MARISHA PESSL
Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof
Przełożyła IZABELA MATUSZEWSKA
Tytuł oryginalny:
SPECIAL TOPICS IN CALAMITY PHYSICS
ISBN 978-83-7359-585-9
Warszawa: „Albatros”, 2008
Anne i Nickowi
Lektury obowiązkowe
Wstęp
CZĘŚĆ 1
Otello - William Szekspir
Portret artysty w wieku młodzieńczym - James Joyce
Wichrowe wzgórza - Charlotte Bronte
Dom o siedmiu szczytach - Nathaniel Hawthorne
Kobieta w bieli - Wilkie Collins
Nowy wspaniały świat - Aldous Huxley
Niebezpieczne związki - Choderlos de la Clos
Pani Bovary - Gustaw Flaubert
Pigmalion - George Bernard Shaw
Tajemnicza historia w Styles - Agatha Christie
CZĘŚĆ 2
Moby Dick - Herman Melville
Ruchome święto - Ernest Hemingway
Zakochane kobiety - D. H. Lawrence
Włamywacz z Shady Hill - John Cheever
Słodki ptak młodości - Tennessee Williams
Śmiech w ciemności - Vladimir Nabokov
Śpiąca królewna i inne bajki - Charles Perrault
Pokój z widokiem - E. M. Forster
CZĘŚĆ 3
Skowyt i inne wiersze - Allen Ginsberg
Poskromienie złośnicy - William Szekspir
Wybawienie - James Dickey
Jądro ciemności - Joseph Conrad
Lot nad kukułczym gniazdem - Ken Kesey
Sto lat samotności - Gabriel García Márquez
Samotnia - Charles Dickens
Głęboki sen - Raymond Chandler
Justine, czyli nieszczęścia cnoty - markiz de Sade
Quer pasticciaccio brutto de via Merulana - Carlo Emilio Gadda
Świat się rozpada - Chinua Achebe
Nocne konspiracje - Smoke Wyannoch Harvey
Che Guevara przemawia do młodych ludzi - Ernesto Guevara de la Serna
Poczciwi wiejscy ludzie - Flannery O'Connor
Proces - Franz Kafka
Raj utracony - John Milton
Tajemniczy ogród - Francis Hodgsen Burnett
Przemiany - Owidiusz
MATURA
Tata zawsze powtarzał, że trzeba mieć naprawdę Bardzo Ważny Powód, aby spisać Historię Swego Życia i oczekiwać, że ludzie będą chcieli ją czytać.
„O ile twojego nazwiska nie wymieniają jednym tchem obok Mozarta, Matisse'a, Churchilla, Che Guevary i Bonda - Jamesa Bonda - lepiej, żebyś spożytkował swój wolny czas na malowanie palcami albo granie w cymbergaja, ponieważ nikogo, z wyjątkiem twojej podstarzałej matki o obwisłych ramionach i maślanym wzroku, kiedy na ciebie patrzy, nie zainteresują szczegóły twego żałosnego żywota, który bez wątpienia zakończy się tak, jak się zaczął, czyli przeciągłym sapnięciem”.
Odebrawszy te surowe nauki, uznałam za pewnik, że nie dochrapię się owego Bardzo Ważnego Powodu przed siedemdziesiątką, plamami wątrobowymi i reumatyzmem, kiedy dorównawszy bystrością umysłu tasakowi rzeźnickiemu, osiądę w tynkowanym domu w Awignonie (gdzie będę jadła trzysta sześćdziesiąt pięć rodzajów sera) z dwadzieścia lat młodszym kochankiem pracującym w polu (nie wiem, jakie to pole, wszystko jedno, byle było złociste i falujące) i przy odrobinie szczęścia jakimś skromnym osiągnięciem w dziedzinie nauki lub filozofii. Tymczasem decyzja - nie, nie decyzja, raczej ponura konieczność - aby wziąć do ręki pióro i napisać opowieść o swoim dzieciństwie, a zwłaszcza o tych dramatycznych miesiącach, kiedy rozpruło się ono niczym rozdarty sweter, zapadła znacznie wcześniej, niż to sobie wyobrażałam.
Zaczęło się od zwyczajnej bezsenności. Minął rok od tamtej nocy. kiedy znalazłam zwłoki Hannah, sądziłam, że udało mi się zatrzeć w pamięci wszelkie ślady tego wspomnienia, mniej więcej tak jak Henry Higgins za pomocą uporczywych ćwiczeń wymowy oczyścił język Elizy z ulicznej gwary.
Myliłam się.
Pod koniec stycznia znowu zaczęłam zrywać się z łóżka w środku nocy, pośród martwej ciszy zalegającej akademik, głębokich cieni przyczajonych w załamaniach sufitu. Nie miałam na koncie żadnego osiągnięcia ani żadnego mężczyzny, jeśli nie liczyć kilku opasłych, zadzierających nosa podręczników w rodzaju Wprowadzenia do astrofizyki oraz smutnego, czarno-białego Jamesa Deana spoglądającego na mnie w milczeniu, uwięzionego taśmą samoprzylepną na wewnętrznej stronie drzwi. Odwzajemniałam jego spojrzenie w rozmazanej ciemności, a wtedy przed oczami stawała mi Hannah Schneider tak wyraźnie, jakbym ją oglądała przez mikroskop.
Wisiała metr nad ziemią na pomarańczowym kablu, z ust wystawał jej nabrzmiały język w różowo-wiśniowym kolorze kuchennego zmywaka. Jej oczy przypominały żołędzie albo dwa zaśniedziałe pensy, albo czarne guziki, które dziecko oderwało od płaszcza i wetknęło bałwanowi w głowę. Niewidzące. Albo przeciwnie - i na tym polegał problem - wszystkowidzące. J. B. Tower napisał, że tuż przed śmiercią człowiek widzi naraz wszystko, co kiedykolwiek istniało (zastanawia mnie tylko, skąd mógł to wiedzieć, skoro pisząc Śmiertelność, był mężczyzną w kwiecie wieku). I te jej sznurowadła, można by o nich napisać cały traktat - karmazynowe, symetryczne, zawiązane w nienaganne podwójne węzły.
Mimo to, jako nieuleczalna optymistka („van Meerowie są z urodzenia idealistami i afirmatywnymi wolnomyślicielami”, twierdził tata), miałam nadzieję, że te bezsenne koszmary są etapem przejściowym, z którego wyrosnę, chwilową fanaberią, jak spódnice w pudle w latach pięćdziesiątych albo kamienie z upodobaniem trzymane w charakterze zwierzątek dwadzieścia lat później. Pewnego wieczoru jednak, na początku lutego, czytałam właśnie Eneidę, kiedy moja współlokatorka, Soo-Jin, nie podnosząc głowy znad podręcznika chemii organicznej, powiedziała, że kilka osób z naszego akademika urządza imprezę poza kampusem u któregoś wykładowcy filozofii, ale mnie nie zaprosili, bo wszystkich przytłaczam swoimi „dołującymi humorami”.
- Najgorzej jest rano, kiedy idziesz na Wprowadzenie do kontrkultury lat sześćdziesiątych i Nowej Lewicy. Wyglądasz wtedy, jakbyś przeżywała ostre załamanie.
Oczywiście nie musiałam brać na poważnie tego jej gadania (w końcu to była Soo-Jin, dziewczyna, której twarz przybierała dokładnie taki sam wyraz, kiedy się gniewała, co w chwilach euforycznej radości). Próbowałam zbyć tę uwagę machnięciem ręki jak smród unoszący się ze zlewki laboratoryjnej albo probówki, ale z czasem ja również zaczęłam zauważać u siebie te dołujące objawy. Na przykład kiedy Bethany zaprosiła ludzi na piątkowy maraton filmów z Audrey Hepburn, pod koniec Śniadania u Tiffany'ego uprzytomniłam sobie, że w przeciwieństwie do większości dziewcząt siedzących na poduszkach ze łzami w oczach i odpalających jednego papierosa od drugiego, wcale nie chcę, żeby Holly znalazła kota. Co więcej, jeśli mam być całkiem szczera, po cichu życzyłam mu, żeby został tam samotny, miauczący i opuszczony, zdany na swoje marne kocie istnienie między potrzaskanymi skrzyniami okropnej Tin Pan Alleyway, która, sądząc z impetu tego hollywoodzkiego oberwania chmury, lada moment powinna zatonąć w otchłani Oceanu Spokojnego. (Rzecz jasna zamaskowałam to uczucie, uśmiechając się radośnie, kiedy uszczęśliwiony George Peppard porwał w ramiona Audrey, która uszczęśliwiona, ściskała w ramionach kota, nieprzypominającego już kota, tylko utopioną wiewiórkę. Myślę, że wydałam nawet coś w rodzaju piskliwego dziewczęcego „Oooch”, idealnie zestrojonego z westchnieniami Bethany).
Na tym się jednak nie skończyło. Kilka dni później byłam na zajęciach z biografii Amerykanów u asystenta Glenna Oakleya, który miał skórę koloru mąki kukurydzianej oraz nawyk przełykania śliny w środku wypowiadanego słowa. Omawiał właśnie ostanie słowa Gertrudy Stein.
- A więc, Gertrudo, jak brzmi odpowiedź? - Zacytował tym swoim egzaltowanym szeptem z lewą ręką uniesioną, jakby trzymał w niej niewidzialny parasol, i odstającym małym palcem. - Jak brzmi odpo-gulp-wiedź, Alice?
Stłumiłam ziewnięcie, przypadkowo zerknęłam do zeszytu, i ze zgrozą stwierdziłam, że od dłuższego czasu podświadomie gryzmoliłam w nim dziwaczną, zawijasowatą kursywą bardzo niepokojące słowo. „Żegnaj”. Oczywiście samo w sobie słowo to było kiczowate i nieszkodliwe, rzecz w tym, że nagryzmoliłam je w zapamiętaniu niczym obłąkana desperatka co najmniej czterdzieści razy z góry na dół przez cały margines, a nawet jeszcze kilka razy na poprzedniej stronie.
- Czy ktoś mi może powiedzieć, co miała na myśli Ger-gulp-truda, wypowiadając te słowa? Blue? Nie? Czy mogłabyś trochę uważać? Może ty, Shillo?
- Ależ to oczywiste. Mówi o nieznośnej pustce egzystencji.
- Bardzo dobrze.
Okazało się, że wbrew moim wzmożonym wysiłkom (nosiłam puszyste, żółte lub różowe sweterki, a włosy związywałam w wyjątkowo radosny koński ogon), zaczynało się ze mną dziać to, czego od samego początku najbardziej się obawiałam: stawałam się Drętwa i Zdziwaczała (a to tylko przystanki na drodze szybkiego ruchu do Kompletnie Pokręconej) jak ci ludzie, którzy osiągnąwszy wiek średni, krzywią się na widok dzieci i wpadają w środek stada gołębi, spokojnie zajętych swoimi sprawami i dziobiących okruchy chleba. Owszem, ciarki przebiegały mi na paluszkach po krzyżu, ilekroć przeczytałam w gazecie szczególnie niesamowity i przejmujący nagłówek, np: Pięćdziesięcioletni potentat przemysłowy umiera wskutek zatrzymania akcji serca albo: WYPRZEDAŻ LIKWIDACYJNA SPRZĘTU TURYSTYCZNEGO, powtarzałam sobie jednak, że każdy człowiek, a przynajmniej każdy fascynujący człowiek, nosi jakieś blizny. A blizny wcale niekoniecznie oznaczają, że nie można być bardziej, dajmy na to, Katharine Hepburn niż kapitanem Queegiem, jeśli chodzi o ogólny stosunek do życia oraz obejście, bardziej Sandrą Dee niż Scroogem.
Możliwe, że bez większych przeszkód nadal pogrążałabym się w ponuractwie, gdyby nie alarmujący telefon, który odebrałam pewnego marcowego popołudnia prawie rok po śmierci Hannah.
- To do ciebie - rzekła Soo-Jin, nie odrywając wzroku od tabelki 2114. 74 „Aminokwasy i peptydy”.
- Halo?
- Cześć, to ja, twoja przeszłość.
Na moment straciłam oddech. Nie mogłam nie rozpoznać tego głosu, pobrzmiewającego seksem i drogą, jak połączenie Marilyn Monroe i Charlesa Kuralta. Ale brzmiał inaczej niż kiedyś. Kiedyś był ostry jak trzaśniecie z bicza, a zarazem ociekający cukrową słodyczą. Teraz przypominał kleik i owsiankę.
- Nie obawiaj się, nie mam zamiaru się ciebie czepiać. Zaśmiała się krótko („ha” urwane jak kopnięcie kamienia). Rzuciłam palenie - oświadczyła z dumą.
Po czym zaczęła tłumaczyć, że po St. Gallway nie poszła do college'u, tylko do takiego miejsca „podobnego do Narnii”, gdzie ludzie rozmawiają o tym, co czują, i malują owoce akwarelami. Zrobiła to z własnej woli. Podekscytowanym tonem poinformowała mnie, że na jej piętrze rezyduje pewien „wielki gwiazdor rocka”. To bardzo „dobrze przystosowane” trzecie piętro (nie to co to samobójcze czwarte albo maniakalne drugie). Są ze sobą „blisko”, ale nie może ujawnić jego nazwiska, bo zaprzepaściłaby wszystko, czego się nauczyła przez te dziesięć miesięcy „wzrostu” w Heathridge Park (jak zauważyłam, Jade widziała siebie jako coś w rodzaju winorośli). Jednym z kryteriów „promocji”, jak wyjaśniła (użyła właśnie tego słowa prawdopodobnie dlatego, że brzmiało lepiej niż „zwolnienie”), było zamknięcie wszystkich niedokończonych spraw.
Jedną z takich niedokończonych spraw byłam ja.
- No to co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? Jak tata?
- Tata świetnie.
- A Harvard?
- W porządku.
- To nas doprowadza do celu mojego telefonu, to znaczy do przeprosin. Nie mam zamiaru ich unikać i nie chcę, żeby zabrzmiały nieprzekonująco - powiedziała oficjalnym tonem.
Zrobiło mi się smutno, ponieważ to zupełnie nie przypominało Prawdziwej Jade. Jade, którą znałam, z zasady unikała przeprosin, a jeśli była do nich zmuszona, to zawsze brzmiały bardzo nieprzekonująco. Ale ta Jade, z którą rozmawiałam, to była Jade-Winorośl (Strongylodon macrobotrys) z rodziny Leguminosae, daleko spokrewniona z zielonym groszkiem.
- Przepraszam cię za to, jak się zachowywałam. Wiem, że nie miałaś nic wspólnego z tym, co się stało. W niej po prostu coś pękło. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy i mają swoje powody. Proszę, wybacz mi.
Przez chwilę miałam ochotę jej...
Danuskazet