Le Guin Ursula - Malafrena.rtf

(889 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ l

URSULA K. le GUIN

 

 

 

Malafrena

(Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz)


Jeśli Pan domu nie zbuduje,

Próżno trudzą się ci, którzy go budują.

Jeśli Pan nie strzeże miasta,

Daremnie czuwa stróż.

 

Daremnie wcześnie rano wstajecie

I późno się kładziecie, spożywając chleb w troskach:

Wszak On i we śnie obdarza umiłowanego swego.

Psalm 127 1-2


CZĘŚĆ I

W prowincjach


ROZDZIAŁ l

 

Miasto spało pogrążone w bezgwiezdnej, majowej nocy, a rzeka spokojnie toczyła swe wody wśród ścielących się w mroku cieni. Nad opustoszałymi dziedzińcami uniwersytetu górowała wieża kaplicy, pełna milczących dzwonów. Młody człowiek wspiął się na żelazne wrota wysokości dziesięciu stóp, zamykające podwórzec. Chwytając się prętów przesadził bramę, przeciął dziedziniec i stanął przed drzwiami kaplicy. Najpierw wyjął z kieszeni surduta dużą kartkę papieru, rozłożył ją, potem znalazł w kieszeni gwóźdź, pochylił się i zdjął but. Przyłożył kartkę i gwóźdź wysoko do okutych żelazem, dębowych drzwi, uniósł but, zamierzył się i uderzył. Odgłos uderzenia rozniósł się po ciemnych, kamiennych podwórcach. Młodzieniec znieruchomiał, jakby go to zaskoczyło. Gdzieś niedaleko rozległ się okrzyk i zgrzyt żelaza o kamienie; chwilę odczekał i uderzył jeszcze trzy razy, zanim główka gwoździa wbiła się w drewno, po czym pobiegł w podskokach do bramy, przerzucił przez nią but, przedostał się na drugą stronę, zahaczając połą surduta o wystający szpikulec; zeskoczył przy akompaniamencie odgłosu dartego materiału i zniknął w mroku tuż przed przybyciem dwóch policjantów. Zajrzeli przez bramę na dziedziniec, posprzeczali się po niemiecku na temat jej wysokości, potrząsnęli kłódką i odeszli, stukając obcasami po kocich łbach. Po chwili ostrożnie wychynął z ciemności młodzian, szukając po omacku buta. Trząsł się od z trudem tłumionego śmiechu. Nie mógł znaleźć zguby. Wracały straże. Kiedy odchodził ciemnymi ulicami w samych tylko pończochach, zegar na wieży katedry w Solariy wybijał północ.

Kiedy następnego dnia zegar wybijał południe, na uniwersytecie skończył się właśnie wykład o życiu Juliana Apostaty i młodzieniec wychodził z sali w towarzystwie kolegów. Zabrzmiało głośno wypowiedziane jego nazwisko:

- Herr Sorde. Herr Itale Sorde.

Udający głuchoniemych studenci minęli umundurowanego oficera straży uczelnianej, nawet na niego nie spojrzawszy. Zatrzymał się tylko wywołany.

- Tak, Herr rektor chce się z panem widzieć, proszę tędy, panie Sorde.

Podłogę gabinetu rektora pokrywał piękny, lecz bardzo zniszczony czerwony perski dywan. Z lewej strony rektorskiego nosa widniała sinofloletowa narośl - brodawka, znamię? Przy oknach stał ktoś jeszcze.

- Proszę odpowiedzieć na nasze pytania, panie Sorde.

Rektor spojrzał na płachtę papieru, którą trzymał w wyciągniętej ręce ten drugi: miała długość i szerokość około jarda i stanowiła połowę ogłoszenia o sprzedaży wołów pociągowych na targu w Solariy 5 czerwca 1825 roku. Na odwrocie było napisane dużymi, wyraźnymi literami:

 

O, włóżcie obroże na szyje,

Jak każe von Gentz, von Haller i Muller!

Wszystkie najlepsze Rządy

Zastąpiły rozsądek

I działań sens

Panami jak Haller, Muller i Gentz.

 

- Ja to napisałem - powiedział młodzieniec.

- I... - tu rektor spojrzał na mężczyznę stojącego przy oknach i spytał z łagodną dezaprobatą: - I pan przybił to do drzwi kaplicy?

- Tak. Przyszedłem sam, nikt mi nie pomagał. To był wyłącznie mój pomysł.

- Mój drogi chłopcze - powiedział rektor, przerwał, zmarszczył brwi. - Mój chłopcze, choćby sama świętość tego miejsca...

- Szedłem śladem mojego historycznego poprzednika. Jestem studentem historii. - Bladość młodzieńca zmieniła się w rumieniec.

- Jak dotąd wzorowym - rzekł rektor. - Wyczyn ten jest w najwyższym stopniu godny pożałowania. Nawet jeśli potraktuję to jako wybryk...

- Przepraszam, sir, to nie był wybryk!

Rektor skrzywił się i zamknął oczy.

- Jest oczywiste, że zamiar był poważny, bo w przeciwnym wypadku po co by mnie pan wzywał?

- Młodzieńcze - odezwał się drugi mężczyzna, mężczyzna bez brodawki, bez tytułu, bez nazwiska - mówisz o powadze. Jeśli będziesz się przy tym upierał, możesz przysporzyć sobie poważnych kłopotów.

Teraz młody człowiek zbladł jak ściana. Spojrzał na mężczyznę i złożył płytki ukłon. Odwrócił się do rektora i powiedział nienaturalnie brzmiącym głosem:

- Nie zamierzam przepraszać, sir. Zrezygnuję ze studiów. Nie ma pan prawa wymagać ode mnie niczego więcej.

- Chodzi o coś innego, panie Sorde. Proszę się opanować i posłuchać. To pański ostatni semestr na uniwersytecie. Pragniemy, by skończył pan studia bez żadnych opóźnień czy perturbacji. - Uśmiechnął się, a sinofloletowa brodawka na jego nosie poruszyła się w górę i w dół. - Zatem proszę o obietnicę, że przez resztę semestru nie będzie pan uczestniczył w żadnych studenckich zebraniach oraz że od zachodu słońca do rana nie opuści swojej stancji. To wszystko, panie Sorde. Czy da mi pan słowo?

Po krótkim milczeniu młodzieniec odpowiedział:

- Tak.

Kiedy wyszedł, inspektor prowincji złożył papier i położył go z uśmiechem na biurku rektora.

- Młodzian z charakterem - zauważył.

- Tak, takie rzeczy to tylko chłopięce igraszki.

- Luter miał dziewięćdziesiąt pięć tez, a ten wydaje się, że ma tylko jedną - powiedział inspektor prowincji.

Rozmawiali po niemiecku.

- Cha, cha, cha! - roześmiał się usłużnie rektor.

- Planuje karierę publiczną? Prawo?

- Nie, wróci do rodzinnego majątku. To jedynak. Kiedy zostałem nauczycielem, przez pierwszy rok uczyłem jego ojca. Val Malafrena, wysoko w górach, środek kraju, wie pan, sto mil od cywilizacji.

Inspektor prowincji uśmiechnął się.

Kiedy wyszedł, rektor westchnął. Usiadł za biurkiem i spojrzał na portret wiszący na przeciwległej ścianie. Jego wzrok, początkowo roztargniony, stopniowo ogniskował się. Był to portret dobrze ubranej, otyłej kobiety o grubej dolnej wardze, portret wielkiej księżnej Mariyi, kuzynki w pierwszej linii austriackiego cesarza Franciszka. Na trzymanym przez nią zwoju narodowa czerwień i błękit Orsinii dzieliła miejsce z czarnym dwugłowym orłem Cesarstwa. Przed piętnastu laty na ścianie wisiał portret Napoleona Bonaparte. Trzydzieści lat temu portret przedstawiał króla Stefana IV w stroju koronacyjnym. Trzydzieści lat temu, kiedy rektor został dziekanem i wzywał do siebie chłopców, żeby ich surowo besztać za wykroczenia, stawali przed nim z głupimi minami i uśmieszkami. Twarze im nie szarzały. Nie miał tej bolesnej chęci przepraszania, powiedzenia młodemu Sorde: “Przykro mi... Sam widzisz, jak się sprawy mają!" Znów westchnął i spojrzał na dokumenty do podpisu - rządowe poprawki programu nauczania, wszystkie po niemiecku. Włożył okulary i wziął niechętnie do ręki pierwszy plik. Na jego twarzy oświetlonej promieniami majowego słońca malowało się zmęczenie.

Sorde tymczasem zszedł do parku ciągnącego się wzdłuż Molseny i usiadł na ławce. Za rachitycznymi wierzbami przebijał w słońcu przydymiony błękit rzeki. Wszystko było spokojne, rzeka, niebo, liście wierzb na jego tle, słoneczny blask, ogrzewający się w nim, dumnie kroczący po żwirze gołąb. Z początku Sorde siedział z rękoma na kolanach, ze zmarszczonymi brwiami i twarzą odzwierciedlającą targające nim uczucia. Stopniowo uspokoił się, wyciągnął przed siebie długie nogi, a ręce rozłożył na oparciu ławki. Jego twarz wyróżniająca się dzięki dużemu nosowi, grubym brwiom i błękitnym oczom przybierała coraz bardziej marzycielski, a nawet senny wyraz. Patrzył na płynącą rzekę.

Jakiś głos zabrzmiał niczym wystrzał.

- Tu jest!

Rozejrzał się powoli. Znaleźli go przyjaciele.

Frenin, krępy blondyn, rzekł zmarszczywszy czoło:

- Niczego nie udowodniłeś, nie przyjmuję twego dowodu.

- Że słowa to czyny? Przybiłem przecież słowa...

- Czynem było ich przybicie...

- Ale kiedy już się tam znalazły, to właśnie one, słowa, wywołały działanie i przyniosły rezultaty...

- Jakie rezultaty przyniosły w naszym wypadku? - spytał Brelavay, wysoki, szczupły, smagły młodzieniec o ironicznym spojrzeniu.

- Żadnych zebrań. Areszt domowy w nocy.

- Na Boga, dzięki Austrii zachowasz niewinność! - Brelavay roześmiał się z zachwytem. - Widziałeś rano tłum przed kaplicą? Zanim Austrusie znaleźli kartkę, zobaczył ją cały wydział. Chryste Wszechmogący! Myślałem, że zaaresztują nas wszystkich!

- Skąd się dowiedzieli, że to ja?

- Niech pan zapyta starostę grupy, Herr Sorde - rzeki Frenin. - Das wurde ich auch gerne wissen!

- Rektor nie powiedział ani słowa o Amiktiyi. Był tam jakiś Austruś. Myślicie, że stowarzyszenie będzie miało kłopoty?

- Kolejne dobre pytanie.

- Słuchaj no, Frenin! - wybuchnął Brelayay. Obaj spędzili ostatnią pełną niepokoju godzinę na poszukiwaniu Itale, byli zdenerwowani i głodni. - Ciągle powtarzasz, że tylko gadamy, a nic nie robimy. Teraz Itale coś zrobił, a ty zaczynasz narzekać! Osobiście nie obchodzi mnie, czy stowarzyszenie będzie miało jakieś kłopoty, to głupia banda, wcale się nie dziwię, że jest wśród nich szpieg. - Usiadł na ławce obok Itale.

- Jeśli pozwolisz mi skończyć, Tomasie - rzekł Frenin przysiadając się - to chciałem powiedzieć, że w Amiktiyi jest nas około pięciu osób traktujących te idee poważnie, tak? Po tym wszystkim, kiedy zaczną obserwować Itale, całe stowarzyszenie stanie się podejrzane i nadejdzie chwila, gdy będziemy musieli odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Stowarzyszyliśmy się dla wina i pieśni, czy może kryje się za tym coś więcej? Przybijesz swój wierszyk, wysłuchasz kazania, skończysz semestr i wrócisz do domu na wieś, czy może rzeczywiście grożą nam następstwa? Czy nasze słowa to czyny?

- O czym myślisz, Givanie?

- Myślę o Krasnoy.

- A co mielibyśmy tam robić? - spytał sceptycznie Brelavay.

- Tutaj, w Solariy, nie ma nic. Nic nie ma w prowincjach - ci przeklęci mieszczanie, wasi wieśniacy. Nie możemy walczyć ze średniowieczem. Jeśli jesteśmy poważni, to jedynym miejscem dla nas jest stolica. Mój Boże, czy Krasnoy jest tak daleko?

- Molsena przepływała przez niego kilka dni temu - odezwał się Itale zapatrzony w błękitną rzekę prześwitującą przez drzewa. - Posłuchajcie, to jest pomysł, to prawdziwy pomysł, Givanie. Muszę pomyśleć. Muszę coś zjeść. Chodźcie. Krasnoy, Krasnoy! - Spojrzał z radością na przyjaciół. - Nie możemy jechać do Krasnoy! - powiedział. Wyszli z parku ze śmiechem.

Kiedy rozstali się późnym popołudniem i Itale ruszył do domu, nadal przepełniało go radosne, pełne niedowierzania oczekiwanie. Czy to możliwe, że zacznie się nowe życie? Czy rzeczywiście pojedzie do miasta, zamieszka tam, będzie pracował z innymi dla wolności? To nieprawdopodobne, fantastyczne, cudowne, jak się do tego zabrać? W mieście muszą być ludzie, którzy z radością ich powitają i przydzielą pracę. Podobno są tam tajne stowarzyszenia utrzymujące kontakty z podobnymi grupami w Piemoncie i Lombardii, w Neapolu, Czechach, Polsce i w państwach niemieckich, bo na wszystkich terenach cesarstwa austriackiego i jego satelitów, a nawet poza nimi, w całej Europie, rozciąga się delikatna i niezauważalna siatka liberalizmu, niczym system nerwowy śpiącego człowieka. Jest to sen niespokojny, gorączkowy, pełen marzeń. Nawet w tym sennym mieście ludzie mówią o Matiyasie Sovenskarze, przebywającym na wygnaniu w swoim majątku od roku 1815, jako o “królu". Jest nim wedle prawa i woli swego ludu - dziedzicznym i konstytucyjnym królem wolnego kraju, i do diabła z cesarzem i cesarstwem! Itale szedł cienistą ulicą wielkimi krokami niczym letnia trąba powietrzna, z rozpaloną twarzą i w rozpiętym surducie.

Mieszkał u rodziny swego wuja Angele Dru. Przed kolacją wyjaśnił mu, że na noc znajduje się w areszcie domowym. Wuj roześmiał się. Wraz z żoną, z którą miał liczne dzieci, dali krewnemu mały pokój, obfite posiłki i nieograniczone zaufanie. Ich starsi synowie nie byli zbyt spokojni i czasem wydawało się, że państwo Dru są tyleż zaskoczeni, co zadowoleni nienadużywaniem tego zaufania przez Itale.

- O co poszło, co zrobiłeś tym razem? - spytał wuj.

- Powiesiłem głupi wierszyk na drzwiach kaplicy.

- I to wszystko? Czy opowiadałem ci, jak pewnej nocy przyprowadziliśmy na uniwersytet młode Cyganki? Wtedy jeszcze nie zamykali bram na noc - i Angele po raz kolejny opowiedział tę historię. - O czym jest ten twój wiersz, co?

- Och, o polityce.

Angele nadal się uśmiechał, ale na czole pojawiła mu się zmarszczka niepokoju czy też rozczarowania.

- O jakiej polityce?

Itale, aby udobruchać wuja, wyrecytował wierszyk, a potem musiał go wyjaśnić.

- Rozumiem - powiedział niepewnie Angele. - No cóż, sam nie wiem. Wiele się zmieniło od czasów, kiedy byłem w twoim wieku. Jezus, Maria, co nas obchodzą ci wszyscy Prusacy i Szwajcarzy, Haller, Muller? Ale wiem, kim jest von Gentz; przełożonym policji cesarskiej, a to bardzo ważne stanowisko. Nie nasz interes, co robią tacy ludzie.

- Nie nasz interes! Skoro wszystko, co robimy, to ich interes? Skoro aresztuje się nas, kiedy tylko otworzymy usta? - Itale starał się unikać rozmów z wujem o polityce, ale jego poglądy były tak jasne, a fakty tak oczywiste, że za każdym razem miał nadzieję, iż potrafi wuja przekonać.

Angele robił się coraz bardziej niespokojny, lecz upierał się i nie chciał nawet przyznać, że nie podoba mu się obca policja patrolująca miasto i uniwersytet oraz że on też uważa Matiyasa Sovenskara za króla.

- Po prostu w trzynastym roku znaleźliśmy się po niewłaściwej stronie. Powinniśmy przystąpić do Przymierza i pozwolić Bonapartemu powiesić się na własnym sznurze. Ty nie pamiętasz, jak to jest, kiedy całą Europą wstrząsa wojna, słyszy się tylko o wojnie; Prusacy przegrywają, Rosjanie zwyciężają, jedna armia naciera tu, druga armia cofa się tam, brakuje żywności, nikt nie jest bezpieczny we własnym łóżku. Można zarobić mnóstwo pieniędzy, ale nie dają one bezpieczeństwa - nie ma żadnej pewności. Pokój to wspaniała rzecz, chłopcze! Doceniłbyś to, gdybyś był o kilka lat starszy.

- Jeśli ceną pokoju jest wolność...

- Och, świetnie, wolność, prawa - nie daj się omamić słowom, mój drogi Itale. Prawdą jest to, że słowa ulatują z wiatrem, a pokój jest dany od Boga. - Wuj był pewien, że przekonał siostrzeńca: jego poglądy są tak jasne, a fakty tak oczywiste. Itale przynajmniej zaprzestał dyskusji.

Przy stole Angele wygłosił tyradę przeciwko nowemu prawu podatkowemu ustanowionemu przez rząd wielkoksiążęcy, którego bronił jeszcze przed godziną. Skończył płaczliwie, a kiedy uśmiechnął się spoglądając na rodzinę, bardzo przypominał swoją siostrę, matkę Itale. Chłopak wielkodusznie wszystko mu wybaczył. Nie mógł przecież obwiniać wuja za tępotę - przecież miał on prawie pięćdziesiąt lat.

O północy Itale siedział przy stole w swojej sypialence na poddaszu. Nogi wyciągnął przed siebie, podbródek oparł na rękach i wpatrywał się, ponad stertami książek i papierów, w ciemność za otwartym oknem. Dawało się słyszeć szelest, szum i ciszę drzew w majową noc. Itale myślał o oknie swego pokoju w domu nad jeziorem Malafrena, o podróży do Krasnoy, o śmierci Stilicho, o rzece koloru przydymionego błękitu, płynącej za wierzbami i o ludzkim życiu; wszystko w jednym, długim, niewypowiadalnym ciągu skojarzeń. Z ulicy dochodziło przybliżające się stukanie dwóch par austriackich butów wojskowych - zatrzymały się pod domem i ruszyły dalej. Jeśli musi tak być, to musi, jest to konieczne - pomyślał z radosnym niepokojem, jak gdyby w tych słowach było zawarte jego życiowe credo, i wsłuchał się w cichy szum liści. Zdawało się mu, że skok przez bramę na ciche dziedzińce uniwersytetu i rozmowa z rektorem odbyły się bardzo dawno, kiedy był chłopcem, a jego uczynki nie miały jeszcze znaczenia. Teraz nie mógł się pozbyć przekonania, że kiedy Frenin wypowiedział słowa: “myślę o Krasnoy", spodziewał się ich: musiały paść, stały się nieuniknione. Nie wróci i nie przeżyje życia na wsi w górach. To już niemożliwe. Tak dalece niemożliwe, że potrafił spojrzeć na takie życie, które aż do dzisiaj uważał za swoje niekwestionowane przeznaczenie, z tęsknotą i żalem. Znał tam każdą piędź ziemi, każdą codzienną czynność, wszystkich ludzi, znał ich tak, jak własne ciało i duszę. O mieście nie wiedział nic.

- Musi tak być, musi tak być - powtórzył z przekonaniem, radością i obawą. Nocny wiatr, pachnący świeżą, wilgotną ziemią, musnął mu twarz i poruszył białymi firankami. Miasto wciąż spało pod wiosennymi gwiazdami.

 


ROZDZIAŁ 2

 

Jego wspomnienia z dzieciństwa były niezgłębione, pozbawione dat, dotyczyły tylko miejsc, a nie czasu: pokoje w domu, deski podłogi na półpiętrze, talerze z błękitną obwódką, pęciny wielkiego konia stojącego w kuźni, ręka jego matki, żwir rozgrzany słonecznym blaskiem, krople deszczu uderzające o wodę, zarys gór na tle ciemnego, zimowego nieba. Wśród tych wspomnień wyróżniało się jedno, kiedy stał w pokoju oświetlonym czterema świecami i zobaczył na poduszce głowę z oczodołami niczym czarne dziury, dużym nosem świecącym jak metal, a na kołdrze nieruchomą rękę, która wyglądała jak przedmiot. Ktoś monotonnie wypowiadał jakieś niezrozumiałe słowa. Był to pokój jego dziadka, lecz dziadka w nim nie widział. Wuj Emanuel rzucał duży cień, który ruszał się za nim na ścianie. Wszyscy mieli ogromne cienie: służący, ksiądz, jego matka, bał się na nie spojrzeć. Jednostajny głos księdza był jak woda podchodząca coraz wyżej pod ściany pokoju, chlupocząca mu w uszach, zakrywająca głowę. Zaczął walczyć o powietrze. W duszącym przerażeniu poczuł na plecach dotyk dużej ręki i usłyszał ciche słowa ojca: - I ty też tu jesteś, Itale? - Ojciec wyprowadził go z pokoju i kazał przez chwilę bawić się w ogrodzie. Wybiegł chętnie, odkrywając, że na zewnątrz pokoju ze świecami nie jest nawet ciemno. Blask miedzianego zachodu słońca leżał jeszcze na jeziorze, na zgarbionej górze nazywanej Myśliwym nad zatoką Evalde, na szczycie San Larenz wysoko na zachodzie. Siostrzyczka Itale, Laura, poszła spać. Został sam i nie wiedział, co ma robić. Próbował otworzyć drzwi do szopy z narzędziami, ale mu się nie udało; podniósł ze ścieżki czerwonawy kamień i szepnął do siebie: - Jestem Itale. Mam siedem lat - ale nie wiedział, czy na pewno, był przecież tylko dzieckiem zabłąkanym w ogrodzie, sam na sam z ponurym, wieczornym wiatrem i skradającą się cicho nocą. W końcu przyszła ciotka Perneta, skrzyczała go, pocieszyła i szybko położyła spać.

Itale Sorde senior w latach siedemdziesiątych XVIII w. mieszkał we Francji i podróżował po Niemczech oraz Italii. Jego sąsiedzi z Val Malafrena z czasem mu wybaczyli porzucenie ojczyzny, chociaż niektórzy z nich nigdy go już nie obdarzyli zaufaniem. W wieku czterdziestu lat na dobre wrócił do górskiej prowincji i swojej żony, kuzynki sąsiada, hrabiego Guide'a Valtorskara. Zajął się majątkiem, przebudował dom i ustatkował się. Wysłał synów na uniwersytet w Solariy, lecz obaj bez żadnych oporów wrócili do Montayny, starszy, by zajmować się posiadłością, a młodszy, by założyć skromną kancelarię prawniczą w Portacheyce. Po roku 1790 ich ojciec nie opuścił już tej prowincji. W ciągu tych lat korespondencja z przyjaciółmi za granicą powoli wygasała, aż w końcu urwała się - przyjaciele zmarli, zapomnieli o nim lub wiedzieli, że chce być zapomniany. Po jego śmierci w roku 1810 pamiętano go jako dobrego rządcę majątku, człowieka uprzejmego i pełnego godności oraz dobrego ogrodnika.

Jego rodzina należała do domey, klasy wywodzących się z ludu ziemian, którzy z mocy królewskiego nadania w 1740 roku otrzymali przywileje równe szlachetnie urodzonym. We wschodnich prowincjach domey nadal znajdowali się w izolacji od starej hierarchii społecznej, lecz w centrum i na zachodzie, wraz z mieszczaństwem ze stolicy i większych miast, stopili się ze szlachtą - dzięki przejęciu jej obyczajów i małżeństwom - bardziej, niż pozwalały na to miejscowe konwenanse. Stali się liczniejsi i potencjalnie bardziej wpływowi, niż większość z nich zdawała sobie sprawę. Magia nazwisk nadal oczarowywała umysły. Domey nie mieli nazwisk, lecz mienie.

Posiadłość dom Itale była nieduża, ale piękna. Postawiony przez niego dwór okalały z trzech stron wody jeziora. Znajdował się na tępo zakończonym półwyspie stanowiącym kraniec grzbietu góry San Givan. Jej strome zbocza zwieńczały dęby i sosny, toteż od wschodu dom wydawał się stać samotnie w posępnym górskim krajobrazie. Jednak od strony Portacheyki, miasta leżącego na przełęczy, widziało się pola, sady i winnice, domy chłopów i dzierżawców, dachy innych dworów. W majątku uprawiano winorośl, gruszki, jabłka, żyto, owies i jęczmień - klimat był tu surowy, lecz nie ostry. W czasie mroźnych zim na zalesionych szczytach leżał głęboki śnieg, lecz ani Malafrena, ani inne jeziora rozciągające się wzdłuż gór do południowo-zachodniej granicy tej krainy nie zamarzły całkowicie od stu lat. Lata były długie i gorące, a w górach huczały burze. Lata pamiętano tu ze względu na suszę lub wielkie deszcze, udane winobranie, pogodę i plony, a nie wydarzenia historyczne. Czy rządził król Stefan, czy Napoleon i wielki książę Matiyas, czy Franciszek i wielka księżna Mariya, nie miało to większego wpływu na pogodę i ziemię, na smak wina, wygląd wzgórz. Ziemianie i ich dzierżawcy żyli za górską barierą. Owszem, narzekali na podatki, ale robili to także ich pradziadowie.

Guide Sorde, spadkobierca, był mężczyzną wysokim, szczupłym, o ciemnej cerze i przenikliwych szarych oczach. Dobry reprezentant małomównych chłopów swojej prowincji, spośród których jego przodkowie wznieśli się w XVII wieku do klasy posiadaczy ziemskich. Jego żona, Eleonora, urodzona na południowej równinie w Solariy, stanowiła jedyną cenioną przez niego zdobycz spoza gór. Sprowadził ją ze sobą na dobre.

W 1803 roku urodził im się syn, a w trzy lata później córka. Eleonora sama uczyła oboje dzieci, dopóki Itale nie skończył jedenastu, a Laura ośmiu lat. Następnie, ponieważ wykształcenie stało się rodzinną tradycją, a Guide podtrzymywał wszelkie tradycje, trzy razy w tygodniu zaczął przychodzić do Laury guwerner, a Itale poszedł do szkoły benedyktynów na górze Sinviya. Przybywał do domu pod koniec prawie każdego tygodnia, bo szkoła leżała w odległości zaledwie siedmiu mil. W czwartki schodził do Portacheyki, której spadziste, łupkowe dachy i strome uliczki leżały pod oknami klasztornej szkoły, i jadł kolację z wujem Emanuelem oraz ciotką Pernetą w ich wysokim, drewnianym domu z ogrodem pełnym nagietków, bratków i floksów, z którego - przez przełęcz - rozciągał się widok na ciemne uliczki i dachy. Miasto było położone w głębokiej dolinie między górami Sinviya i San Givan. Północna część Portacheyki rozpostarta między prawie pionowymi zboczami sprawiała wrażenie fantastycznej wizji. Wydawało się, że cienista przełęcz nie może prowadzić do tych odległych, skąpanych w słońcu, lazurowych wzgórz, a jedynie nad nimi górować niczym nad bajecznymi królestwami, leżącymi po przeciwnej stronie granicy możliwości. Kiedy na szczytach zbierały się burzowe chmury i zawisały potem nad miastem, czasami w przebłysku czystego, złocistego światła stawały się widoczne niżej położone wzgórza, przypominające zaczarowane królestwo wolne od burz i mroku panującego wyżej. Kręcąc się koło zajazdu “Pod Złotym Lwem" Itale widział wyruszające do dalekich miast lub przybywające z dalekich podróży do Portacheyki wysokie, rozkołysane, zakurzone dyliżanse Linii Południowo-Zachodniej. Sama Portacheyka, brama jego prowincji, miała dla niego taki urok podróży i nieznanego, jaki dla mieszkańca nadmorskiego kraju mają porty.

W sobotnie popołudnia szedł przez miasto oraz porośnięte dębami falujące wzgórza, mijał położone na zboczach winnice i sad, by znaleźć się w domu nad jeziorem. Po drodze przystawał na pogawędkę z kolegami mieszkającymi w majątku albo z Bronem, głównym winiarzem, długonogim, ponurym starcem wysoko trzymającym ramiona. Pytał go o wszystkie wydarzenia z minionego tygodnia i opowiadał o swoich sprawach. Jeśli były to niepowodzenia, Bron rzucał: - Tak się toczy życie - a jeśli coś mu się udawało, mówił: - Tak, ale praca będzie zawsze, a nagroda nieczęsto, dom Itaall

Kiedy skończył siedemnaście lat, wrócił do domu z błogosławieństwem mnichów z Simdya i pierwszą nagrodą z łaciny. Rozpoczął życie młodego ziemianina, ucząc się przycinania winorośli, osuszania pól, prowadzenia ksiąg, a także polując, jeżdżąc konno i żeglując pojezierze swoją łódką “Falkone". Praca wypełniała mu czas, lecz nie zaprzątała umysłu. Stał się niespokojny. Będąc ważną osobą dla swej rodziny czuł, że powinien zrobić coś znaczącego. Pozycja społeczna oznaczała zobowiązania: tego nauczył się od ojca, który nigdy nie mówił o obowiązkach, lecz mimo że był autokratą, wypełniał je bez zmrużenia oka. Szukając godnego siebie obowiązku chłopiec studiował życiorysy wielkich ludzi. Jego pierwszym bohaterem stał się Eneasz. Opowiedział mu o nim dziadek, a potem Itale przeczytał tę historię w szkole ze sfatygowanego podręcznika ojca. W nielicznych książkach, jakie udało mu się zdobyć, znalazł sobie też innych bohaterów: Peryklesa, Sokratesa, Hektora, Hannibala. No i był Napoleon. Jego dzieciństwo minęło w Cesarstwie, młodość na wygnaniu. Bezsilny na więziennej wyspie, pokonany, upokorzony, Napoleon górował nad wszystkim niczym skuty Prometeusz, podczas gdy nad rozległymi ziemiami Europy i Rosji panowali mali, lękliwi królowie... W bibliotece dziadka siedemnastolatek wypatrzył tak dużo francuskich książek, że przy ochoczej pomocy siostry znającej francuski nauczył się tego języka na tyle, by móc w oryginale zgłębić Woltera. Laura próbowała czytać razem z nim, ale szybko się znudziła i wróciła do ulubionej książki matki, “Nowej Heloizy", co Itale przyjął z ulgą, bowiem w szkole klasztornej Woltera wymieniano jednym tchem z diabłem i Itale nie był pewien, w co się angażuje. Znalazł też niekompletne roczniki “Monitora", francuskiej gazety rządowej. Przejrzał kilka numerów z roku 1809 i stwierdził, że tak jak wszystkie inne gazety, które czytywał, jest tubą władzy. Później jednak natknął się na rocznik z początku lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Początkowo zupełnie nie pamiętał, co się wtedy działo w Paryżu - mnisi nie byli zbyt mocni w najnowszej historii. Trafił na przemówienia nie znanego sobie Dantona, Mirabeau, Vergniauda. Nazwisko Robespierre'a, owszem, słyszał - wymieniane razem z Wolterem i diabłem. Wrócił do roku 1790 i zaczął czytać po kolei. W rękach trzymał Rewolucję Francuską. Przeczytał przemówienie, w którym mówca wzbudzał gniew ludu na uprzywilejowanych, przemówienie kończące się słowami “Vivre librę, ou mourir!" - Żyjcie wolni lub zgińcie. Pożółkły papier kruszył się pod dotykiem palców chłopca, który pochylał głowę nad suchymi kolumnami słów wypowiedzianych do nie istniejącego Zgromadzenia przez ludzi nieżyjących od trzydziestu lat. Było mu zimno w ręce, jakby stał na wietrze, w ustach miał sucho. Prawie nic nie wiedząc o Rewolucji, nie rozumiał połowy z tego, co czytał. Rozumiał jednak, że dokonała się Rewolucja.

Przemówienia pełne były patosu, frazesów i próżności, co wyraźnie dostrzegał. Mówiły jednak o wolności jako o ludzkiej potrzebie, jak chleb, jak woda. Itale wstał i zaczął chodzić po cichej bibliotece, masując sobie głowę i patrząc niewidzącymi oczyma na półki z książkami i okna. Wolność nie jest koniecznością, wolność to niebezpieczeństwo, wszyscy prawodawcy w Europie mówią to od dziesięciu lat. Ludzie są dziećmi, którymi muszą - dla ich własnego dobra - rządzić nieliczni, rozumiejący zasady rządzenia. Co miał na myśli ten Francuz Vergniaud mówiąc - żyjcie wolni lub zgińcie? Takiego wyboru nie daje się dzieciom. Te słowa zostały skierowane do dorosłych. Brzmiały obcesowo i dziwnie, brakowało im logiki oświadczeń składanych na poparcie sojuszy, kontrsojuszy, cenzury, represji, akcji odwetowych. Brakowało im rozsądku.

Itale spóźnił się na kolację. Wyglądał, jakby miał gorączkę. Zjadł mało i wkrótce wybiegł z domu, kierując się w ciemności nad brzeg jeziora. Tam przez kilka godzin mocował się z aniołem, z posłańcem, który postawił przed nim owego popołudnia wyzwanie. Walczył najlepiej, jak umiał, ponieważ, jak na dziewiętnastolatka, wysoce sobie cenił jasność myśli, lecz anioł wygrał bez najmniejszego wysiłku. Itale nie mógł już wyrzec się tego, czego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin