C CASTANEDA- 2 KRĄG MOCY.doc

(992 KB) Pobierz
CARLOS CASTANEDA- „DRUGI KRĄG MOCY”- Wstęp

CARLOS CASTANEDA- „DRUGI KRĄG MOCY”- Wstęp

 

Płaski, pusty szczyt górski w zachodniej części Sierra Madre w środkowym Meksyku był miejscem mojej ostatniej rozmowy z don Juanem, don Genarem oraz ich dwoma uczniami: Pablitem i Nestorem. Powaga tego spotkania nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości co do tego, że nasza nauka dobiegła końca i że naprawdę widzę don Juana i don Genara po raz ostatni. Pod koniec powiedzieliśmy sobie do widzenia i razem z Pablitem skoczyłem ze szczytu góry w otchłań.

 

Przed skokiem don Juan przedstawił mi wyjaśnienie podstaw wszystkiego, co mi się przydarzy. Według niego poprzez skok w otchłań miałem stać się czystą percepcją i przemieszczać się pomiędzy dwoma nierozłącznymi domenami stworzenia: tonąłem i nagualem.

 

Po skoku moja percepcja siedemnaście razy przeniknęła elastyczną granicę rozdzielającą tonął i nagual. Gdy wchodziłem w nagual, widziałem, jak moje ciało ulega dezintegracji. Nie mogłem czuć ani myśleć w sposób spójny, analityczny, jak to zwykle robię, jednak w jakiś sposób myślałem i czułem. Kiedy zaś wchodziłem w tonął, stawałem się jednością. Byłem całością. Postrzegałem w sposób spójny. Miałem uporządkowane wizje. Ich nieodparta moc była tak ogromna, ich żywość tak rzeczywista, a złożoność tak wielka, że nie potrafiłem wyjaśnić ich w satysfakcjonujący mnie sposób. Stwierdzenie, że były to wizje, bardzo wyraźne sny albo nawet halucynacje, w żadnym razie nie oddaje ich natury.

 

Po najdokładniejszym, na jakie było mnie stać, i najbardziej szczegółowym przeanalizowaniu uczuć, spostrzeżeń i interpretacji mego skoku w otchłań doszedłem do momentu, w którym nie mogłem racjonalnie zgodzić się z tym, że wszystko to naprawdę się wydarzyło. Z drugiej jednak strony coś we mnie było głęboko przekonane, iż rzeczywiście skoczyłem.

 

Nie mogłem spotkać się z don Juanem i don Genarem, a ich nieobecność wywoływała we mnie wielką potrzebę odnalezienia prawdy pośród najwyraźniej nierozwiązywalnych sprzeczności.

 

Wróciłem do Meksyku, żeby spotkać się z Pablitem i Nestorem i poprosić ich o pomoc w rozwiązaniu mojego problemu. To jednak, co spotkało mnie podczas tej podróży, mogę określić jedynie jako ostateczny atak na mój rozum, zmasowany atak przygotowany przez samego don Juana. Jego uczniowie pod kierunkiem nieobecnego mistrza w sposób wielce metodyczny i skrupulatny zniszczyli ostatni bastion mego rozumu. W ciągu kilku dni wyjawili mi jeden z dwóch praktycznych aspektów ich czarownictwa: sztukę śnienia, która stanowi trzon niniejszej książki.

 

Sztuka podchodzenia, drugi praktyczny aspekt czarownictwa i jednocześnie również podstawa nauk don Juana i don Genara, została mi objaśniona podczas kolejnych wizyt i bez wątpienia stanowi najbardziej złożoną stronę ich, jako czarowników, egzystencji na świecie.

 

 

 

1. Przemiany dony Soledad

Ogarnęło mnie nagłe przeczucie, że Pablita i Nestora nie ma w domu. Moje przekonanie było tak głębokie, że zatrzymałem samochód. Znajdowałem się w miejscu, w którym asfalt gwałtownie się urywał, i chciałem jeszcze raz zastanowić się nad tym, czy kontynuować tę długą i żmudną podróż nierówną, wysypaną żwirem drogą prowadzącą do ich miasta w górach środkowego Meksyku.

 

Otworzyłem okno samochodu. Było dość wietrznie i chłodno. Wyszedłem, aby rozprostować nogi. Napięcie towarzyszące wielogodzinnej jeździe sprawiło, że zesztywniał mi kark i plecy. Podszedłem do krawędzi asfaltu. Ziemia była wilgotna od porannego deszczu. Deszcz ciągle jeszcze lał strumieniami w górach leżących na południu, niedaleko od punktu, w którym się znajdowałem. Niemniej jednak przede mną, na wschodzie, a także na północy, niebo było bezchmurne. Z niektórych miejsc wijącej się drogi widać było lśniące w słońcu niebieskawe szczyty górskie.

 

Po chwilowym wahaniu zdecydowałem się zawrócić do miasta, bo przez cały czas miałem bardzo dziwne przeczucie, że spotkam don Juana na targu. Prawdę powiedziawszy, zawsze tak było – odkąd tylko go poznałem, zawsze znajdowałem go na targu. Zazwyczaj, kiedy nie zastawałem go w Sonora, przyjeżdżałem tutaj, do miasta w środkowym Meksyku, szedłem na rynek i wcześniej czy później don Juan się tam pojawiał. Najdłużej czekałem na niego dwa dni. Tak bardzo przyzwyczaiłem się do tego rodzaju spotkań, że tym razem również byłem absolutnie przekonany, iż jak zwykle go tam odnajdę.

 

Czekałem na rynku przez całe popołudnie. Przechadzałem się pośród handlarzy, udając, że chcę coś kupić. Potem czekałem koło parku. O zmierzchu wiedziałem już, że nie przyjdzie. Potem nagle odniosłem wrażenie, że był tam, ale już sobie poszedł. Usiadłem w parku na ławce, na której zazwyczaj z nim przesiadywałem, i spróbowałem przeanalizować swoje uczucia. Kiedy wjeżdżałem do miasta, odczuwałem absolutną pewność, że don Juan krąży po ulicach. Bez wątpienia było to nie tylko wspomnienie niezliczonych spotkań z nim – moje ciało wiedziało, że on mnie szuka. Później jednak, gdy siedziałem już na ławce, naszło mnie kolejne uczucie zdumiewającej pewności. Wiedziałem, że już go tam nie ma. Odszedł, a mnie go brakowało. Po jakimś czasie odrzuciłem wszelkie spekulacje. Pomyślałem, że zaczyna na mnie oddziaływać atmosfera tego miejsca. Zacząłem zachowywać się w sposób irracjonalny; w przeszłości zawsze mi się to przytrafiało po kilku dniach spędzonych w tej okolicy.

 

Poszedłem do hotelu, aby odpocząć przez kilka godzin, a potem znowu zacząłem włóczyć się po ulicach. Nie liczyłem już, tak bardzo jak po południu, na to, że spotkam don Juana. Poddałem się. Wróciłem do hotelu, żeby porządnie się wyspać.

 

Zanim ruszyłem w góry, kilka razy przejechałem ulicami miasta, ale jakoś byłem pewien, że tracę czas. Don Juana tam nie było.

 

Przez cały ranek jechałem do małego miasteczka, w którym mieszkali Pablito i Nestor. Dotarłem na miejsce około południa. Don Juan uczył mnie, żebym nigdy nie wjeżdżał bezpośrednio do miasta, aby nie wzbudzać ciekawości gapiów. Zawsze kiedy tam przybywałem, tuż przy granicy miasta zjeżdżałem z drogi na płaskie pole, gdzie zwykle chłopcy grywali w piłkę. Ziemia była tam udeptana aż do samego traktu, co pozwalało przejechać samochodem i przedostać się dokładnie pod domy Pablita i Nestora u stóp wzgórza na południu miasta. Gdy tylko zbliżyłem się do krawędzi pola, spostrzegłem, że ścieżka zmieniła się w wysypaną żwirem drogę.

 

Zastanowiłem się, czy pojechać do Pablita, czy Nestora. Ciągle miałem silne wrażenie, że ich nie ma. Zdecydowałem się pojechać do Pablita – Nestor był samotny, podczas gdy Pablito mieszkał z matką i czterema siostrami. Gdyby go nie było, kobiety mogłyby pomóc mi go odnaleźć. Podjechawszy bliżej domu, spostrzegłem, że ścieżka prowadząca do drogi została poszerzona. Wyglądało na to, że jej nawierzchnia jest twarda, a ponieważ była wystarczająco szeroka, podjechałem pod same drzwi. Do domu z suszonej na słońcu cegły dobudowano nową werandę, a dach pokryto dachówką. Nie usłyszałem szczekania, ale zobaczyłem wielkiego psa, który siedział spokojnie za ogrodzeniem i obserwował mnie z uwagą. Stadko kur rozbiegło się, gdacząc. Zgasiłem silnik i przeciągnąłem się. Całe ciało miałem zesztywniałe.

 

Dom wyglądał na opuszczony. Przyszło mi do głowy, że być może Pablito z całą rodziną wyprowadził się i teraz mieszka tu ktoś inny. Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem i ze środka wypadła, jakby ktoś ją wypchnął, matka Pablita. Przez chwilę przyglądała mi się z roztargnieniem. Wyglądało na to, że rozpoznała mnie dopiero wtedy, gdy wysiadłem z samochodu. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz radości, podbiegła do mnie. Pomyślałem, że pewnie drzemała i obudził ją warkot silnika, a kiedy wyszła z domu, aby zobaczyć, co się dzieje, w pierwszej chwili mnie nie rozpoznała. Dziwny widok biegnącej do mnie starej kobiety sprawił, że się uśmiechnąłem. Gdy była już blisko, zawahałem się. Poruszała się tak lekko, że w ogóle nie przypominała matki Pablita.

 

– Mój Boże, cóż za niespodzianka! – zawołała.

 

– Dona Soledad? – zapytałem z niedowierzaniem.

 

– Nie poznajesz mnie? – odparła ze śmiechem.

 

Powiedziałem coś głupiego na temat jej zdumiewającej żwawości.

 

– Dlaczego zawsze postrzegasz mnie jako starą, bezradną kobietę? – zapytała, przyglądając mi się z wyrazem drwiącego wyzwania na twarzy.

 

Oskarżyła mnie otwarcie o przezwanie jej “Panią Piramidą". Pamiętam, jak kiedyś powiedziałem o niej Nestorowi, że kształtem przypomina mi piramidę. Miała bardzo szerokie i masywne biodra oraz niewielką spiczastą głowę.

 

– Spójrz na mnie – powiedziała. – Czy ciągle wyglądam jak piramida?

 

Uśmiechała się, lecz wyraz jej oczu sprawił, iż poczułem się nieswojo. Próbowałem obronić się jakimś dowcipem, ale przerwała mi i uśmiechem skłoniła do przyznania się, że to ja byłem odpowiedzialny za to przezwisko. Zapewniłem, że nigdy nie miałem zamiaru ochrzcić jej w ten sposób i że w tej chwili jest tak szczupła, iż w żadnym razie nie przypomina piramidy.

 

– Co się z panią stało, dono Soledad? – spytałem. – Zmieniła się pani.

 

– Ty to powiedziałeś – odparła natychmiast. – Ja zostałam zmieniona!

 

Użyłem tych słów jedynie jako przenośni, jednak po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, iż nie ma tu miejsca na żadną metaforę. Ona naprawdę była zmieniona. Nagle poczułem w ustach suchy metaliczny posmak. Ogarnął mnie lęk.

 

Wsparła na biodrach zaciśnięte w pięści dłonie i stała naprzeciw mnie na lekko rozstawionych nogach. Miała na sobie cienką, zieloną marszczoną spódnicę i białą bluzkę. Spódnica była krótsza niż te, które zwykle nosiła. Nie widziałem jej włosów – związała je szeroką wstążką, kawałkiem materiału przypominającym turban. Była boso i rytmicznie poruszała wielką stopą, uśmiechając się wyzywająco jak młoda dziewczyna. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś emanował tak wielką siłą. Spostrzegłem podejrzany błysk w jej oczach, błysk niepokojący, lecz nie przerażający. Przyszło mi na myśl, że może nigdy się jej dokładnie nie przyjrzałem. Poczułem się winny, że przez wiele lat, które spędziłem z don Juanem, fałszywie postrzegałem wielu ludzi. Jej osobowość wydawała się wszystkim mało interesująca.

 

Oznajmiłem, że nigdy bym jej nie posądzał o tak nieprawdopodobną witalność, że z winy mojej opieszałości nie poznałem jej naprawdę i że bez wątpienia powinienem spotkać się ponownie ze wszystkimi.

 

Zbliżyła się do mnie. Uśmiechnęła się i położywszy prawą dłoń na moich plecach, lekko przyciągnęła mnie do siebie.

 

– Nie ulega wątpliwości – wyszeptała mi do ucha.

 

Uśmiech na jej twarzy zastygł, oczy się zaszkliły. Była tak blisko mnie, że poczułem, jak jej piersi ocierają się o moje ramię. Moje zażenowanie wzrosło, kiedy zacząłem przekonywać siebie, iż nie ma powodu do niepokoju. Powtarzałem sobie w kółko, że nigdy tak naprawdę nie znałem matki Pablita i że jej niezwyczajne zachowanie w rzeczywistości jest najzwyklejsze w świecie. Niemniej jednak przestraszona część mojego ja podpowiadała mi, że te pokrzepiające myśli w żadnym razie nie mogą pokrywać się z prawdą, bo nawet jeśli niezbyt dokładnie się jej przyglądałem, to i tak pamiętałem ją doskonale i doskonale ją znałem. Zawsze uważałem ją za archetyp matki, przypuszczałem, że może mieć sześćdziesiąt lat, albo nawet więcej. Jej wiotkie mięśnie z wielkim trudem poruszały otyłym ciałem. Miała mnóstwo siwych włosów. Jak pamiętałem, była smutną, posępną kobietą o miłych, ładnych rysach, oddaną, cierpiącą matką, zawsze siedzącą w kuchni, zawsze zmęczoną. Pamiętałem ją też jako miłą i pozbawioną egoizmu kobietę, przy tym bardzo nieśmiałą – do tego stopnia, że ulegała każdemu, kto znalazł się w pobliżu. Miałem taki jej obraz, ugruntowany latami przypadkowych kontaktów. Tego dnia coś się zmieniło. Kobieta, przed którą stałem, w żadnym razie nie pasowała do mojego obrazu matki Pablita, a jednak ciągle była to ta sama osoba, chociaż smuklejsza i silniejsza, wyglądająca dwadzieścia lat młodziej niż wtedy, gdy widziałem ją po raz ostatni. Dreszcz przebiegł mi po całym ciele.

 

Przeszła kilka kroków i stanęła przede mną twarzą w twarz.

 

– Niech no ci się przyjrzę – powiedziała. – Nagual powiedział nam, że jesteś diabłem.

 

Przypomniałem sobie wtedy, że wszyscy oni, Pablito, jego matka, siostry i Nestor, zawsze zdawali się z niechęcią wymawiać imię don Juana. Nazywali go “Nagual", imieniem, którego sam zaczynałem używać, kiedy z nimi rozmawiałem.

 

Przygarnęła mnie z czułością, czego nigdy wcześniej nie robiła. Moje ciało zesztywniało. Naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć. Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której udało mi się odzyskać pewność siebie. Jej wygląd i zachowanie przestraszyły mnie do tego stopnia, że zapomniałem zapytać o Pablita i Nestora.

 

– Niech mi pani powie, gdzie jest Pablito? – spytałem w nagłym przypływie olśnienia.

 

– Och, jest w górach – odparła wymijającym tonem i odsunęła się ode mnie.

 

– A Nestor?

 

Przewróciła oczami, jak gdyby chciała okazać swoją obojętność.

 

– Razem wybrali się w góry – odparła tym samym tonem.

 

Poczułem szczerą ulgę i oznajmiłem, że nie mam nawet cienia wątpliwości, iż miewają się dobrze.

 

Rzuciła na mnie okiem i uśmiechnęła się. Naszła mnie fala szczęścia i wylewności i przygarnąłem ją do siebie. Śmiało odwzajemniła mój uścisk i zatrzymała mnie w nim. Było to tak zdumiewające, że zaparło mi dech w piersiach. Jej ciało było jędrne. Wyczułem w niej nadzwyczajną siłę. Moje serce zaczęło łomotać. Spróbowałem delikatnie odsunąć ją od siebie i spytałem, czy Nestor ciągle spotyka się z don Genarem i don Juanem. Podczas naszego pożegnalnego spotkania don Juan wyraził wątpliwości co do tego, czy Nestor mógł już zakończyć naukę.

 

– Genaro odszedł na zawsze – odparła, odsuwając się ode mnie. Nerwowo mięła bluzkę.

 

– A co z don Juanem?

 

– Nagual też odszedł – powiedziała, ściągając usta.

 

– Dokąd poszli?

 

– Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz?

 

Oznajmiłem, że obaj powiedzieli mi do widzenia dwa lata wcześniej i że wiem jedynie, iż wtedy właśnie wyjeżdżali. Naprawdę nie ośmieliłbym się zastanawiać nad tym, dokąd się udali. W przeszłości nigdy nie zwierzali mi się z tego, gdzie przebywają, więc zaakceptowałem to, że jeśli mieli zamiar zniknąć z mojego życia, to wystarczyło, że nie chcą mnie widzieć.

 

– Nie ma ich w pobliżu, to pewne – powiedziała, marszcząc brwi. – I nie wrócą, to też jest pewne.

 

W jej głosie nie było nawet cienia emocji. Zaczęła mnie złościć. Chciałem stamtąd odjechać.

 

– Ale ty jesteś tutaj – powiedziała i jej twarz wygładziła się w uśmiechu. – Musisz poczekać na Pablita i Nestora. Bardzo chcieli cię zobaczyć.

 

Mocno chwyciła mnie za rękę i odciągnęła od samochodu. W porównaniu z tym, jaka była kiedyś, jej odwaga była zaskakująca.

 

– Ale najpierw pozwól, że pokażę ci mojego przyjaciela – oznajmiła i siłą zaciągnęła mnie za dom.

 

Znajdowało się tam ogrodzenie, coś na kształt niewielkiej zagrody, w której siedział zamknięty wielki pies. Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była jego zdrowa, błyszcząca żółtawobrązowa sierść. Nie wyglądał na złego. Nie został uwiązany na łańcuchu, a płot nie był na tyle wysoki, by nie dało się go przeskoczyć. Pies w ogóle się nie poruszył, gdy się zbliżyliśmy, nawet nie zamerdał ogonem. Dona Soledad wskazała sporych rozmiarów klatkę na tyłach domu. Leżał w niej skulony kojot.

 

– T o jest mój przyjaciel – oznajmiła. – Nie pies. On należy do moich dziewcząt.

 

Pies obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem i ziewnął. Podobał mi się. Miałem jakieś absurdalne poczucie pokrewieństwa z nim.

 

– Chodźmy do domu – powiedziała dona Soledad, ciągnąc mnie za rękę.

 

Zawahałem się. Jedna część mnie była mocno zaniepokojona, co sprawiało, że chciałem stamtąd wyjechać jak najszybciej, podczas gdy druga się przed tym wzbraniała.

 

– Chyba się mnie nie boisz? – spytała oskarżycielsko.

 

– Ależ oczywiście, że się boję! – zawołałem.

 

Zachichotała, po czym bardzo słodkim głosem oświadczyła, iż jest niezręczną, prymitywną kobietą, która bardzo niezgrabnie posłużyła się słowami, i że niemal nie wie, w jaki sposób traktować ludzi. Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, że don Juan polecił jej zająć się mną, bo bardzo się o mnie martwi.

 

– Powiedział nam, że nie jesteś poważny i że sprawiasz mnóstwo kłopotów niewinnym ludziom – oświadczyła.

 

Do tej chwili jej zapewnienia były dla mnie logiczne, teraz jednak nie mogłem uwierzyć, że don Juan powiedział o mnie coś takiego.

 

Weszliśmy do domu. Chciałem usiąść na ławie, na której siadywaliśmy zwykle z Pablitem. Powstrzymała mnie.

 

– To nie jest miejsce dla ciebie i dla mnie – powiedziała. – Chodźmy do mojego pokoju.

 

– Wolałbym jednak usiąść tutaj – upierałem się. – Znam to miejsce i dobrze się tu czuję.

 

Mlasnęła językiem z dezaprobatą. Zachowywała się jak zawiedzione dziecko. Ściągnęła górną wargę tak, że jej usta wyglądały niemal jak kaczy dziób.

 

– Coś jest tutaj bardzo nie w porządku – powiedziałem. – Odjadę stąd, jeśli mi pani nie powie, co się tu dzieje.

 

W wielkim podnieceniu próbowała mnie przekonać, że jej problemem jest nieumiejętność rozmawiania ze mną. Wyłożyłem jej, co myślę o jej ewidentnej przemianie, i zażądałem, by mi powiedziała, co się wydarzyło. Musiałem się dowiedzieć, w jaki sposób doszło do takich zmian.

 

– Jeśli ci opowiem, zostaniesz? – zapytała głosem małego dziecka.

 

– Będę musiał.

 

– W takim razie powiem ci wszystko. Ale tylko w moim pokoju.

 

Przez chwilę czułem panikę. Opanowałem się z wielkim wysiłkiem i poszedłem do jej pokoju. Mieszkała na tyłach domu, gdzie Pablito dobudował dla niej sypialnię. Byłem kiedyś w tym pokoju, jeszcze gdy go Pablito budował, a nawet po jego ukończeniu, na krótko przed tym, nim się tu wprowadziła. Pokój wyglądał na równie pusty jak wtedy, gdy widziałem go po raz pierwszy, wyjąwszy to, że na środku stało łóżko, a przy drzwiach dwie nie rzucające się w oczy szafki. Wapno ścian wyblakło i przybrało odcień uspokajającej żółtawej bieli. Belki sufitu również spłowiały. Patrząc na gładkie ściany, odniosłem wrażenie, że każdego dnia myto je gąbką. Pokój miał wygląd klasztornej celi, był bardzo skromny i ascetyczny. Nie było w nim żadnych ozdób. Okna zaopatrzono w grube, ruchome drewniane płyty, wzmocnione żelaznymi sztabami. Nie było tam krzeseł, niczego, na czym można by usiąść.

 

Dona Soledad odebrała mi notes, przytuliła go do piersi, po czym usiadła na łóżku zrobionym z dwóch grubych materaców bez sprężyn. Wskazała mi miejsce obok siebie.

 

– Ty i ja jesteśmy tacy sami – powiedziała, oddając mi notes.

 

– Przepraszam?

 

– Ty i ja jesteśmy tacy sami – powtórzyła, nie patrząc na mnie.

 

Nie mogłem zrozumieć, o co jej chodzi. Spojrzała na mnie, jakby czekając na odpowiedź.

 

– Co to właściwie ma oznaczać, dono Soledad? – zapytałem.

 

Wydawało się, że moje pytanie zbiło ją z tropu. Najwyraźniej oczekiwała, że będę wiedział, co ma na myśli. W pierwszej chwili zaśmiała się, ale później, kiedy upierałem się przy swoim, rozzłościła się. Usiadła prosto i oskarżyła mnie, że nie jestem z nią szczery. Jej oczy błyszczały z wściekłości, usta skurczyły się w szpetnym grymasie gniewu, co sprawiło, że wyglądała bardzo staro.

 

Czułem się szczerze zmieszany i miałem wrażenie, że obojętnie co powiem, będzie to złe. Wydawało się, że ona również jest w podobnym położeniu. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale jej wargi jedynie zadrżały. W końcu wymamrotała, że nie było uczciwie zachowywać się w ten sposób w tak poważnym momencie. Odwróciła się do mnie plecami.

 

– Niech pani na mnie spojrzy, dono Soledad! – rzuciłem twardo. – Nie oszukuję pani. Musi pani wiedzieć coś, o czym ja nie mam pojęcia.

 

– Zbyt wiele mówisz – rzuciła wściekle. – Nagual powiedział mi, żebym nigdy nie pozwalała ci mówić. Wszystko przekręcasz.

 

Skoczyła na równe nogi i tupnęła jak niegrzeczne dziecko. W tej chwili zdałem sobie sprawę z tego, że pokój ma inną podłogę. Pamiętałem, że dawniej było to

 

ciemne klepisko. Nowa podłoga była czerwonaworóżowa. Odłożyłem konfrontację na później i obszedłem pokój dookoła. Nie potrafiłem zrozumieć, jak mogłem, wchodząc, nie zauważyć podłogi. Była wspaniała. Początkowo myślałem, iż jest to czerwona glina, którą położono jak cement, gdy była świeża i miękka, ale potem zdałem sobie sprawę z tego, że nie ma śladów pęknięć. Glina, wysychając, popękałaby i skruszyła się. Pochyliłem się i delikatnie przesunąłem palcami po podłodze. Była twarda, jakby wykonano ją z cegieł. Glina została wypalona. Uświadomiłem sobie, że podłogę zrobiono z długich, płaskich glinianych płyt, ułożonych na miękkim glinianym podłożu. Płyty tworzyły wzór – splątany i fascynujący, ale absolutnie niezauważalny, chyba że ktoś bacznie się im przyglądał. Zręczność, z jaką ułożono poszczególne pasy, wskazywała, że zrobiono to według drobiazgowo przygotowanego planu. Chciałem wiedzieć, w jaki sposób wypalono tak wielkie płyty, unikając ich odkształcenia. Odwróciłem się, aby zapytać donę Soledad. Szybko jednak porzuciłem ten pomysł. Nie wiedziałaby, o czym mówię. Znowu przeszedłem się po pokoju. Glina była bardzo szorstka, niemal jak piaskowiec. W żadnym razie nie można się było na niej pośliznąć.

 

– Czy tę podłogę zrobił Pablito? – spytałem. Nie odpowiedziała.

 

– To kawał solidnej roboty – dodałem. – Powinna pani być z niego dumna.

 

Nie miałem żadnych wątpliwości, że jest to dzieło Pablita. Nikt inny nie miałby takiej wyobraźni ani zdolności, by tego dokonać. Domyśliłem się, że musiał ją zrobić w czasie, gdy mnie tu nie było. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że od chwili zbudowania pokoju dony Soledad, sześć czy siedem lat temu, nigdy tam nie wszedłem.

 

– Pablito! Pablito! Phi! – zawołała wściekłym, chrapliwym głosem. – Dlaczego uważasz, że tylko on może coś zrobić?

 

Wymieniliśmy przeciągłe spojrzenia i nagle zrozumiałem, że to ona zrobiła tę podłogę, a przygotował ją do tego don Juan.

 

Staliśmy w ciszy, patrząc na siebie przez jakiś czas. Wydawało mi się zbyteczne pytać, czy mam rację.

 

– Sama ją zrobiłam – oznajmiła w końcu sucho. – Nagual powiedział mi jak.

 

Jej oświadczenie sprawiło, że poczułem przypływ euforii. Niemalże uniosłem ją z ziemi w uścisku. Wykonałem piruet. Zasypałem ją pytaniami. Chciałem wiedzieć, w jaki sposób wykonała te płyty, co przedstawia wzór, skąd wzięła glinę. Ona jednak nie podzielała mojego entuzjazmu. Pozostała niewzruszona i cicha, od czasu do czasu spoglądała na mnie spode łba.

 

Ponownie przeszedłem się po pokoju. Łóżko stało dokładnie w centrum zbiegających się linii. Gliniane płyty ułożono pod kątem ostrym, tak by tworzony przez nie wzór zdawał się wypływać spod łóżka.

 

– Nie potrafię wprost znaleźć słów, by wyrazić, jak bardzo jestem poruszony – powiedziałem.

 

– Słowa! Kto potrzebuje słów? – rzuciła zjadliwie.

 

Miałem przebłysk intuicji. Rozum mnie zawodził. Istniała tylko jedna możliwość wyjaśnienia jej nieprawdopodobnej metamorfozy – don Juan uczynił ją swoim uczniem. W jaki inny sposób ta stara kobieta mogłaby się przemienić w tak niesamowitą i silną osobę? Powinno być to dla mnie oczywiste od momentu, kiedy ją ujrzałem, lecz choć oczekiwałem przed spotkaniem różnych rzeczy, tego jednego się nie spodziewałem.

 

Doszedłem do wniosku, że cokolwiek don Juan z nią zrobił, musiało się to wydarzyć w ciągu dwóch lat mojej nieobecności, choć dwa lata wydawały się czasem bardzo krótkim na tak znakomitą przemianę.

 

– Chyba już wiem, co się z panią stało – oznajmiłem

 

radosnym i lekkim tonem. – Właśnie w tej chwili coś rozjaśniło mi umysł.

 

– Och, czyżby? – spytała od niechcenia.

 

– Nagual uczy panią, jak zostać czarownikiem, prawda?

 

Spojrzała na mnie wyzywająco. Poczułem, że powiedziałem najgorszą ze wszystkich możliwych rzeczy. Na jej twarzy odmalował się wyraz głębokiej pogardy. Nie miała zamiaru niczego mi powiedzieć.

 

– Co za sukinsyn z ciebie! – krzyknęła nagle, trzęsąc się z wściekłości.

 

Pomyślałem, że jej złość nie jest niczym usprawiedliwiona. Przysiadłem na krawędzi łóżka, a ona nerwowo uderzała piętą o podłogę. Po chwili, nie patrząc na mnie, usiadła na drugim końcu łóżka.

 

– Czego właściwie pani ode mnie chce? – spytałem stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu głosem.

 

– Już ci powiedziałam! – wrzasnęła. – Ty i ja jesteśmy tacy sami.

 

Poprosiłem, aby wyjaśniła mi znaczenie tych słów, zakładając, że o niczym nie wiem. To oświadczenie jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Zerwała się z miejsca i zrzuciła z siebie spódnicę.

 

– O to mi chodzi! – wrzasnęła, gładząc się po kroczu. Mimowolnie otworzyłem usta. Uświadomiłem sobie, że patrzę na nią jak idiota.

 

– Ty i ja jesteśmy tutaj jednym! – powiedziała.

 

Osłupiałem. Dona Soledad, stara Indianka, matka mojego przyjaciela Pablita, stała półnaga o kilka stóp ode mnie.

 

Gapiłem się na nią niezdolny do sformułowania jakiejkolwiek myśli. Jedno było oczywiste – nie miała ciała starej kobiety. Miała piękne kształtne uda, ciemne i gładkie; szerokie biodra, pozbawione były tłuszczu. Dostrzegła, że się jej przypatruję, i rzuciła się na łóżko.

 

– Wiesz, co masz robić – powiedziała, wskazując na swoje krocze. – Tutaj jesteśmy jednym. Obnażyła jędrne piersi.

 

– Dono Soledad, błagam panią! – zawołałem. – Co panią napadło? Pani jest matką Pablita.

 

– Nie, nie jestem! – warknęła. – Nie jestem niczyją matką.

 

Usiadła i spojrzała na mnie dzikimi oczyma.

 

– Jestem po prostu taka jak ty i jestem częścią Naguala – powiedziała. – Zostaliśmy stworzeni do tego, żeby się złączyć.

 

Rozchyliła nogi, a ja uskoczyłem w bok.

 

– Chwileczkę, dono Soledad – powiedziałem. – Porozmawiajmy przez chwilę.

 

Przez moment strasznie się bałem i do głowy przychodziły mi szalone myśli. Czy to możliwe, spytałem siebie, żeby don Juan siedział gdzieś tam ukryty i umierał ze śmiechu?

 

– Don Juanie! – ryknąłem.

 

Mój wrzask był tak głośny i przeraźliwy, że dona Soledad zeskoczyła z łóżka i gwałtownie zasłoniła się spódnicą. Gdy zauważyłem, że ją wkłada, ponownie zawyłem.

 

– Don Juanie!

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin