miasto, które kocham i dlatego mówić o nim mam prawo wszystko, co wiem.

 

 

Zamieszkałe jest przez Polaków, ale też i przez ogromny procent Żydów. Na wpół kościelne, na wpół synagogalne. Jednocześnie pchające się ku niebu kopułami cerkwi prawosławnych. Czwarty odsetek wyznaje tu prawosławie. Tylko 0,73 procent Litwinów, ale jednocześnie 0,28 procent Niemców; poza tym Tatarzy, Karaimi... Kto chce, może szukać w Wilnie swoich rodaków, sojuszników, współwyznawców.

 

 

Historia Wilna od 1914 da się ująć w następującą litanię:

 

1.1914 w granicach cesarstwa rosyjskiego

 

2.1915 jesienią przechodzi do rąk niemieckich

 

3.1918 jesienią do grupy wojskowej1 samoobrony przed bolszewikami

 

4.1919 w styczniu do rąk bolszewickich

 

5.1919 w kwietniu z powrotem do Polaków

 

6.1920 w lipcu do bolszewików

 

7.1920 tegoż miesiąca oddane Litwinom

 

8.1920 październik - opanowane przez Żeligowskiego, stolica Litwy Środkowej.

 

9.1922 w lutym wcielone do Polski

 

10.1939 we wrześniu wkraczają bolszewicy, wcielając do Białorusi sowieckiej

 

11.1939 w październiku oddają Wilno Litwie.

 

 

Zatrzymuję się na razie na tym punkcie 11, choć mógłbym już recytować dalej.

 

 

Otóż w ciągu tych licznych przemian, zawsze znajdował się w Wilnie pokaźny odłam mieszkańców, który wkraczające nowe wojska, a z nimi zapowiedź nowego ładu, witał z kwiatami i szczerą albo udaną radością.

 

 

Byłem głęboko przekonany, że wojska litewskie w r. 1939 witane będą z ulgą i radością przez absolutną większość mieszkańców, bez względu na narodowość i wyznanie chrześcijańskie, tudzież przez ogromny odłam Żydów, reprezentujący sfery ortodoksyjno - zamożne.

 

 

Chciałem widzieć w tym powitaniu wojsk litewskich przez całą ludność chrześcijańską nie jakieś akcenty polsko-litewskiego wyrównania stosunków, ale przede wszystkim zapowiedź solidarności narodów i wyznań wobec czerwonego imperializmu Bolszewii. Rękę wyciągniętą do zgody nie przez podkreślenie oddania Wilna Litwie, ile przez deklarację wspólnej sprawy. Tę wspólną sprawę traktowałem w tej chwili jako nadrzędną: odebranie Wilna od bolszewików, w zestawieniu z podrzędną: czy ono ma należeć po wojnie do Polski, czy do Litwy.

 

 

Omyliłem się kompletnie. Społeczeństwo polskie zachowało się wrogo wobec faktu wkroczenia wojsk litewskich. Społeczeństwo zaś litewskie uczyniło wszystko, aby wrogość tę spotęgować i rozłam pogłębić.

 

 

Symbolem ciemnoty politycznej, głupoty mas, symbolem krótkowzroczności, jakiegoś specyficznego chamstwa, ciasnoty nieprawdopodobnej, obłędu nieomal - niech służy fakt następujący, który z szeregu niezliczonych wyliczam na miejscu pierwszym:

 

 

Oto nad Wilnem, nad lotniskiem Porubanku, błyszczy czerwona gwiazda bazy sowieckiej. Wojska sowieckie rozrzuciły swe gniazda po całej Litwie. Rząd sowiecki trzyma losy kraju i mieszkańców Wilna w swoim ręku... Straszliwy cień czerwonego terroru pada na życie, mienie i sumienie chrześcijańskiej ludności...

 

 

...Tymczasem ludność ta nie ma nic lepszego do roboty, jak tłuc się wzajemnie po własnych świątyniach, tłuc do krwi podczas modłów, spierając się o to - czy w kościołach katolickich śpiewane być mają pieśni w języku polskim, czy litewskim!!!

 

 

 

I przyznać muszę, że winę za obł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin