James Fenimore Cooper - Czerwony Korsarz.pdf

(1039 KB) Pobierz
Cooper James F. - Czerwony Korsarz
76635566.001.png
76635566.002.png
J. Fenimore Cooper
Czerwony korsarz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Grzbiety falistych wzgórz Rhode Island ukoronowane były odwiecznymi lasami. Małe
doliny tej wyspy okrywała bujna zieleń. Skromne, ale czyste i wygodne domki wiejskie, oto-
czone kępami drzew, tonęły w powodzi kwiatów. Ten piękny i Ŝyzny zakątek jego mieszkań-
cy nazywali „ogrodem Ameryki”. Zgadzali się z nimi dostatni plantatorzy, którzy tu właśnie
szukali wytchnienia od spiekoty i niezdrowego klimatu Południa.
PołoŜone w południowej części Rhode Island, na zachodnim brzegu tej uroczej wyspy,
stare portowe miasto Newport w pierwszych dniach października roku 1759 doznawało — jak
wszystkie amerykańskie osiedla — mieszanych uczuć smutku i radości. Opłakiwano śmierć
znakomitego generała Wolfe'a, radowano się zwycięstwem, które generał przypłacił Ŝyciem.
Zdobyte zostało Quebec, potęŜna kanadyjska twierdza. Krwawa, okrutna wojna kolonialna
między Francją i Anglią dobiegała zwycięskiego dla korony angielskiej końca. Francja utraci-
ła ostatnie swe posiadłości na kontynencie amerykańskim. Olbrzymimi obszarami lądu mię-
dzy Zatoką Hudsona a hiszpańskimi koloniami na południu zawładnęła Anglia. Pokój zapa-
nował w brytyjskich koloniach. Ciszę miała przerwać dopiero burza rewolucji amerykańskiej,
w kilkanaście lat później.
Jesiennego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść, zacni mieszkańcy Newport i
okolicy obchodzili zwycięstwo angielskiego oręŜa. Rankiem odezwały się dzwony kościelne i
zagrzmiała miejska armata. Ludzie wylegli na ulice. Okolicznościowy mówca przemówił do
tłumów.
Słońce chyliło się juŜ ku zachodowi nad niezmierzoną pierwotną puszczą, okrywającą
kontynent, kiedy uczestnicy patriotycznych manifestacji zaczęli rozchodzić się do domów.
Przybyli z okolicy koloniści wybierali się w drogę powrotną, aby uniknąć zbędnych kosztów
noclegu. Słowem, wszyscy wracali do trzeźwej prozy codziennego Ŝycia.
W Newport znów odezwały się młoty, siekiery i piły. Na pół otwarte okiennice wystaw
niejednego sklepu świadczyły, Ŝe w duszach kupców chęć zysku przytłumiła nieco głos oby-
watelskiego zapału. Właściciele trzech oberŜ w mieście pokazali się przed swymi zakładami
wypatrując gości wśród odjeŜdŜających prowincjałów, choć wiadomo było, Ŝe są to ludzie,
którzy chętniej sprzedadzą coś w mieście, niŜ wydadzą zarobiony grosz. W sieci ugrzęzło
tylko paru hałaśliwych i głupkowatych marynarzy ze statków stojących w porcie oraz gro-
madka stałych bywalców, natomiast wszelkie przyjazne ukłony, pytania o zdrowie małŜonek i
dzieci, nawet jawne zaproszenia na szklaneczkę okazały się daremną fatygą. Na drogach pro-
wadzących w głąb wyspy wyjeŜdŜający z miasta zbierali się, by wspólnie omówić wraŜenia
pamiętnego dnia. Robotnicy budujący nowy statek w porcie zeszli się w tym samym celu na
pokładzie.
W dość lichym domku na skraju miasta, nad brzegiem zatoki, mieścił się warsztat kra-
wiecki. Popołudnie przypominało wiosenny ranek, łagodny wietrzyk marszczył tu i ówdzie
gładką powierzchnię portowego basenu. Zacny krawiec siedział przy otwartym oknie i koń-
czył szyć ubranie. Przed domem rozparł się wygodnie wysoki i krzepki młodzieniec ze wsi.
Czekał na nowy garnitur, w którym chciał się pokazać najbliŜszej niedzieli w parafialnym
kościele.
— Kiedy w czasie dzisiejszych uroczystości słuchałem patriotycznej mowy, nabrałem
wielkiej ochoty do wojaczki — powiedział krawiec. — Chętnie bym poszedł walczyć pod
królewskimi sztandarami, moŜesz mi wierzyć, mój drogi Pardy.
Młody wieśniak odwrócił się w stronę walecznego krawca z nieco złośliwym błyskiem
w oku.
— Drogi panie Homespun — powiedział. — Jest teraz jedno wolne miejsce dla ambit-
nego człowieka. Miłościwie nam panujący monarcha stracił niedawno najwaleczniejszego z
generałów.
— Ba! — odparł dzielny mistrz igły, który niewątpliwie minął się z powołaniem. —
Widoki są piękne, ale dla takich młodych zuchów jak ty. Mnie juŜ niewiele Ŝycia zostało i na
stare lata nie ruszę się z tego miejsca.
— Wobec tego nie będzie pan nosił generalskiego munduru. Cała pociecha w tym, Ŝe
wojna juŜ się kończy. Wszyscy mówią, Ŝe Francuzi ledwie zipią i nastanie pokój, bo nie bę-
dziemy mieli kogo bić.
— Tym lepiej, tym lepiej, mój chłopcze. Widziałem w Ŝyciu tyle straszliwych wojen, Ŝe
wiem, co znaczy błogosławieństwo pokoju. PrzeŜyłem pięć długich i krwawych wojen i Bogu
dziękować wyszedłem z nich nawet niedraśnięty.
— Pięć wojen? To się pan musiał dobrze uwijać. I pewnie, jak to Ŝołnierz, kawał świata
pan widział?
— Owszem, sporo się nawędrowałem. Dwa razy odbyłem podróŜ lądem do Bostonu, a
raz Ŝaglowcem aŜ do Nowego Jorku. Bardzo to niebezpieczne były przedsięwzięcia. Ufam, Ŝe
dziś, kiedy juŜ wojnę mamy za sobą, miłościwie nam panujący monarcha zechce zwrócić
uwagę na piratów, grasujących tutaj— na wodach przybrzeŜnych i kaŜe któremuś ze swych
męŜnych kapitanów marynarki wojennej rozprawić się z tymi zbirami tak, jak sobie na to za-
słuŜyli. Byłby to radosny widok dla moich starych oczu, gdyby królewski okręt przyholował
do naszego portu osławionego „Czerwonego Korsarza”.
— Czy kapitan tego statku jest rzeczywiście wielkim łotrem?
— Nie tylko on! Otoczył się zgrają krwawych i bezecnych zbirów i nawet najmłodsi
chłopcy na jego statku to złodziejskie nasienie. Serce się kraje, jak człowiek słyszy o niego-
dziwych postępkach, jakich się dopuszczają na morzach królewskich.
— Nieraz słyszałem o tym Korsarzu , ale prawdę mówiąc piąte przez dziesiąte.
— A skądŜe byś mógł, mój chłopcze, mieszkając w głębi lądu wiedzieć o tym, co się
dzieje na wodach oceanu? Co innego my tutaj, w portowym mieście, tak często odwiedzanym
przez marynarzy. Ale komu w drogę, temu czas, Pardy. ZbliŜa się wieczór, masz dziesięć mil
drogi do domu.
— Droga jest łatwa i bezpieczna — odrzekł młodzieniec. Zostałby nawet do północy,
byle tylko posłuchać mroŜących krew w Ŝyłach opowieści o morskich rozbójnikach i po po-
wrocie do rodzinnej wsi powtórzyć je gromadce ciekawych.
— Czy to prawda — zapytał — Ŝe Czerwony Korsarz sieje postrach na morzu i Ŝe od
dawna wymyka się z rąk sprawiedliwości?
— Wymyka się, powiadasz, mój synu. Najdzielniejsi spośród marynarzy pływających
po niezmierzonym oceanie woleliby zostać na lądzie, niŜ ujrzeć Ŝagle statku przeklętego Kor-
sarza. Nie brak na świecie ludzi walczących dla sławy, ale nikt nie chce spotkać się z nieprzy-
jacielem, który atakuje z krwawą flagą na maszcie i gotów jest wszystkich, obcych i swoich,
wysadzić w powietrze, gdy tylko osłabnie wspierająca go w boju ręka szatana.
— Jeśli jest taki niebezpieczny, dlaczego nie wyśle się okrętu strzegącego wybrzeŜa,
Ŝeby ujął Korsarza. Łotr stanąłby wtedy w porcie pod szubienicą. Sam bym się zgłosił, gdy-
bym usłyszał, Ŝe biją w bęben i wzywają ochotników do słuŜby na tym okręcie.
— Tak moŜe mówić tylko ten, co nigdy nie powąchał prochu. Cepy i widły nie pomogą
na tych, co się diabłu zaprzedali. Nieraz juŜ bywało, Ŝe nocą lub o zachodzie słońca fregaty
królewskie otoczyły Korsarza. Zdawało się, Ŝe tym razem nie ujdzie dybów, a gdy nadszedł
ranek, ani śladu po nim nie było. Znikał, jakby nieczyste siły maczały w tym palce. Sam nadał
sobie imię Czerwonego Korsarza. Tak teŜ ludzie nazywają jego statek.
— Czy nazwał się Czerwonym Korsarzem, bo lubi pławić się w ludzkiej krwi?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin