Stanisław Mioduszewski - Kwora, córka delfinów.pdf
(
1142 KB
)
Pobierz
250206511 UNPDF
Stanisław Mioduszewski
Kwora - córka delfinów
1.
Niebywała przygoda
Kwora jest jeszcze małą, drobną czternastoletnią dziewuszką o długich i cienkich jak patyczki nogach, zawsze skorych do
biegania, skakania, pływania i tańca. Jej mała czekoladowa główka najeżona jest cienkimi, sztywnymi, pilnie co dzień zaplatanymi
warkoczykami, które śmiesznie sterczą na wszystkie strony, jak anteny Marsjanina. Ma też ogromne ciemnoorzechowe oczy, trochę naiwne i
zastrachane, ale kryjące na dnie dwa wesołe i zadziorne diabełki. Te oczy, warkoczyki i ruchliwe nogi, to właściwie cała Kwora, bo reszta...
Reszty się jeszcze nie zauważa.
Kwora jest imienniczką wielkiej afrykańskiej rzeki, którą biali nazywają obecnie Nigrem. Guruguui wioska, gdzie się urodziła -
leży właśnie nad tą rzeką i, jak wiele innych rybackich wiosek w delcie Nigru, składa się z kilkudziesięciu domków, z których część
zbudowano na palach wbitych w dno rzeki. Również pod domem Kwory przepływa rzeka i dziewczynka wychowała się przy wtórze jej
cichego plusku między palami pomostu.
Niger obecnie używana nazwa wielkiej afrykańskiej rzeki została jej nadana przez Anglików. Krajowcy nazywają ją w górnym
biegu Dżliba, a w dolnym Kwora (czyt. Kuora).
Z tej mętnej, niemal czarnej, leniwie płynącej wody wyrastają nie tylko chaty rybaków z plemienia Ibibio, ale również okoliczne
drzewa i krzewy mangrowców
2
, które zarastają wodne szlaki krików
3
. Rzeka i rozciągające się dokoła mangrowia. to na razie cały świat
Kwory, który nie ma przed nią żadnych tajemnic.
Mangrowce, mangrowie - kilka gatunków tropikalnych drzew i krzewów wyrastających z bagnistego dna rzeki u jej ujścia do
morza, gdzie słodka woda miesza się ze słoną. Szczudlaste korzenie wyrastające bezpośrednio z wody i korzenie oddechowe sięgające
powierzchni wody tworzą nieprzenikniony gąszcz.
Krik - odnoga delty
- Wychodzę do ciotki Emmy, żeby jej pomóc w przyrządzaniu fu-fu
4
na przyjęcie zaproszonych gości. Wrócę przed zachodem
słońca - powiedziała matka Kwory, Biri-Biri, do rozbrykanej gromadki dzieciaków uganiających się po deskach nadwodnego pomostu. - Nie
oddalajcie się od domu i nie kąpcie bez opieki dorosłych. O tej porze roku rzeka jest pełna krokodyli i o nieszczęście nietrudno...
Fu-fu - popularna w Afryce Zachodniej potrawa z utartych na mączkę bulwiastych korzeni jamu i kassawy, oleju palmowego i
korzennych przypraw.
To powiedziawszy Biri-Biri wsiadła do swego kanu, które pod ciężarem jej korpulentnej postaci zadarło dziób wysoko w górę, a
woda pod pomostem gwałtownie zafalowała. Nie zważając na to mammi ujęła leżące na dnie wiosło podobne do włóczni o szerokim ostrzu i
sprawnie wyprowadziła łódź na środek kriku, gdzie pochwycił je nurt przypływu i poniósł w górę rzeki ku sąsiedniej wiosce.
Zaledwie barwna sylwetka Biri-Biri wystrojonej w odświętną suknię z konturami Nigerii i portretem prezydenta na potężnych
pośladkach, zniknęła za zakrętem rzeki, jej czteroletni synek, mały Kwame
5
, ścigany przez rówieśników, potknął się na krawędzi pomostu i,
jak piłeczka pingpongowa, stoczył się do wody.
Kwame (czyt. Kuam) - Piątek, imię tradycyjnie nadawane chłopcom urodzonym w piątek, który u animistów jest dniem
Świątecznym (Animizm - religia ludów pierwotnych przypisujących duszę każdemu zjawisku przyrody).
Dzieci rybaków z plemienia Ibibio wcześniej opanowują sztukę pływania niż chodzenia, ale Kwora, pomna ostrzeżeń matki,
natychmiast stanęła na schodach prowadzących z pomostu do wody i, przysłoniwszy oczy daszkiem z dłoni, zaczęła uważnie śledzić każdą
drobną zmarszczkę na wodzie i każdy pęk wodorostów niesiony nurtem leniwie płynącej rzeki.
- Kwame! - zawołała, mimo woli nadając swemu cienkiemu głosikowi surowy ton, jakim zazwyczaj strofowała ich Biri-biri. -
Wyłaź natychmiast z wody. Czy nie słyszałeś, co powiedziała mammi?
- Mammi powiedziała, że możemy się kąpać, kiedy ktoś dorosły pilnuje.
- No, więc?
- Przecież zawsze powtarzasz, że ja jestem smarkacz, a ty może już w przyszłym roku wyjdziesz za mąż... A więc teraz ja się
będę kąpał, a ty uważaj i odpędzaj krokodyle - odpowiedział rezolutnie malec i dał nura.
W tej samej chwili Kwora dostrzegła z przerażeniem, że ciemna plama na drugim brzegu, którą początkowo wzięła za kłodę
drzewa, ożyła nagle i zsunęła się do wody. W moment później dwie skośne smugi na powierzchni rzeki zaczęły szybko zbliżać się do
miejsca, gdzie nurkował niesforny dzieciak. Kwora wydała ostrzegawczy okrzyk i
jak strzała śmignęła do wody. Reszta dzieciarni zbiła się w gromadkę i podniosła
taki wrzask, że z chat wypadło kilku mężczyzn i rzuciło się do łodzi. Ale zanim
zdążyli odwiązać je i odbić
od pomostu, ujrzeli, że
smugi na wodzie i czarna
głowa Kwory zbliżają się
prawie równocześnie do
miejsca, gdzie nieświadomy
niebezpieczeństwa Kwame
baraszkował beztrosko w wodzie. Zobaczyli jeszcze, jak Kwora dopadła
go pierwsza, pchnęła silnym uderzeniem w stronę brzegu, a sama z
przeraźliwym krzykiem rozpaczy rzuciła się prosto w rozwartą paszczę
wynurzającego się obok niej potwora. Przez moment jeszcze widać było jej ramiona desperacko młócące kotłującą się wodę, po czym
ciemna główka zniknęła, by się już więcej nie pokazać...
Łatwo sobie wyobrazić rozdzierające sceny rozpaczy, jakie potem nastąpiły, szczególnie gdy Biri-biri, wróciwszy od sąsiadki,
dowiedziała się, że jej najstarszą córkę porwał krokodyl. Nietrudno też zrozumieć zdumienie, jakie zapanowało w całej rodzinie, gdy
nazajutrz wczesnym rankiem dowiedzieli się, że Kwora, cała i zdrowa, powróciła do rodzinnej wioski Gurugutu.
- Jakim cudem? - wypytywali zdumieni sąsiedzi. - Przecież porwał ją krokodyl, a wiadomo, że ktokolwiek dostanie się w jego
paszczę...
Jeden tylko stary naczelnik wioski, Kukuruku, który za swoich młodzieńczych lat był zawodowym łowcą krokodyli i znał
doskonale zwyczaje tych żarłocznych gadów, nie okazywał wielkiego zdziwienia i nie uważał tego przypadku za cud. Chociaż z drugiej
strony nawet on musiał przyznać, że nieczęsto się zdarza, aby mała dziewczynka, dostawszy się raz. w paszczę krokodyla, wydostała się z
niej żywa.
Krokodyl chętnie pożera ludzkie mięso, a szczególnie lubi małe czarne dziewczynki, ale w odróżnieniu od wielu innych
drapieżników pogardza świeżym, krwawiącym jeszcze mięsem. Woli zjadać je dopiero wtedy, gdy skruszeje i zacznie rozkładać się w
wodzie. Dlatego zaciąga zwykle swą zdobycz pod wodę do głębokiej jamy wygrzebanej w tym celu pod brzegiem rzeki lub wśród
wyrastających z wody korzeni mangrowców.
W czasie gdy zdarzenie to miało miejsce, wody Nigru opadały szybko po zakończonej właśnie porze deszczowej. Wejście do
nory krokodyla znajdowało się wprawdzie pod wodą, ale pieczara, w której krokodyl miał zwyczaj przechowywać swój żer, była tylko
częściowo zalana. Jaszczur zaciągnął tu na wpół utopioną, omdlałą z przerażenia dziewczynkę i porzucił ja przypadkowo w takiej pozycji, że
jej twarz znalazła sie nad powierzchnią wody. Gdy wielki gad odpłynął w poszukiwaniu następnej ofiary, Kwora ocknęła się z omdlenia.
Przez pewien czas leżała nieruchomo, sądząc, że znajduje się już w brzuchu krokodyla lub w ogóle w podziemnym królestwie duchów. Ale
po chwili, gdy wzrok jej przystosował się do otaczających ją ciemności, zaczęła rozróżniać sploty korzeni nad głową, a do uszu jej dotarły z
zewnątrz przytłumione odgłosy, którymi rozbrzmiewają nadbrzeżne zarośla mangrowcowe. Zrozumiawszy, gdzie się znalazła, zaczęła
sondować dno jamy, aż odkryła podwodne wyjście. A że była, jak wszyscy mieszkańcy delty, świetnym pływakiem - zanurkowała i...
wypłynęła tuż przy brzegu rzeki.
Wydostawszy się z pułapki, Kwora pobiegła co sił w nogach do domu, by ukryć się w ciepłych i bezpiecznych objęciach swej
mammi. Niestety, nie było jej dane osiągnięcie tego celu. Na skraju wioski spotkał ją, Okurududu, doktor dżu-dżu czyli kapłan i czarodziej
plemienny.
Każde, najmniejsze nawet dziecko nigeryjskie wie dobrze, że dżu-dżu to potężne siły magiczne, których możliwości są wprost
nieograniczone. Władający nimi dżudżuman, tytułowany przez szacunek „doktorem może na każdego sprowadzić przewlekłą chorobę lub
śmierć. Może sam przeistoczyć się w jednej chwili w lamparta, krokodyla lub na przykład w czarną mambę - najbardziej jadowitą wśród
żmij żyjących w Nigerii. A gdy zapłonie nagłym gniewem, może jednym pstryknięciem palców wyzwolić piorun i zabić rozmówcę, który
ośmielił się mu sprzeciwić.
Wprawdzie dorośli dzielą siły magiczne na białe i czarne dżu-dżu i twierdzą, że władają nimi dobrzy lub źli czarownicy, ale dla
małej i niedoświadczonej dziewczynki jak Kwora oba te pojęcia były jednakowo przerażające. Już sam widok postaci Okurududu
przyprawiał ją o gęsią skórkę, dygotanie kolan i rozszerzanie się źrenic ze strachu. Długonogi i kościsty, odziany był zwykle w białą rapę-
szatę przypominającą śmiertelną koszulę wychudzonego długim postem upiora. Na szyi dyndała mu nieodłączna tykwa z amuletami, a
srebrne bransolety i łańcuszki na rękach i nogach miały swym brzękiem odstraszać wszelkie siły nieczyste. Kwora, która nie zdążyła jeszcze
ochłonąć z przerażenia po ucieczce z nory krokodyla, przycupnęła na skraju ścieżki i zamarła w bezruchu, jak mała pomarańczowo-zielona
jaszczurka na widok swego odwiecznego wroga - żurawia koroniastego.
Ale i Okurududu w pierwszej chwili zdrętwiał ze strachu na widok „cudownie zmartwychwstałej Kwory. Zrobił kilka
magicznych znaków na czole, ustach i gdzieś w okolicy pępka, następnie zbliżył się do Kwory i ostrożnie dotknął jej ramienia. Dopiero gdy
przekonał się namacalnie, że ma przed sobą żywą dziewczynkę, a nie zjawę zza grobu, chwycił ją za ramię i zagrzmiał ochrypłym basem,
którego nikt nie podejrzewałby w tak mizernym ciele.
- Skąd ty wracasz, Kworo? Gadaj mi tu zaraz, co się z tobą działo tej nocy, kiedy cię pożarł krokodyl?
- Ależ krokodyl wcale mnie nie pożarł, wujku Okurududu - protestowała Kwora.
- Tylko co z tobą zrobił? Poczęstował cukierkami i zaprowadził do misyjnej ochronki, tak? Gadaj prawdę, albo...
Okurududu uniósł w górę otwartą dłoń, jakby zamierzał zabić muchę tse-tse, która ośmieliła się usiąść na jego drodze. Kwora,
ogarnięta paniką, zaczęła się jąkać, opisując swoją przygodę. Ale tych kilka nieporadnych słów, które zdołała wykrztusić, nawet w jej
własnych uszach brzmiało zupełnie niewiarygodnie.
- Nie kłam! - ryknął Okurududu. - Jeśli nie masz odwagi przyznać się sama, to ja ci powiem, co zrobił demon Akpana, który
wcielił się w krokodyla...
Demon Akpana jest potężnym i srogim władcą wodnego królestwa. Wszelkie stworzenia wodne żyjące w rzekach, jeziorach,
morzach i oceanach od największego wieloryba do najmniejszej rybki, raczka i ślimaczka - muszą słuchać rozkazów tego afrykańskiego
Neptuna. Toteż Kwora aż skuliła się ze strachu słysząc, że mogłaby się znaleźć w mocy tego straszliwego władcy wodnych otchłani.
- Poznaję to po twoich oczach i po włosach, w które wpleciono wodne kwiaty i wodorosty - grzmiał dalej Okurududu. - Demon
Akpana ofiarował cię swojemu Ludowi Wodnemu!
Każdy mieszkaniec Delty wie o tym, że niezliczone kriki i zakamarki mangrowcowej dżungli zamieszkuje bardzo liczny, a
złośliwy i okrutny Lud Wodny. Samotni rybacy, myśliwi i różni szperacze z buszu widują często o zmroku upalnego dnia całe korowody
tych duchów, gdy razem z oparami i mgłą przeciągają między fantastycznie powyginanymi korzeniami mangrowia, niosąc migotliwe
światełka błędnych ogników. Czasem można je też wypatrzyć za dnia, płynąc przez mroczne, duszne uroczyska, gdy nagle pluśnie coś przy
burcie łodzi i z ciemnej, mętnej fali wynurzy się na moment jakaś twarz lub nagie ramię. Czasem można usłyszeć ich bełkotliwy śpiew,
pohukiwania albo żałosne zawodzenie, które zapowiada nagłe tornado, powodziową falę lub pożar dżungli. Wtedy, jeśli chce się uniknąć złej
przygody, trzeba wymamrotać właściwe zaklęcie i natychmiast zawrócić swoją łódź do domu.
- Domyślam się tego z całą pewnością - powtórzył Okurududu - demon Akpana ofiarował cię Ludowi Wodnemu. Toteż nie jesteś
już tą małą dziewuszką Kwora, którą znaliśmy dotychczas. Jesteś... - swój kościsty palec wycelował w Kworę jak żądło skorpiona - jesteś
iszu, nieczystym duchem zmarłej, a przyszłaś tutaj, by nas podstępnie zwabić do podwodnego królestwa, gdzie rozszarpią nas twoi
towarzysze!
Na próżno Kwora zaklinała się na wszystkie świętości, że nic podobnego się nie stało, że po prostu udało się jej umknąć z nory
krokodyla, na próżno błagała z płaczem, by „wujek Okurududu puścił ją do domu. Doktor dżu-dżu był nieubłagany: pochwycił ją za ramię,
zaciągnął do swojej chaty stojącej na suchym brzegu rzeki i tam zamknął na ogromną kłódkę w ciemnej i ciasnej komórce razem ze swymi
kozami i koźlętami. Następnie zniknął w zaroślach za domem i wkrótce w powietrzu rozległo się głuche dudnienie wielkiego bębna,
służącego do przekazywania ważnych wiadomości na znaczną odległość.
Nie można powiedzieć, aby ów słoneczny poranek wstawał tego dnia nad wioską Gurugutu w ciszy i spokoju... „Kwora - iszu,
iszu, iszu! Kwora - iszu, iszu, iszu! - huczał ponuro mówiący tam-tam Okurududu. A sygnał ten podchwyciły natychmiast podobne tam-
tamy we wszystkich wioskach Delty i przekazywały jeden drugiemu coraz dalej w głąb buszu i wzdłuż morskich wybrzeży. „Kwora - iszu,
iszu, iszu! - rozlegało się wkrótce po całej południowej Nigerii i dalej, w sąsiednim Dahomeju i Kamerunie od Porto-Novo, aż po Duala...
A tymczasem główna przyczyna całego zamieszania - mała czternastoletnia dziewuszka z plemienia Ibibio - siedziała zamknięta
w ciemnej komórce i łkała rzewnie wtórując żałosnemu bekowi kóz i koźląt. Dokoła zaś stała gromada mieszkańców wioski, którzy zbiegli
się tutaj na pierwsze uderzenie bębna i, nie czekając na dalsze obwieszczenia doktora dżu-dżu, głośno lamentowali i załamywali ręce,
przekazując sobie sensacyjną wiadomość.
Najgłośniej zaś ze wszystkich lamentowała Biri-biri, której matczyne serce nie mogło pogodzić się z taką interpretacją powrotu
Kwory, jaką Okurududu narzucił już całej wiosce.
- Puśćcie mnie do niej - błagała z płaczem mammi.
- Ja zaraz poznam, czy ona jest naprawdę iszu, czy moją ukochaną córeczką Kworą, której udało się ujść cało z paszczy
krokodyla.
Ale doktor dżu-dżu był nieubłagany. Zwołał natychmiast naradę starszyzny wioskowej, która miała przedyskutować i zatwierdzić
jego plan pozbycia się „nieczystej zmory, by zażegnać w ten sposób plagi najczarniejszego dżu-dżu, jakie z tego faktu niechybnie
wynikną...
- Aby jednak lepiej zrozumieć ukryte, ale bardzo istotne motywy postępowania wioskowego dżudżumana, trzeba poznać tajniki
pewnych kombinacji i konszachtów matrymonialnych, jakie od pewnego czasu snuł Okurududu, a o których szeptano od dawna w całej
wiosce. Sprawa była dość zawiła i niełatwa do zrozumienia dla kogoś nie znającego plemiennych zwyczajów afrykańskich.
Biri-biri zamierzała wydać córkę za Koffiego, syna bogatego naczelnika wioski, czifa Kukuruku. Małżeństwo to zostało
zaplanowane przed kilkoma laty, kiedy żył jeszcze ojciec Kwory - Effiong, przewodniczący spółki rybackiej. Mieli wówczas kilkanaście
łodzi, a ich sieci pokrywały najlepsze łowiska wśród mielizn zatoki Calabar. Ale stary Effiong zmarł w ubiegłym roku. Spółka rybacka
rozpadła się i Biri-biri znalazła się w tarapatach finansowych. Na razie nie zamierzała wychodzić ponownie za mąż, póki nie wyswata swej
dorastającej córki. Małżeństwo Kwory z synem bogatego sąsiada podreperowałoby ich sytuację materialną i zapewniło lepszą pozycję w
klanie rodowym. Ale tu na przeszkodzie stanął niespodziewanie Okurududu.
Ten guślarz, wróżbita, znachor, znawca i animator magicznych potęg dżu-dżu miał ogromne wpływy w całej okolicy, mimo że
nie należał do plemienia Ibibio, zamieszkującego te strony. Pochodził z możnego plemienia Ibo, które uzurpowało sobie hegemonię nad
mniejszościowymi plemionami Idżou, Ibibio, Efik i innymi szczepami południowo-wschodnich rejonów Delty. Ibowie obsadzali większość
kluczowych stanowisk w tym stanie. Tak było od wieków, mimo że podbite przez nich mniejsze plemiona często się przeciw temu
buntowały.
Wioska Gurugutu należała do parafii, w której Okurududu, popierany przez naczelnika okręgu - również z plemienia Ibo -
szarogęsił się od wielu lat. Nienawidzono go, ale bano się zarówno jego dżu-dżu, jak i wysokich koneksji w rządzie stanowym. Okurududu
miał dwie żony i pięcioro dzieci, a wśród nich dorastającą właśnie do zamążpójścia córkę Dżulię, którą również zamyślał wydać za
Koffiego, aby w ten sposób związać się bliżej ze szczepem Ibibio i zapewnić sobie poparcie bogatej rodziny naczelnika Kukuruku. Na
przeszkodzie tym planom matrymonialnym stały układy zawarte wcześniej między rodzinami Kwory i Koffiego. Oczywiście nie mogło to
być przeszkodą nie do pokonania dla tak wytrawnego gracza jak Okurududu. Niebywała przygoda, jaka spotkała Kworę, oraz jej „cudowne
wymknięcie się z paszczy krokodyla miały teraz posłużyć sprytnemu dżudżumanowi do uknucia intrygi uwalniającej raz na zawsze jego
córkę od niewygodnej rywalki.
Tymczasem na placu zebrań zgromadzili się już wszyscy mieszkańcy, by wysłuchać oskarżycielskiej mowy Okurududu, który
pojawił się w całej dżudżumańskiej krasie i potędze swego mistyfikatorskicgo fachu. Zdążył już przebrać się w rytualny strój z rafii, piór i
muszelek, a na głowę włożyć demoniczną maskę wodnego bóstwa Akpany, w kształcie ryby o paszczy krokodyla. Amulety, brzękadła i
bransoletki dzwoniły na jego ekstatycznie wyciągniętych ramionach, a chude nogi podrygiwały w takt uderzeń tam-tamów, piszczałek i
cymbałów, na których grała grupa otaczających go pomocników. Nad wszystkim zaś górowało nosowe, jakby wydobywające się spod ziemi,
buczenie pewnego rodzaju tuby zakończonej pęcherzem, - instrumentu imitującego „głosy zmarłych.
- Słuchajcie mnie, ludzie czcigodnego klanu Gurugutu! Oto duchy waszych przodków przemawiają do was przez moje usta i
ostrzegają przed straszliwym niebezpieczeństwem, które zawisło nad waszą wioską. Nawiedził nas upiór iszu... Biada, biada - iszu weszło
między nasze chaty... Eheu! O-ho-ho-ho! Nieczysta zmora przybrała postać dziewczyny, którą pożarł krokodyl... Biada, biada! Strzeżcie się
upiora iszu o twarzy Kwory, córki Biri-biri! On może rzucić na was zły urok. Może uczynić wasze żony bezpłodnymi. Może sprowadzić
zarazę na wasze dzieci, może zniszczyć pola jamu i kassawy... Może zakraść się nocą do waszych chat i poprzegryzać wam gardła...
Na znak dżudżumana dwaj jego pomocnicy z twarzami ubielonymi wapnem, obwieszeni amuletami, co miało ich chronić od
złych czarów, wyprowadzili z komórki zapłakaną Kworę, która na widok zgromadzonych mieszkańców wioski upadła na kolana i
wyciągnęła do nich ręce spętane powrozem. Wśród tłumu, składającego się niemal wyłącznie z jej krewnych: ciotek, wujów i kuzynów,
dojrzała też swoją mammi, która miotała się, i wydzierała powstrzymującym ją sąsiadom.
- Puśćcie mnie! - krzyczała Biri-biri. - To jest moja córka, Kwora, nie żadne iszu!
- Ależ opamiętaj się, Biri-biri - perswadowały sąsiadki, otaczając ją zwartym kołem. - Twoją córkę porwał wczoraj na naszych
oczach krokodyl...
Tymczasem Okurududu nie przestawał tańczyć i z pianą na ustach wykrzykiwać coraz straszliwszych proroctw i wyroków
przekazywanych ponoć przez duchy przodków.
- Wsadźcie ją do łodzi bez wioseł i zepchnijcie na rzekę! Niech wraca do demona Akpany, który jest jej panem i władcą. Wodny
Lud ją przyzywa... Złóżcie jej ofiarę i spławcie ją z nurtem rzeki!
Paru wyrostków przyniosło ze sterty kilka orzechów kokosowych i rzuciło na dno łodzi. Miała to być owa ofiara, o której
wspomniał Okurududu. Jego pomocnicy wciągnęli teraz Kworę do łodzi, którą silnym pchnięciem skierowali na środek rzeki.
- Wróć! - wołała za nią Biri-biri. - Wróć do mnie, córeczko!
Bystry prąd odpływu okręcił kanu kilka razy i poniósł w kierunku odległego o kilkanaście mil morza. Kwora klęczała na dnie
łodzi wyciągając skrępowane dłonie do oddalającej się coraz bardziej rodzinnej wioski.
2. Między brzęczącą śmiercią a ryczącą kalemą
Krajobraz delty Nigru jest znakomitym tłem dla powstających tu mitów i baśni ludowych, pełnych demonicznych stworów,
duchów i czarowników. Opary bagnistych rozlewisk snują się wśród fantastycznie posplatanych korzeni i konarów mangrowcowej dżungli.
Wśród tego gąszczu błąkają się fosforyczne błędne ogniki gazów błotnych, a nad czarną, zgniłą wodą krików mrowi się drobna, ale bardzo
ruchliwa i niespokojna fauna, rozlega się wrzawa tajemniczych odgłosów. W takiej scenerii - szczególnie o zmierzchu można się
wszystkiego dopatrzyć.
Mała, czternastoletnia dziewczynka płynie z biegiem rzeki łodzią bez wioseł. Zupełnie samotna, bezbronna i w dodatku ma
skrępowane ręce. Jest więc zdana na łaskę duchów i demonów, od których roi się w buszu o tej porze.
Nad wodą ciągną korowody zjaw. W bełkotliwej wodzie baraszkuje Lud Wodny: wodniki uganiają się wśród wodorostów,
pędząc stada ryb na podwodne pastwiska, a nocny ptak o twarzy Okurududu leci bezgłośnie tuż nad wodą. Coś pohukuje w zaroślach, coś
wybucha nagle przeraźliwym śmiechem.
Kwora dygoce ze strachu i kuli się na dnie kanu, jednak nie przestaje rozglądać się bacznie dokoła, wypatrując jakiejś
zapóźnionej łodzi i pomocnej dłoni. Ale krik jest pusty, ciemny, wrogi.
Nad głową słyszy cieniutki przenikliwy bzyk - jeden, drugi, dziesiąty. Całe powietrze wypełnia się tym bzykaniem. Kwora
uprzytamnia sobie nagle, że tam, w zaroślach, wzdłuż których prąd niesie teraz jej kanu, znad nieruchomej, gnijącej wody podnoszą się o tej
porze miliardy moskitów, komarów, muszek i innych łaknących krwi owadów. Krik jest pusty, gdyż kto żyw chroni się teraz w domu,
zamyka drzwi i okna, włazi pod moskitierę, zapala wonne trociczki odstraszające lotną inwazję.
A Kwora nie może się nawet ręką opędzać od moskitów. Na szczęście łódź oddala się od zarośli, a pęd jej jest tak szybki, że
chmara owadów nie może jej dopaść. Oby tylko jakiś boczny prąd lub podmuch wiatru nie zepchnął kanu z nurtu i nie zaplątał go w korzenie
mangrowia. Kworę ogarnia przerażenie na samą myśl o tym, co by się wtedy stało. Rybacy poszukujący nowych łowisk opowiadali okropne
historie o śmiałkach, którzy odważyli się zapuścić pod wieczór w głąb „mangrowcowego piekła i padli ofiarą najstraszliwszych męczarni,
ginąc od tak zwanej „brzęczącej śmierci.
- Najgorsze są dwie godziny przed, i dwie godziny po zachodzie słońca - pociesza się Kwora. - Niedługo wzejdzie księżyc i
moskity pójdą spać.
A właśnie wschodzi - wielki, miedzianozłoty - i wydaje się uśmiechać do Kwory, jakby chciał dodać jej otuchy. „Nie trać głowy,
córeczko - mówi do niej głosem Biri-biri. - W każdej sytuacji musi się znaleźć jakaś rada... I oto Kwora dostrzega nagle coś błyszczącego
na dnie łodzi. To w jednym z kokosów tkwi wbita do połowy ostra maczeta, którą ktoś usiłował rozłupać twardą skorupę. Kwora
przykucnęła i zaczęła trzeć sznur, którym miała związane ręce, o wystające z orzecha ostrze. Po chwili mogła nareszcie rozprostować
zdrętwiałe ramiona...
Dopiero teraz poczuła, jaka jest spragniona i głodna. Powiększyła więc maczetą otwór i wypiła słodki płyn z kokosowego
orzecha. Potem rozłupała skorupę i zjadła pożywny miąższ ze środka. Od razu poczuła się raźniej.
Miała wolne ręce, maczetę oraz zapas napoju i pożywienia w postaci kokosowych orzechów leżących na dnie łodzi.
- Chyba dam sobie jakoś radę! - zawołała na cały głos, wymachując wojowniczo maczetą. - Nie dałam się pożreć krokodylowi, to
nie dam się też temu wstrętnemu Okurududu, ani nawet samemu demonowi Akpanie!
Ale już w chwilę później pożałowała przedwczesnych przechwałek. Nurt wyniósł kanu do ujścia kriku w morze. Brzegi, a raczej
zarośla mangrowe i bagniska, rozstąpiły się szeroko i łódź zaczęła się kołysać na falach zatoki. Kwora wypływała często z ojcem lub matką
na spokojne wody pobliskich krików, ale nigdy jeszcze nie widziała otwartego morza. Znała je tylko z opowiadań ojca i wiedziała, że jej
małe kanu narażone tu będzie na wiele niebezpieczeństw. O dopłynięciu do jakiegoś suchego brzegu, na którym mogłaby wylądować, nie
było mowy z powodu braku wioseł. Tymczasem nurt niósł ją w stronę ławic i mielizn przybrzeżnych, na których prąd rzeki, zderzając się z
równoległym do brzegu prądem morskim, wywołuje gwałtowną, krótką i stromą falę, którą rybacy nazywają kalemą.
Powstaje ona nawet przy zupełnie bezwietrznej pogodzie. Gładka powierzchnia morza załamuje się nagle, spiętrzając wysokie,
grzywiaste i ryczące groźnie fale, które pędzą ku brzegom, by rozbić się na piasku z głuchym łoskotem i sykiem piany. Kwora próbowała
jeszcze sterować zanurzoną w wodzie maczetą i udało jej się instynktownie ustawić swoją łódeczkę dziobem do fali. Kanu wspięło się na jej
strome zbocze i, osiągnąwszy szczyt, ześliznęło się w dół, biorąc tylko niewiele spienionej wody przez dziób. Ale walka dzielnej łódeczki z
wściekle ryczącą falą kalemy nie mogła trwać długo. Z boku nadbiegały już nowe, krzyżujące się fale powstające na sąsiednich mieliznach,
tworzące rozkołysane na wszystkie strony kotłowisko, które zalało i przewróciło kanu. Kwora, znalazłszy się w wodzie, nie dała się jednak
Plik z chomika:
mirued
Inne pliki z tego folderu:
Stanisław Mioduszewski - Kwora, córka delfinów.pdf
(1142 KB)
Inne foldery tego chomika:
Maberry Jonathan
MacApp Colin
MacCalman Ian
MacDonald Ross
Mackiewicz Stanisław
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin