Lowell Elizabeth - Pamietne Lato.rtf

(570 KB) Pobierz
Prolog

Elizabeth Lowell

PAMIĘTNE LATO

PROLOG

Lato 1984

Była koszmarna.

Ziemista cera, blade usta, zaczerwienione oczy i włosy w strąkach. Zdjęcie kobiety przepełniło czarą goryczy. Co za pechowy dzień! Rano telefon, wzywający go do natychmiastowego powrotu, a teraz ten potwór!

Ale Robert Johnstone nie dał po sobie poznać niezadowolenia. Siedział na wprost ojca kobiety ze zdjęcia. Justin Chandler - Smith IV, dla przyjaciół Blue, kochał swoją rodzinę równie mocno, jak nienawidził terrorystów. Jednak tylko ślepiec nie zauważyłby, że najmłodsza latorośl Chandler - Smitha nie odziedziczyła po ojcu urody.

- Kiedy zrobiono to zdjęcie? - zapytał Johnstone obojętnie.

Spokojny ton kosztował go wiele wysiłku. Był wściekły, że musi rzucić wszystko, żeby zająć się tą sprawą. Spojrzał raz jeszcze na fotografię i pomyślał, że Blue nie wzywałby go, gdyby sprawa nie była poważna.

- Mniej więcej tydzień temu - powiedział Chandler - Smith. - To fotografia do identyfikatora Baby Lorraine.

Johnstone przeniósł wzrok ze zdjęcia na szefa. Poza kolorem oczu - orzechowym - i wydatnym, znamionującym upór podbródkiem, nie dostrzegł podobieństwa między Lorraine i jej niezwykle przystojnym i dystyngowanym ojcem. Chandler - Smith miał większą władzę niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent wojskowych z Pentagonu. I więcej rozumu.

- Kto jeszcze? - zapytał Johnstone, odkładając fotografię.

- Kapitan Jon. Trener, niańka, kwoka. - Chandler - Smith podał mu następne zdjęcie. - Godny zaufania.

- Opinia czy fakt?

- Fakt. Mój człowiek sprawdził jego rodzinę trzy pokolenia wstecz, zanim powierzyłem mu Baby Lorraine.

- Wierzę - mruknął Johnstone. Jego nieprzeniknioną twarz rozświetlił nikły uśmieszek.

- A to koledzy z drużyny Baby. - Chandler - Smith zaczął rozkładać zdjęcia na biurku. Stukał palcem w każdą fotografię, wymieniając nazwiska jeźdźców i ich nadzwyczajne umiejętności.

Johnstone nie przerywał. Niczym przyczajony drapieżnik zapamiętywał każdą twarz, imię i nazwisko, każdy fakt, który pomoże mu odróżnić uczestnika olimpiady od terrorysty.

- A to personel stajni - ciągnął Chandler - Smith, rozkładając następne fotografie. - Zwróć uwagę na kobiety.

- Dlaczego? Mamy informację, że to któraś z nich?

- Nie. Ale jeśli ktoś dotrze do konia Baby, to właśnie za pośrednictwem tych dziewczyn. To zwierzę nie znosi mężczyzn.

Johnstone uniósł czarne brwi.

- Niebezpieczny.

- Jej ogier? Bardzo. Jeśli Baby nie ma w pobliżu, Devlin's Waterloo jest niebezpieczny jak granat bez zawleczki.

- Dziwię ci się, że pozwalasz jej na nim jeździć.

- Nie mogę jej zabronić. Baby jest równie uparta jak ja.

- A ty jesteś z niej dumny jak paw - skwitował Johnstone cierpko.

- Przyznaję się do winy - roześmiał się Chandler - Smith. - Baby ma więcej rozumu i odwagi niż wszyscy mężczyźni, z którymi pracowałem.

Poza tym jest bardzo ładna, choć na tym małym zdjęciu tego nie widać.

Johnstone milczał ostrożnie. Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Chandler - Smith był najwyraźniej zaślepiony miłością do córki.

- Twoim partnerem znowu będzie Kentucky - ciągnął szef.

Johnstone skinął głową.

- Jest w porządku.

- To samo mówi o tobie.

- A co z Bonnerem?

- To poufne. - Chandler - Smith zawahał się. Ale gdyby nie mógł zaufać czarnowłosemu mężczyźnie, byłby martwy. - Słyszeliśmy, że...

Johnstone ani drgnął, lecz stał się czujny jak drapieżnik, który zwietrzył ofiarę.

- Zamieniam się w słuch.

Oczy Johnstone'a płonęły ogniem; większość ludzi z pewnością poczułaby się nieswojo. Ale nie Chandler - Smith. Nie znosił mężczyzn pozbawionych cierpliwości, inteligencji i umiejętności koncentracji.

- Facet, którego nazywasz Barakuda, grozi, że mnie zabije - spokojnie powiedział Chandler - Smith.

- Grozi ci, odkąd rozpracowałeś jego szkółkę dla terrorystów w East Bumblefuck w Libanie.

- Prawdę powiedziawszy, to ty strzelałeś.

- Żołnierzy jest wielu, strategów tylko kilku.

Johnstone był nie tylko żołnierzem, i jego szef doskonale o tym wiedział. Jednak po kilku nieudanych próbach Chandler - Smith nie namawiał go już więcej, żeby zmienił zajęcie. Przez osiem ostatnich lat Johnstone uparcie nie chciał awansować. Mówił, że nie nadaje się do pracy za biurkiem.

Chandler - Smith wiedział, że któregoś dnia Johnstone się wypali. O ile wcześniej nie zginie.

Tak działo się ze wszystkimi pracującymi w terenie. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, Johnstone pozostanie najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek miał Chandler - Smith.

- W jaki sposób byś mnie sprzątnął, gdybyś był Barakuda? - zapytał Chandler - Smith.

- Płacisz mi za to, żebym ci opowiadał bajki?

- Tak. Wciąż ci płacę. Jeszcze mnie nie wykończył.

Johnstone uśmiechnął się blado. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, że nie sposób uchronić ofiary przed terrorystą, który za cenę jej życia był gotów oddać własne. Na szczęście takich było niewielu. Najczęściej chcieli zabić i chełpić się tym, a nie zabić i zginąć.

- Porwałbym jedną z twoich córek - powiedział Johnstone - a potem zaproponował wymianę na ciebie. I zabiłbym cię. Ją prawdopodobnie też.

Chandler - Smith skinął głową.

- Tak myślałem.

- Pytanie, czy Barakuda też na to wpadnie - odparł Johnstone. - I czy gotów jest zaryzykować?

- Tak, jeśli chodzi o pierwsze pytanie. Co do drugiego... - Chandler - - Smith wzruszył ramionami. - Mogę się założyć, że tak. Sześć dni temu zniknął nam z oczu.

- Niedobrze.

- Tyle wiem sam. Lorraine i starsze córki są pod kluczem, ale Baby Lorraine jest inna. - Skrzywił się. - Jeśli ją zamknę, nie będzie mogła wziąć udziału w olimpiadzie. Na to nie mogę się zgodzić.

- Masz dojście do organizacji Barakudy. Przyduś jego ludzi.

- Robię to.

- Przyduś mocniej.

- Bonner nad tym pracuje. Ale zanim coś wydobędzie, zacznie się olimpiada. Nie wycofam Baby z zawodów. Do diabła, nawet nie wiem, czy dałbym radę! Ona jest dorosła.

- Skoro jest dorosła, to cię posłucha. Zrozumie, co jej grozi, i sama się wycofa.

Chandler - Smith uśmiechnął się krzywo.

- Jest sportowcem. Te wyścigi są bardziej niebezpieczne niż rodeo.

- To daj jej spokój.

- Nie rozumiem.

Barakuda od lat ostrzy na ciebie zęby. Nie dostał cię z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chce zginąć. Po drugie, nigdy nie powtarzasz tych samych posunięć. Jesteś nieprzewidywalny. Skoro się upierasz, żeby oglądać wyścig Baby, nie będzie musiał jej porywać. Weźmie ciebie na celownik.

- I tu zaczyna się twoja rola.

- Jesteś wyższy ode mnie. Kiepska ze mnie tarcza - stwierdził Johnstone rzeczowym tonem.

- Nie martw się. Nie mam zamiaru bawić się w Charles'a de Gaulle'a i otaczać się wysokimi ochroniarzami. Znasz się na wykrywaniu zasadzek.

- Chcę, żebyś pojechał do Kalifornii, obejrzał tory jeździeckie w Santa Anita i San Diego i wybrał najbezpieczniejsze miejsce, z którego będę mógł obejrzeć start mojej córki.

- Pokój hotelowy z telewizorem. W Londynie.

- Nie. Nie tym razem. Niech się dzieje, co chce, a ja i tak pojadę na olimpiadę, żeby obejrzeć Baby.

- Nawet za cenę życia?

- Jest tego warta - odparł z prostotą Chandler - Smith. - Tyle razy sprawiałem zawód swoim dzieciom. Zwłaszcza Baby. Jestem jej to winien. I sobie. Wybieram się na olimpiadę.

Johnstone zbyt dobrze znał szefa, żeby się z nim kłócić. Spojrzał na zegarek. Różnica czasu między biurem Chandler - Smitha a Zachodnim Wybrzeżem wynosiła trzy godziny.

- Zarezerwuję lot.

- Nie trzeba. - Chandler - Smith podał mu grubą brązową kopertę. - Bilety, nowe prawo jazdy, wszystko, czego potrzebujesz.

- Kim jestem tym razem?

- Nie sprawdziłem. Czy to ważne?

- Nie. Kiedy Kentucky zjawi się w Kalifornii?

- Już tam jest.

Johnstone skinął głową i ruszył w stronę drzwi.

- Robercie?

Johnstone obejrzał się i został wynagrodzony rzadkim widokiem szczerego, ciepłego uśmiechu szefa.

- Ogól się, dobrze? - poprosił Chandler - Smith. - Nie potrzebujesz szkieł kontaktowych, żeby wyglądać jak libański terrorysta. Na twój widok Baby ucieknie z krzykiem.

- Nie ona pierwsza.

ROZDZIAŁ 1

Brunatne wzgórza łagodnie wznosiły się ponad szerokimi plażami nad Pacyfikiem. Szyby w oknach luksusowych domów na szczytach odbijały popołudniowe słońce. Chłodne, słone powietrze przenikał zapach kalifornijskich traw. Wśród porośniętych eukaliptusami wzgórz i wąwozów kryło się, suche teraz, koryto rzeki. Rozsiane wzdłuż niego szmaragdowe trawniki pól golfowych Fairbanks Ranch Country Club kontrastowały żywo z brunatnymi stokami. Sztuczne przeszkody z drewna, kamieni i wody przecinały koryto i wspinały się na wzgórza.

Właśnie te przeszkody, a nie spokojne piękno krajobrazu, przyciągnęły uwagę Lorraine Chandler - Smith.

Poprzedniego dnia maszerowała wokół Koloseum w Los Angeles wśród sportowców z całego świata, którzy przebyli tysiące kilometrów, aby wziąć udział w Letnich Igrzyskach Olimpijskich. Wczoraj znajdowała się pośród tysięcy uczestników oszałamiającej uroczystości w hollywoodzkim stylu. Była oczarowana i podniecona tradycją starą jak cywilizacja Zachodu.

Dziś Raine była sama.

Oceniała przeszkody wzniesione, aby zmierzyć biegłość jeźdźców, ich wytrzymałość i zaufanie, jakim darzyli swoje konie. Trwające trzy dni zawody były dla jeźdźców tym, czym pięciobój dla lekkoatletów.

Jej oczy i umysł analizowały niebezpieczny tor, Raine oddychała głęboko, wchłaniając nieznane zapachy tutejszej ziemi. Wychowana w Wirginii i w Europie, uznała suchość kalifornijskiego lata za obcą i pociągającą. Natrętna mieszanina czystych woni była stara jak wzgórza, ocean i promienie słoneczne.

Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy, przeciągnęła się i podrzuciła ciężki plecak. Woda w butelce zabulgotała przyjaźnie. Ruszyła naprzód, aparat i lornetka podskakiwały na jej piersi. Zrobiła kilka kroków, wzdrygnęła się i doszła do wniosku, że nadszedł czas, by pozbyć się kamyka z buta.

Stanęła na jednej nodze i zdjęła but. Chwiejąc się nieco, wygięła się wdzięcznie, choć sama nigdy nie uznałaby się za osobę pełną wdzięku.

W wieku jedenastu lat miała przeszło sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Była kanciastą dziewczynką, która rozpaczliwie pragnęła czuć się na ziemi równie swobodnie jak na grzbiecie konia. Ale mimo wszelkich starań, by upodobnić się do swoich pięknych starszych sióstr, jej odbicie w lustrze nie zmieniało się. Raine przestała więc patrzeć w lustro. Skupiła się na jedynej rzeczy, w której była dobra, na swojej pasji - pokonywaniu konno znacznie wyższych od siebie przeszkód.

W wieku dwudziestu siedmiu lat Raine była gibka, choć jednocześnie zaokrąglona. Promieniała łagodną kobiecą siłą, wykazując zarazem zdecydowanie jeźdźca, który regularnie bierze udział w międzynarodowych zawodach i zwycięża. Nadal jednak uważała się za niezdarę o pospolitej urodzie. Zwykłe brązowawe włosy, zwykłe brązowawe oczy, zwykła śniada twarz, myślała o sobie.

Ostatnio co prawda rzadko rozmyślała o swojej powierzchowności. W dzieciństwie spędziła zbyt wiele czasu, zastanawiając się, jak dorównać urodą starszym siostrom. Bez skutku.

Niezdarna brązowa kurka nie może konkurować z parą wspaniałych łabędzic. Jedna siostra była wspólniczką w znakomitej firmie prawniczej, żoną senatora, druga występowała na Broadwayu. Dwaj starsi bracia również odnosili sukcesy, jeden był dyplomatą, a drugi neurochirurgiem.

Kiedy Raine miała pięć lat, tak długo błagała i upierała się, aż rodzice pozwolili jej chodzić na lekcje konnej jazdy. Odtąd życie całej rodziny stało się łatwiejsze.

Jazda konna okazała się odpowiedzią na pytanie, co zrobić z Baby Lorraine, która, gdy zorientowała się, że nie jest jedyną Lorraine w rodzinie, uparła się, by ją nazywać Raine.

Konie pozwalały Raine być najlepszą.

Między nią a zwierzętami istniało doskonałe porozumienie. Konie były jej pasją i miłością. Dzięki nim zapominała, że jest niezręczna i nieładna. Zatracała się w rytmie biegu. Była szczęśliwa, śmigając ponad przeszkodami na grzbiecie ogromnego rasowego ogiera. Wtedy czuła się sobą, istotą pełną życia i absolutnie wolną.

- Koniec marzeń, czas brać się do roboty - skarciła samą siebie, sznurując but. - Zamiast fruwać nad przeszkodami, skończę w piachu. Tor wygląda na trudniejszy od wszystkich, po których jeździłam na Devem.

Podniosła do oczu lornetkę i przyjrzała się suchemu łożysku rzeki u stóp wzgórz. Po kilku minutach wyjęła z plecaka notatnik i naszkicowała w nim wzgórza i koryto. Zainteresowała ją nawet gleba.

Schyliła się i wyrwała garść trawy, aby odsłonić ziemię. Pod warstwą niewiarygodnie mocnych korzeni grunt był twardy i suchy - bryły gliny i małe kamyczki. Raine podniosła kilka otoczaków i zbadała ich twardość, zapach i smak.

Sucho, bardzo sucho, ale nie tak twardo, jak się wydawało. Marszcząc czoło, robiła notatki na marginesie rysunku.

Jeżeli spadnie deszcz, warunki radykalnie się zmienią. Pod wpływem wody glina stanie się bardzo śliska. Ale na czas olimpiady nie zapowiadano opadów. Patrząc na ziemię, Raine nie miała wątpliwości, że pozostanie sucha.

Jeszcze raz spojrzała na łożysko rzeki i schowała notatnik do plecaka. Stała na szczycie wzgórza, w roztargnieniu podrzucała kamyczki i rozmyślała o igrzyskach. Zastanawiała się, jak będą wyglądały te wzgórza zaludnione przez tłumy widzów i zabudowane prowizorycznymi pawilonami.

Co jakiś czas wyrzucała kamyczek, aż w końcu pozbyła się wszystkich. Dłoń miała suchą. Wycierając rękę o spodnie, modliła się, żeby w czasie trwających trzy dni zawodów nie było zbyt gorąco. Upał pozbawia siły jeźdźców, a jeszcze bardziej konie.

- Dobrze, że przynajmniej nie jest wilgotno - mruknęła. - Wilgoć byłaby zabójcza. Podoba mi się tutaj - dodała po chwili.

Zdziwiła się. Ta spieczona kraina, która powinna wydać się jej obca, sprawiała wrażenie dawno zapomnianego domu.

Uśmiechając się do siebie, otarła palce, uniosła aparat i zabrała się do pracy. Ostrożnie nastawiła bardzo długi teleskopowy obiektyw i zrobiła serię zdjęć. Kiedy filmy zostaną wywołane, będzie miała panoramę terenu, który Fairbanks Ranch Country Club dał do dyspozycji organizatorom olimpiady.

To nie było najlepsze rozwiązanie. Wolałaby przejść całą trasę, ale to wbrew przepisom. Wszyscy zawodnicy przejdą trasę razem, na dzień przed startem.

Za dziesięć dni. Zostało jej dziesięć dni do wydarzenia, które miało być zwieńczeniem jej dotychczasowej pracy.

Nie wiedziała, czym się zajmie po olimpiadzie. Czuła tylko, że będzie robiła coś zupełnie innego niż dotychczas. Była gotowa zrezygnować z ekscytującego, ale bardzo wyczerpującego współzawodnictwa. W ciągu ostatnich trzech lat coraz częściej myślała o tym, żeby zająć się hodowlą koni wyścigowych. Devlin's Waterloo był ogierem, który mógłby dać początek jej hodowli. Zdobycie medalu na olimpiadzie przyczyniłoby się do realizacji tego marzenia.

Wokół Raine kołysana wiatrem trawa szeptała słowa tęsknoty za upragnionym deszczem. Dziewczyna przymknęła oczy, chłonąc piękno tej dziwnej krainy. Nigdy nie jeździł konno po równie suchej ziemi. Niepokoiła się, że straci tu instynktowne wyczucie terenu, które miała na Wschodnim Wybrzeżu, w Anglii czy we Francji. Nic na to nie poradzi. Aż do dnia poprzedzającego wyścig musi zadowolić się poznawaniem toru na odległość.

Skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Właściwie odpowiadało jej, że najważniejsze zawody rozegrają się w miejscu, które wolno jej było obserwować z pewnej odległości. Całe lata żyła właśnie w taki sposób, spoglądając na świat z dystansu. Zazwyczaj jej to odpowiadało. Jednak czasami, gdy słyszała szepty zakochanych, gdy widziała ich czułe pieszczoty, tęskniła za czymś nieznanym...

Uniosła do oczu lornetkę. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że nie znajdzie odpowiedniego partnera. Wielu mężczyzn mówiło jej ze złością, że jest cholernie wybredna. Kilka razy zdarzyło jej się ulec wbrew sobie, poddać nastrojowi chwili. Kończyło się to kiepskim samopoczuciem i niewiarą w siłę własnej kobiecości.

Daj sobie z tym spokój, niecierpliwie przywołała siebie do porządku. Jedyny rodzaj jazdy, w jakiej jesteś dobra, to jazda konna.

Dokładnie obejrzała teren poniżej szczytu. Nie zwracała uwagi na złocistą trawę ani na niebieskoczarne cienie tańczące na wietrze. Przyglądała się zagajnikowi eukaliptusów. Uznała, że smukłe drzewa przypominają jej konie. Są tak samo pełne wdzięku i elegancji pomimo ogromu i utajonej siły.

Zastanawiała się, czy zeschłe liście i złuszczona kora pod drzewami okażą się śliskie i czy grunt będzie wilgotny. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania, a nie wolno jej było przekroczyć wyznaczonej granicy.

Do diabła.

Raine spojrzała przez lornetkę na gęste cienie i szarozielone listowie szeleszczące na wietrze. Tak blisko, a jednak tak daleko...

Tak jak jej życie.

Opuściła lornetkę i ruszyła w przeciwnym kierunku.

Ukryty w gąszczu eukaliptusowego zagajnika Cord Elliot nieruchomo czekał, aż kobieta z lornetką przestanie lustrować zarośla.

Nie poruszył się nawet wtedy, gdy odwróciła się i zniknęła za wzgórzem. Przykucnięty powoli liczył do sześćdziesięciu.

Nikt więcej nie pojawił się na szczycie, więc Elliot podniósł się ostrożne. Nawet kiedy stał, był dobrze ukryty wśród drzew. Nasłuchiwał w skupieniu, jak człowiek, którego życie zależy od czujności zmysłów. Nie usłyszał nic poza cichym poszumem traw, świstem wiatru i szelestem liści.

Po chwili wyszedł z zagajnika. Poruszał się zręcznie i bezszelestnie jak cień. Jego piaskowa wiatrówka i dżinsy zlewały się z tłem brunatnych traw. Nawet lornetka miała maskujący kolor. Cord wspinał się na szczyt. Posuwał się płytkim jarem, który prowadził w pobliże miejsca, gdzie zmierzał.

Korzystając z naturalnej osłony, wspinał się zręcznie, dopóki nie znalazł się tuż pod szczytem. Wtedy padł na brzuch i wczołgał się na górę. Uważał, by czubek głowy nawet na chwilę nie znalazł się ponad falującą trawą. Jego czarne włosy byłyby doskonale widoczne na tle złocistego zbocza.

Przyjrzał się przeciwległemu zboczu. Szukał kobiety wykazującej zbytnie zainteresowanie miejscem, w którym miały się odbyć zawody olimpijskie. Upewnił się, że nikogo tam nie ma. Jeszcze raz zlustrował zbocze, ale to również nie przyniosło efektu.

Dokąd cię poniosło, skarbie, pomyślał ponuro. Do tych głazów?

Nie, za daleko. A może w zarośla?

Zmrużył oczy i dostrzegł ją klęczącą wśród traw.

Dlaczego tam klęczy? Co robi?

Cord spojrzał na słońce. O tej porze nie było jego sojusznikiem. Gdyby uniósł do oczu lornetkę, promienie odbiłyby się w soczewkach i zdradziły jego położenie. Na razie musi zadowolić się swoim doskonałym wzrokiem.

Kopie. Kopie w ziemi.

Dlaczego? Co za świństwo chce tam zasadzić? I dlaczego w tym miejscu?

Cord wiedział, że najlepiej byłoby podłożyć bombę na trasie wyścigu, w miejscu, gdzie będą galopować wyczerpane konie.

To zamierza zrobić?

Mrużąc oczy, patrzył na klęczącą kobietę. Czy chce zabić coś silniejszego i lepszego od siebie? A może zamierza zmasakrować widzów?

Odpowiedź podsuwało mu doświadczenie, i nie była ona pocieszająca.

Leżał nieruchomo na szczycie i patrzył. Czekał. Na razie tylko tyle mógł zrobić. Kiedy kobieta odwróci się do niego plecami, Cord zejdzie ze wzgórza i zada jej kilka pytań.

A ona odpowie mu na wszystkie.

Raine podniosła się powoli. Zgniotła w palcach wonne liście eukaliptusa i pozwoliła im pofrunąć z wiatrem. W roztargnieniu strzepnęła spodnie koloru khaki i obciągnęła bluzkę. Cierpki zapach eukaliptusów przylgnął do niej, mieszając się z wonią rozgrzanych traw.

Oglądając glebę, stwierdziła z radością, że nawet pod drzewami nie zamieni się w błoto, choćby galopowały po niej tabuny koni. Grunt był suchy aż po litą skałę. Spojrzała na eukaliptusy z szacunkiem.

- Dawno nie piłyście, prawda? - spytała. - Mogłybyście dawać korepetycje wielbłądom. Wystarczy na was spojrzeć, a człowiekowi od razu chce się pić.

Nie spuszczając oczu z drzewa, sięgnęła do plecaka po butelkę z wodą.

W tej samej chwili coś dużego spadło jej na plecy i zwaliło z nóg. Kompletnie zaskoczona, zdała się na instynkt jeźdźca i upadła miękko. Przeturlała się kawałek.

Gdy odzyskała oddech, leżała twarzą w pyle i zeschłych liściach. Coś przygniatało ją do ziemi. Lornetka, aparat i plecak zniknęły.

Usiłowała wstać, ale bezskutecznie.

- Nie ruszaj się - rozkazał zimny, męski głos.

Usłuchała bez namysłu.

Poczuła na ciele dłonie, które poruszały się jak żadne dotąd. Pomimo poufałości dotyk był całkowicie bezosobowy. Nieznajomy nie obmacywał jej, lecz obszukiwał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin