LU. IV-VI. Szklarski Alfred - 7 - Tomek u źródeł Amazonki.pdf
(
907 KB
)
Pobierz
Alfred Szklarski - 7 - Tomek u róde³ Amazonki.rtf
ALFRED SZKLARSKI
TOMEK U
Ź
RÓDEŁ AMAZONKI
NAPAD O
Ś
WICIE
Nad północno-zachodni
ą
Brazyli
ą
, niemal u zbiegu jej granic z Peru i Kolumbi
ą
, czarne, ci
ęŜ
kie chmury przedwcze
ś
nie zakryły zachodz
ą
ce
sło
ń
ce. Du
Ŝ
e krople deszczu zaszele
ś
ciły w g
ę
stwinie amazo
ń
skiej selwy. W tej wła
ś
nie chwili nagle zamilkło monotonne brz
ę
czenie cykad i
ś
wierszczy, zamarły przedwieczorne rozhowory papug. Gwałtowny podmuch wichru zakołysał koronami drzew, targn
ą
ł poro
ś
lami zwisaj
ą
cymi
jak festony.
W obozie zbieraczy kauczuku, zbudowanym w pobli
Ŝ
u brzegu rzeki Putumayo, zacz
ę
ła si
ę
gor
ą
czkowa krz
ą
tanina. Pospiesznie umacniano
mieszkalne szałasy, chowano sprz
ę
ty, aby nadci
ą
gaj
ą
ca zawierucha nie wyrz
ą
dziła zbyt wielkich szkód.
Rozgardiasz w obozie i deszcz mocno ju
Ŝ
szeleszcz
ą
cy w li
ś
ciastym poszyciu dachu przerwały drzemk
ę
smukłemu młodzie
ń
cowi,
spoczywaj
ą
cemu na drewnianej pryczy. Oci
ęŜ
ale uniósł si
ę
na łokciu. W izbie było mroczno, spojrzał wi
ę
c w otwór drzwiowy, osłoni
ę
ty g
ę
st
ą
,
drucian
ą
siatk
ą
: na dworze równie
Ŝ
ju
Ŝ
pociemniało.
John Nixon, bo tak wła
ś
nie zwał si
ę
ów młody m
ęŜ
czyzna, dłoni
ą
odgarn
ą
ł moskitier
ę
zawieszon
ą
wokół pryczy, po czym wstał z
legowiska. Chwiejnym krokiem podszedł do progu i otworzył a
Ŝ
urowe drzwi. Najpierw spojrzał w kierunku baraku, w którym gromadzono
zbiory kauczuku. Wrota były zamkni
ę
te. Prawie nadzy Indianie w milczeniu krz
ą
tali si
ę
przy szałasach, w których zapewne ju
Ŝ
skryły si
ę
przed
burz
ą
ich kobiety i dzieci.
- Aukoni! - zawołał lekko ochrypłym głosem John Nixon.
- Sim, senhor! - odparł Indianin, zbli
Ŝ
aj
ą
c si
ę
do progu chaty.
- Gdzie s
ą
capangos? - zapytał Nixon.
- Jedz
ą
kolacj
ę
w baraku - wyja
ś
nił Indianin.
Nixon gniewnie zmarszczył brwi. Na płatnych dozorcach mo
Ŝ
na było polega
ć
jedynie wtedy, gdy sami czuli bat nad sob
ą
. Po chwili znów
zagadn
ą
ł.
- Czy wszyscy seringueiros powrócili z selwy? Burza nadci
ą
ga!
- Wrócili, kauczuk zło
Ŝ
ony w magazynie - odpowiedział Aukoni, który przewodził grupie Indian z plemienia Cubeo, zbieraj
ą
cych lateks dla
kompanii “Nixon - Rio Putumayo”.
- Czy wydałe
ś
wszystkim racje
Ŝ
ywno
ś
ci?
- Sim, senhor, zaraz tak
Ŝ
e ka
Ŝę
przynie
ść
panu kolacj
ę
- odpowiedział Aukoni.
- Do diabła z jedzeniem! - gwałtownie wybuchn
ą
ł Nixon. - Nie jestem głodny! Id
ź
ju
Ŝ
sobie!
Ani jeden muskuł nie drgn
ą
ł w twarzy Indianina wyra
Ŝ
aj
ą
cej kamienny spokój, tylko jego wzrok nieznacznie przesun
ą
ł si
ę
po zwierzchniku.
Poznał,
Ŝ
e biały znów pił alkohol. Po krótkiej chwili namysłu szepn
ą
ł.
- Senhor Wilson odszedł,
ź
li ludzie blisko, nie pij wi
ę
cej...
Biały jednak nie usłyszał ostrze
Ŝ
enia, bowiem jaskrawozielony, metaliczny błysk szeroko przeci
ą
ł czer
ń
nieba i pot
ęŜ
ny huk pioruna
zagłuszył
Ŝ
yczliwe słowa. Wichura targn
ę
ła d
Ŝ
ungl
ą
, sypn
ę
ła li
ść
mi i kawałkami gał
ę
zi. Burza wkrótce rozszalała si
ę
na dobre.
John Nixon z trzaskiem zamkn
ą
ł zewn
ę
trzne drzwi zbite z przeci
ę
tych wzdłu
Ŝ
pni bambusowych. Po omacku dobrn
ą
ł do drewnianej skrzyni
zast
ę
puj
ą
cej stół. Zapalił naftowy kaganek.
Ć
my natychmiast wychyn
ę
ły z mrocznych k
ą
tów izby i rozpocz
ę
ły harce wokół
ś
wiatła. Jedna z nich
musn
ę
ła twarz Nixona. Wstrz
ą
sn
ą
ł nim dreszcz wstr
ę
tu. Czuł obrzydzenie do owadów i robactwa, od których roiła si
ę
amazo
ń
ska selwa. Nie
mógł przywykn
ąć
do wilgotnego lasu, milcz
ą
cego i pozornie pozbawionego
Ŝ
ycia w czasie dnia, a w ciemno
ś
ciach nocy o
Ŝ
ywiaj
ą
cego si
ę
tysi
ę
cznymi, tajemniczymi głosami. Któ
Ŝ
mógł wtedy odró
Ŝ
ni
ć
głosy zwierz
ę
ce od ludzkich? Mo
Ŝ
e to wła
ś
nie czerwonoskórzy, dzicy łowcy
ludzkich głów lub gorsi nawet od nich biali łowcy niewolników zwoływali si
ę
do napadu? Na domiar złego coraz g
ę
stsze deszcze zwiastowały
zbli
Ŝ
anie si
ę
zimy, czyli pory deszczowej, która wkrótce miała zmieni
ć
selw
ę
w bagnisty labirynt jezior i zalewów.
Nixon usiadł na ławie, przygn
ę
biony wsłuchiwał si
ę
w szumi
ą
ce za
ś
cianami chaty potoki deszczu. Po chwili nieco uspokojony mrukn
ą
ł -
Podczas burzy nie trzeba obawia
ć
si
ę
napadu, wy
ś
pi
ę
si
ę
przynajmniej...
Si
ę
gn
ą
ł po butelk
ę
rumu. Nalał pełn
ą
szklank
ę
i wypił. Nieco oszołomiony legł w ubraniu na pryczy, zasłonił moskitier
ę
, wsun
ą
ł rewolwer
pod poduszk
ę
i zacz
ą
ł rozmy
ś
la
ć
. Niebawem ju
Ŝ
marzył o dniu, w którym nareszcie b
ę
dzie mógł opu
ś
ci
ć
głusz
ę
amazo
ń
sk
ą
. Chciał jak
najpr
ę
dzej powróci
ć
do rodzinnego domu w Chicago, gdzie w my
ś
l obietnic stryja miał obj
ąć
kierownictwo filii kompanii “Nixon - Rio
Putumayo”. Oby tylko stryj uznał,
Ŝ
e przyszły współwła
ś
ciciel jest ju
Ŝ
dostatecznie wtajemniczony w sprawy przedsi
ę
biorstwa! Tymczasem
jednak musiał dalej tkwi
ć
w mrocznej selwie w towarzystwie czterech brutalnych capangów oraz milcz
ą
cych, podejrzliwych Indian i wci
ąŜ
czuwa
ć
, wci
ąŜ
mie
ć
si
ę
na baczno
ś
ci. Awanturnicze bandy organizowane przez spekulantów kauczukowych siały gwałt i rozbój w okolicach Rio
Putumayo.
Młody Nixon z cichym westchnieniem wspomniał Jana Smug
ę
, praw
ą
r
ę
k
ę
stryja. Ten sławny podró
Ŝ
nik, odwa
Ŝ
ny a
Ŝ
do zuchwało
ś
ci, nie
znał uczucia strachu. W bezdro
Ŝ
nym lesie czuł si
ę
jak w swoim
Ŝ
ywiole. Gdy przebywał w obozie zbieraczy kauczuku, wszystko szło jak z
płatka: nie było swarów, nikt nie stawiał oporu, wszyscy czuli si
ę
bezpieczni. Smuga z jednakow
ą
swobod
ą
obcował z na pół dzikimi lud
ź
mi w
selwie, jak i z bardziej cywilizowanymi mieszka
ń
cami Manaos, gdzie mie
ś
ciły si
ę
biura kompanii oraz główne magazyny kauczuku. Podczas
ostatniego pobytu w obozie Smuga przyrzekł Nixonowi,
Ŝ
e wpłynie na jego stryja, aby go jak najpr
ę
dzej odwołał znad Putumayo.
W skryto
ś
ci ducha Nixon zazdro
ś
cił Smudze daru zjednywania sobie ludzi. Wiedział równie
Ŝ
,
Ŝ
e Indianie pogardzali białymi, którzy nie
umieli skrywa
ć
swych uczu
ć
. Mimo to nie mógł opanowa
ć
odruchów powodowanych wstr
ę
tem czy strachem. Dlatego te
Ŝ
, gdy teraz wysłał
swego pomocnika, Wilsona, do obozów kompanii poło
Ŝ
onych w pobli
Ŝ
u rzeki Japura, trudno mu było utrzyma
ć
w ryzach leniwych capangów
oraz Indian, u których nie zdołał wyrobi
ć
sobie autorytetu zwierzchnika.
Z pobliskiego baraku dochodziły odgłosy gry na gitarze. Sm
ę
tne tony zamierały chwilami w ostrym szumie tropikalnej ulewy. To zapewne
grał dozorca Mateo, Metys o bujnej i niezbyt chlubnej przeszło
ś
ci. Słuchaj
ą
c jego niskiego, drgaj
ą
cego nami
ę
tno
ś
ci
ą
głosu, wprost trudno było
uwierzy
ć
w zimne okrucie
ń
stwo, z jakim posługiwał si
ę
bykowcem i no
Ŝ
em.
John Nixon coraz leniwiej łowił uchem d
ź
wi
ę
ki gitary. My
ś
li rwały si
ę
, mieszały z urojeniami. Zapadał w drzemk
ę
. Wydawało mu si
ę
,
Ŝ
e
gdzie
ś
w gł
ę
bi selwy głucho odezwały si
ę
tam-tamy. Nie wzbudziło to w nim obaw. W tej cz
ęś
ci Amazonii cz
ę
sto napotykało si
ę
ś
lady
wpływów murzy
ń
skich, zakorzenionych przez dawnych niewolników, sprowadzanych z Czarnego L
ą
du. Oddech młodego Nixona stawał si
ę
coraz gł
ę
bszy, bardziej miarowy. W ko
ń
cu biały człowiek zasn
ą
ł twardym snem...
Pod osłon
ą
nocy gromada zbrojnych ludzi skradała si
ę
w lesie okalaj
ą
cym obóz poszukiwaczy kauczuku. Gdy burza ostatecznie umilkła, ju
Ŝ
przyczajeni w g
ę
stym poszyciu tropikalnego lasu otaczali karczowisko w
ą
skim pier
ś
cieniem. Byli to Indianie z plemienia Yahua, o
jasnobr
ą
zowych ciałach, okrytych tylko sutymi spódnicami z rafii, si
ę
gaj
ą
cymi niemal do stóp. Na głowach nosili olbrzymie peruki, splecione
równie
Ŝ
z
Ŝ
ółtej rafii, które lu
ź
no opadały im na ramiona i plecy, a
Ŝ
poni
Ŝ
ej pasa. Niektórzy przystroili swe peruki barwnymi piórami papug,
zasuszonymi ptakami i myszami. Na szyjach mieli naszyjniki z suszonych nasion ro
ś
lin. Uzbrojeni byli w łuki oraz długie
ś
wistuły z bambusu,
słu
Ŝą
ce do wydmuchiwania małych, cz
ę
sto zatrutych strzał. Południowoameryka
ń
scy Indianie przewa
Ŝ
nie u
Ŝ
ywali dmuchawek do celów
my
ś
liwskich, lecz gdy brali je na wypraw
ę
wojenn
ą
, stanowiły w ich r
ę
kach bro
ń
straszn
ą
, powoduj
ą
c
ą
niemal natychmiastow
ą
ś
mier
ć
ofiary.
1
Na wschodnim horyzoncie wychyliło si
ę
sło
ń
ce. Po burzliwej nocy nastawał dzie
ń
prawie nie poprzedzony
ś
witem. Jeden z Indian, zapewne
wódz, pochylił si
ę
ku dwóm białym m
ęŜ
czyznom, towarzysz
ą
cym czerwonoskórym wojownikom i gardłowym głosem szepn
ą
ł w narzeczu
Yahua.
- Jarimeni iarenumuyu, daj znak!
Biały przyło
Ŝ
ył palec do ust.
- Unjui... - ostrzegł Indianin.
Biały gniewnie zmarszczył brwi. On równie
Ŝ
spostrzegł kundla, który wysun
ą
ł si
ę
z india
ń
skiego szałasu. Je
ś
li pies zw
ę
szy obcych, na
pewno ostrze
Ŝ
e u
ś
pionych zbieraczy kauczuku. Wtedy misternie uknuty plan napadu we
ź
mie w łeb. Biały m
ęŜ
czyzna szybko odwrócił si
ę
do
wodza Yahuan i wzrokiem wskazał mu dmuchawk
ę
. Porozumieli si
ę
tym jednym, krótkim jak błysk, spojrzeniem.
Indianin wydobył z plecionki mał
ą
strzał
ę
, wsun
ą
ł j
ą
do bambusowej rury i uszczelnił kł
ę
bkiem bawełny. Teraz jeden koniec dmuchawki,
oprawiony w grubsz
ą
nasadk
ę
, przytkn
ą
ł do ust, mierz
ą
c wylotem rury w kierunku psa. Gł
ę
boko zaczerpn
ą
ł powietrza i dmuchn
ą
ł.
Dot
ą
d ospały kundel nagle drgn
ą
ł, wstrz
ą
sn
ą
ł si
ę
i upadł na bok jak ra
Ŝ
ony piorunem. Sztywniej
ą
cymi łapami tylko przez chwil
ę
drapał
ziemi
ę
, po czym zdechł nie wydawszy głosu.
Biały sojusznik Yahua zerkn
ą
ł na straszliwego strzelca. Twarz Indianina nie wyra
Ŝ
ała jakichkolwiek uczu
ć
, lecz zuchwałe błyski w jego
oczach oraz charakterystyczny wykrój ust, znamionuj
ą
cy okrucie
ń
stwo, nie mogły budzi
ć
zaufania. Biały m
ęŜ
czyzna instynktownie oparł dło
ń
na r
ę
koje
ś
ci rewolweru. W tej jednak chwili otworzyły si
ę
drzwi baraku. Jeden po drugim wyszli trzej capangowie. Biały odetchn
ą
ł z ulg
ą
.
Natychmiast pochylił si
ę
ku wodzowi Yahuan i zawołał:
- Zaczynaj!
Poranny wrzask papug w selwie i przeci
ą
gły, bojowy okrzyk Yahuan, rozbrzmiały niemal jednocze
ś
nie. Nieszcz
ęś
ni capangowie nie zd
ąŜ
yli
nawet cofn
ąć
si
ę
do baraku. Naszpikowani strzałami z łuków zwalili si
ę
jak kłody. Zgraja wojowników Yahua z piekielnym wyciem wyskoczyła
z zaro
ś
li, wtargn
ę
ła do szałasów, w których zaraz rozległy si
ę
okrzyki trwogi i bólu.
Dwaj biali sojusznicy Yahuan przyczajeni na skraju zaro
ś
li bacznie obserwowali pole bitwy, trzymaj
ą
c w pogotowiu karabiny. Tote
Ŝ
od razu
spostrzegli Johna Nixona, który kopni
ę
ciem otworzył drzwi chaty i z rewolwerem w dłoni stan
ą
ł na progu. Przekrwionymi, jeszcze zaspanymi
oczami obrzucił obóz. Pobladł straszliwie widz
ą
c pogrom swych ludzi. Uniósł rewolwer mierz
ą
c do nadbiegaj
ą
cego Indianina. Nie zd
ąŜ
ył
wszak
Ŝ
e poci
ą
gn
ąć
za spust. Jeden z białych sojuszników Yahuan błyskawicznie przyło
Ŝ
ył karabin do ramienia. Zanim dym rozwiał si
ę
po
wystrzale, John Nixon padł martwy u progu chaty. Wódz Yahua podbiegł do niego wywijaj
ą
c ostrym, bambusowym no
Ŝ
em.
Biały morderca i jego towarzysze odwrócili si
ę
plecami do Indianina, łowcy ludzkich głów. Widowisko było zbyt odra
Ŝ
aj
ą
ce nawet dla nich.
Pod
ąŜ
yli wi
ę
c do baraku, sk
ą
d ich czerwonoskórzy sojusznicy wynosili ju
Ŝ
zbiory kauczuku.
Zaledwie w pół godziny od rozpocz
ę
cia walki napastnicy szybko uchodzili w d
Ŝ
ungl
ę
z cennym łupem. Zabrali równie
Ŝ
do niewoli zbieraczy
kauczuku razem z ich kobietami i dzie
ć
mi. Nikt nie ogl
ą
dał si
ę
na spl
ą
drowany obóz, w którym płon
ę
ły baraki.
2
PEDRO ALVAREZ ATAKUJE!
Ciche pukanie do drzwi przebudziło Jana Smug
ę
. Otworzył oczy. Nie wstaj
ą
c z le
Ŝ
aka osłoni
ę
tego moskitier
ą
, zawołał: - Prosz
ę
wej
ść
!
Do pokoju pogr
ąŜ
onego w półmroku nie
ś
miało zajrzała młoda kobieta.
- Bardzo przepraszam, nie chciałam przerywa
ć
panu sjesty, lecz przyszedł chłopiec z biura - usprawiedliwiła si
ę
. - Mówi,
Ŝ
e przysłał go pan
Nixon w bardzo pilnej sprawie.
- Dobrze zrobiła
ś
, Nataszo, ju
Ŝ
wypocz
ą
łem - pochwalił Smuga; - Mo
Ŝ
e nareszcie nadeszły wiadomo
ś
ci znad Rio Putumayo. Prosz
ę
wpu
ś
ci
ć
posła
ń
ca.
Wysun
ą
ł r
ę
k
ę
spod moskitiery po blaszane pudełeczko z tytoniem le
Ŝą
ce na stoliku. Nabił fajk
ę
i zapalił.
Po chwili do pokoju wszedł rezolutnie wygl
ą
daj
ą
cy bosy chłopiec, ubrany tylko w kolorow
ą
, perkalow
ą
przepask
ę
biodrow
ą
oraz w
przydług
ą
, lu
ź
no opuszczon
ą
, rozpi
ę
t
ą
koszul
ę
. Mógł mie
ć
około czternastu lat. Br
ą
zowa skóra, czarne, twarde włosy obci
ę
te równo dookoła
głowy, nieco sko
ś
ne oczy i wystaj
ą
ce ko
ś
ci policzkowe od razu zdradzały jego india
ń
skie pochodzenie.
- Bom dia, senhor! - odezwał si
ę
po portugalsku.
- Bom dia, Gogo! Odsło
ń
Ŝ
aluzje w oknach - powiedział Smuga i dodał po polsku: - Nataszo, czy mógłbym prosi
ć
o szklank
ę
herbaty?
- Zaraz przygotuj
ę
- odparła młoda kobieta u
ś
miechaj
ą
c si
ę
do opiekuna.
Indianin podniósł zasłony w oknie i drzwiach wiod
ą
cych na werand
ę
. Jaskrawe, tropikalne
ś
wiatło słoneczne wtargn
ę
ło do pokoju. Chłopiec
stan
ą
ł teraz przed Smug
ą
i rzekł - Senhor Nixon kaza
ć
i
ść
po senhor Smuga.
Ź
li ludzie napadli na acampamento nad Rio Putumayo. Zabili primo
senhora Nixona.
Smuga energicznie odgarn
ą
ł r
ę
k
ą
moskitier
ę
; spr
ęŜ
ystym ruchem powstał z le
Ŝ
aka.
- Czy to pewna wiadomo
ść
?! - krótko zapytał.
- Przyjechał jeden człowiek z obozu - potwierdził Indianin.
- A wi
ę
c zacz
ę
ło si
ę
! Biegnij do pana Nixona i powiedz,
Ŝ
e niebawem przyjd
ę
!
Chłopiec natychmiast wyszedł z pokoju. Smuga zbli
Ŝ
ył si
ę
do wieszaka, zdj
ą
ł pas z rewolwerami i zacz
ą
ł starannie nabija
ć
bro
ń
.
Natasza pobladła obserwuj
ą
c złowró
Ŝ
bne przygotowania. Od czasu przyjazdu do Manaos nie mogła pozby
ć
si
ę
obawy,
Ŝ
e wła
ś
nie tutaj
spotka j
ą
co
ś
złego. Nawet pulsuj
ą
ce
Ŝ
yciem miasto sprawiało na niej upiorne wra
Ŝ
enie. Manaos, odległe o 1690 kilometrów od najbli
Ŝ
szego
wschodniego brzegu morza, przylegało do jedynego w tej cz
ęś
ci kontynentu go
ś
ci
ń
ca - olbrzymiej, majestatycznej i zarazem gro
ź
nej Amazonki,
w której mleczno
Ŝ
ółtych, m
ę
tnych nurtach
ś
mier
ć
czyhała na człowieka. Jak wszystkie miasta w stanach Amazonas i Para, Manaos było odci
ę
te
od wn
ę
trza kraju. Z wyj
ą
tkiem brzegu Rio Negro zewsz
ą
d otaczała je pierwotna, bagnista puszcza - siedlisko malarii, tr
ą
du, jadowitych w
ęŜ
ów,
dokuczliwego robactwa i dziwnych zwierz
ą
t oraz nie ujarzmionych dot
ą
d plemion india
ń
skich, stroni
ą
cych od białych ludzi.
Do portu Manaos codziennie zawijały statki, barki i łodzie zwo
Ŝą
ce z gł
ę
bi d
Ŝ
ungli sok drzew kauczukowych, przetworzony w czarne kule
lub płaty. Tutaj wymieniano kauczuk na szczere złoto. Tote
Ŝ
miasto rozrastało si
ę
z dnia na dzie
ń
i wrzało niczym mrowisko. W podrz
ę
dnych
szynkach pili szampana bankierzy, handlarze, awanturnicy wraz z wyn
ę
dzniałymi robotnikami, którym oprócz
Ŝ
ycia udało si
ę
wynie
ść
z
zielonego piekła pieni
ą
dze zarobione krwawym trudem.
W bezdro
Ŝ
nym lesie panowało dot
ą
d prawo silniejszego. Dla zdobycia robotników spekulanci kauczukowi cz
ę
sto organizowali correrias,
czyli wyprawy po india
ń
skich niewolników. Kto raz popadł w niewol
ę
, pozostawał w niej a
Ŝ
do
ś
mierci. Tote
Ŝ
Indianie, pierwotnie przyja
ź
nie
usposobieni do białych ludzi, teraz zaszywali si
ę
coraz dalej w niedost
ę
pne puszcze. Znienawidzili białego człowieka, który stał si
ę
dla nich
uosobieniem przemocy, zła i okrucie
ń
stwa.
Zaledwie półtora roku temu, podczas wyprawy do Nowej Gwinei, Natasza marzyła o osiedleniu si
ę
w jakim
ś
uroczym, egzotycznym zak
ą
tku
ś
wiata. Wtedy wła
ś
nie ojciec Tomka Wilmowskiego tłumaczył jej,
Ŝ
e tak sielsko na pierwszy rzut oka wygl
ą
daj
ą
ce kraje tropikalne wcale nie s
ą
w rzeczywisto
ś
ci tym wymarzonym rajem ziemskim. Dopiero jednak w Manaos Natasza przyznała mu słuszno
ść
. Ten szlachetny m
ęŜ
czyzna nie
przejaskrawił tragicznej prawdy. Natasza pragn
ę
ła obecnie jak najpr
ę
dzej opu
ś
ci
ć
egzotyczn
ą
Brazyli
ę
. Widok zła tak rozrzutnie rozsiewanego
przez ludzi jej rasy, napełniał j
ą
gł
ę
bokim smutkiem.
Po zako
ń
czeniu łowów w Nowej Gwinei młode mał
Ŝ
e
ń
stwo - Tomek Wilmowski i Sally - udało si
ę
do Anglii kontynuowa
ć
studia. Ojciec
Tomka i kapitan Nowicki przebywali w Hamburgu, gdzie opracowywali dla Hagenbecka projekt urz
ą
dzenia nowego działu w muzeum
etnograficznym.
Kuzyn Tomka, Zbyszek Karski, jeszcze podczas pobytu w Australii o
Ŝ
enił si
ę
z młod
ą
Rosjank
ą
Natasz
ą
, która razem z nim uciekła z
syberyjskiego zesłania. Zbyszek pragn
ą
ł pój
ść
w
ś
lady Tomka, chciał podró
Ŝ
owa
ć
i marzył o udziale w jakiej
ś
nowej wyprawie.
Wła
ś
nie w tym czasie Jan Smuga, towarzysz wypraw Tomka, otrzymał propozycj
ę
wyjazdu do Brazylii. Kompania “Nixon - Rio Putumayo”
chciała powierzy
ć
mu zorganizowanie zbrojnej ochrony dla swych robotników, zbieraj
ą
cych kauczuk w brazylijskiej selwie. Kompania Nixona
nie stosowała przemocy wobec india
ń
skich robotników i sumiennie wypłacała zarobki. Z tego te
Ŝ
powodu popadła w ostry zatarg z
konkurentem, Pedrem Alvarezem, którego ludzie równie
Ŝ
zbierali kauczuk w okolicach Putumayo i cz
ę
sto umykali od bezwzgl
ę
dnego
spekulanta do obozu Nixona.
Smuga lubił niebezpieczne przygody. Skorzystał wi
ę
c z przerwy w wyprawach łowieckich z przyjaciółmi i przyj
ą
ł propozycj
ę
Nixona.
Zbyszek zwrócił si
ę
do Smugi o znalezienie mu zaj
ę
cia w kompanii kauczukowej. Dzi
ę
ki jego wstawiennictwu sprawa została pomy
ś
lnie
załatwiona. W ten sposób młode mał
Ŝ
e
ń
stwo ju
Ŝ
prawie od roku mieszkało w Manaos.
Wkrótce po przybyciu do Brazylii Karscy zrozumieli, dlaczego wzrost zapotrzebowania na kauczuk spowodował tyle tragicznych nast
ę
pstw
dla tubylców. Drzewa kauczukowe rosły w amazo
ń
skiej selwie. Sok z tych drzew potrafili wydobywa
ć
tylko Indianie, nie nawykli jednak do
najemnej, ci
ęŜ
kiej pracy. Tymczasem prócz Indian innych ludzi nad Amazonk
ą
prawie nie było. Tote
Ŝ
spekulanci kauczukowi,
Ŝą
dni
wzbogacenia si
ę
za wszelk
ą
cen
ę
, urz
ą
dzali krwawe polowania na krajowców, porywali ich, palili osady i sił
ą
zmuszali do niewolniczej pracy.
Wprawdzie w 1775 roku Indianie w Brazylii zostali zrównani pod wzgl
ę
dem prawnym z woln
ą
ludno
ś
ci
ą
, a w 1888 ostatecznie zniesiono
niewolnictwo, lecz mimo to w głuszach amazo
ń
skiej puszczy nadal bat i kula ustanawiały prawo. Dziesi
ą
tki tysi
ę
cy india
ń
skich niewolników
zgin
ę
ły w czasach gor
ą
czki kauczukowej, a biali spekulanci zazdro
ś
nie strzegli swych interesów i walczyli mi
ę
dzy sob
ą
o najlepsze tereny.
W tej sytuacji Natasza szczególnie niepokoiła si
ę
o Zbyszka, który nieco młodzie
ń
czo ulegał złudnemu nieraz urokowi wielkiej przygody.
Do
ś
wiadczony Smuga roztaczał nad nim opiek
ę
, ale gdyby go zabrakło, Zbyszek mógłby znale
źć
si
ę
w matni. Instynkt ostrzegał Natasz
ę
,
Ŝ
e
teraz wła
ś
nie nadeszła krytyczna chwila. Smuga w milczeniu sprawdzał bro
ń
. Gro
ź
ne błyski w jego szarych oczach nie wró
Ŝ
yły niczego
dobrego. Natasza wierzyła w jego rozwag
ę
i celno
ść
strzału, lecz czy obecnie nie podejmował zbyt ryzykownego zadania?
Smuga tymczasem nie rozmy
ś
lał o niebezpiecze
ń
stwie. Od dawna był zdecydowany odpowiedzie
ć
ciosem na cios. Przygotowuj
ą
c bro
ń
układał plan działania. Nim min
ą
ł kwadrans, wstał z krzesła i zało
Ŝ
ył na biodra pas z rewolwerami. Zdj
ą
ł z wieszaka pil
ś
niowy kapelusz z
szerokim rondem.
- Czy mog
ę
pój
ść
z panem? - nie
ś
miało zagadn
ę
ła Natasza.
Smuga spojrzał na ni
ą
, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecno
ś
ci. Zaraz te
Ŝ
rozchmurzył si
ę
i u
ś
miechn
ą
ł.
3
- Do biura Nixona mo
Ŝ
emy pój
ść
razem - odparł. - Zapewne jeste
ś
ciekawa alarmuj
ą
cych wie
ś
ci? Dzi
ę
kuj
ę
za herbat
ę
.
Podszedł do stolika.
- Mo
Ŝ
e dola
ć
troch
ę
rumu? - zaproponowała Natasza.
- Dzi
ę
kuj
ę
, nie mam tak t
ę
giej głowy jak kapitan Nowicki. Jemu nie zadr
Ŝ
y r
ę
ka nawet po całej butelce!
Serce zamarło w Nataszy. A wi
ę
c nadeszło najgorsze! Smuga pij
ą
c herbat
ę
obserwował spod oka młod
ą
kobiet
ę
.
- Prosz
ę
si
ę
nie obawia
ć
. Zbyszkowi nic nie b
ę
dzie groziło - uspokoił j
ą
. - W Manaos zachowuje si
ę
jeszcze pozory praworz
ą
dno
ś
ci, a nad
Rio Putumayo nie wezm
ę
go ze sob
ą
.
- Pan wszystko najgorsze zawsze bierze na siebie - cicho odparła Natasza. - Boj
ę
si
ę
... Jaka szkoda,
Ŝ
e nie ma tu reszty naszych przyjaciół!
- To prawda - przytakn
ą
ł Smuga. - Szczególnie kapitan i Tomek s
ą
nieocenieni w takich sytuacjach. Chod
ź
my, Nixon czeka!
Wyszli z domu. Miasto le
Ŝ
ało na wzgórzu, w
ą
skimi, kr
ę
tymi uliczkami opadało ku portowi na brzegu rzeki. Południowy upał wyludniał
ulice. Zamo
Ŝ
ni biali mieszka
ń
cy za
Ŝ
ywali sjesty w swoich willach o czerwonych dachach, ocienionych pióropuszami smukłych palm. Wokół ich
wygodnych domostw słały si
ę
kobierce barwnych kwiatów. Tubylcy natomiast przewa
Ŝ
nie gnie
ź
dzili si
ę
w pływaj
ą
cych, drewnianych chatkach
z dachami krytymi trzcin
ą
lub słom
ą
, zbudowanych na prymitywnych tratwach, przymocowanych do nabrze
Ŝ
a rzeki. Ponad miastem górowały
białe wie
Ŝ
yce ko
ś
cioła i frontony kilku du
Ŝ
ych gmachów. Wzniesiono je mo
Ŝ
e zbyt pospiesznie, licz
ą
c na dalszy szybki rozwój miasta.
Natasza zas
ę
piona szła obok Smugi. Tego dnia nie zwracała uwagi ani na wspaniałe budynki, ani na robotników wyleguj
ą
cych si
ę
w cieniu
magazynów. Uliczkami opustoszałymi o tej porze tylko od czasu do czasu przemykał jaki
ś
m
ęŜ
czyzna w wielkim kapeluszu ze słomy i z broni
ą
u pasa.
Tu
Ŝ
za placem stał parterowy budynek.
ś
aluzje w oknach były zasłoni
ę
te z powodu upału. Przy drzwiach wej
ś
ciowych znajdował si
ę
szyld z
napisem Nixon - Rio Putumayo. Smuga otworzył drzwi, przepu
ś
cił przed sob
ą
Natasz
ę
i sam wszedł za ni
ą
. Po chwili obydwoje znale
ź
li si
ę
w
gabinecie Nixona. Zastali tam równie
Ŝ
Zbyszka Karskiego i dwóch innych pracowników.
Na widok Smugi Nixon wyj
ą
ł z ust wygasłe cygaro i rzekł - Przyjechał Wilson znad Putumayo. Przywiózł bardzo złe wiadomo
ś
ci.
Napadni
ę
to na obóz, mój bratanek został zabity. Cz
ęść
naszych Indian porwano do niewoli, reszta zbiegła w selw
ę
.
- Prosz
ę
przyj
ąć
wyrazy współczucia, panie Nixon - powa
Ŝ
nie powiedział Smuga. - Kiedy to si
ę
stało?
- Dokładnie dwadzie
ś
cia dni temu - pospieszył z wyja
ś
nieniem Wilson. - Wyruszyłem ku Amazonce zaraz po wypadku.
- Gdzie znajdował si
ę
pan w czasie napadu? - indagował Smuga.
- Pan John wysłał mnie do obozu nad Japura. Jeden z naszych Indian przybiegł tam do mnie z wiadomo
ś
ci
ą
o napadzie. Zaskoczono ich po
gwałtownej burzy. Gdy padł młody Nixon, a nasi poszli w rozsypk
ę
, Indianin natychmiast ruszył po mnie. Szedł cał
ą
noc mimo uprzedze
ń
Indian do nocnych w
ę
drówek po selwie. Dzi
ę
ki temu znalazłem si
ę
na miejscu napadu nast
ę
pnego dnia w południe.
- Czy czaty były rozstawione, tak jak poleciłem? - zapytał Smuga.
- Niestety, zaniechano tej ostro
Ŝ
no
ś
ci...
- Wilson nie chce powtarza
ć
przykrej dla mnie prawdy - wtr
ą
cił Nixon. - Mój bratanek pił alkohol tego wieczoru. Gdybym nie
ś
ci
ą
gn
ą
ł pana
do Manaos, prawdopodobnie unikn
ą
łbym nieszcz
ęś
cia.
- Ostrzegałem pana,
Ŝ
e ten młody człowiek
ź
le znosi długi pobyt w puszczy - powiedział Smuga. - Prosiłem te
Ŝ
,
Ŝ
eby pan odwołał go
stamt
ą
d.
Nixon opu
ś
cił głow
ę
na piersi i milczał.
- Gdzie pochowano zamordowanego, panie Wilson? - dalej pytał Smuga.
- W obozie... miał odci
ę
t
ą
głow
ę
... Uczynili to Indianie, którzy brali udział w napadzie pod wodz
ą
dwóch białych.
- A wi
ę
c łowcy głów...! Czy kto
ś
rozpoznał tych białych?
- Nie! - zaprzeczył Wilson.
- Postaram si
ę
odszuka
ć
morderców. Nietrudno domy
ś
li
ć
si
ę
, kto zorganizował napad. Jutro wyruszam nad Putumayo.
- Jad
ę
z panem! - o
ś
wiadczył Nixon! - Pan Karski zast
ą
pi mnie tutaj.
- Mo
Ŝ
e ja mógłbym pojecha
ć
zamiast pana? - wtr
ą
cił Zbyszek.
- Zostaniesz w Manaos - kategorycznie o
ś
wiadczył Smuga. - Teraz, panie Nixon, pójdziemy porozmawia
ć
z Pedrem Alvarezem. Ten chciwy
Metys na pewno maczał w tym palce.
- Id
ę
z panem! - odezwał si
ę
Zbyszek. - W razie awantury mog
ę
si
ę
przyda
ć
.
- Ja tak
Ŝ
e pójd
ę
! - zawtórował Wilson.
- Dobrze! - zgodził si
ę
Smuga. - Zabierzcie bro
ń
! Strzela
ć
wolno tylko na mój wyra
ź
ny rozkaz. Nataszo, zosta
ń
w biurze. Idziemy!
Było około pi
ą
tej po południu. O tej porze Pedro Alvarez przebywał zazwyczaj w “Tesouro”, jednym ze swoich szynków, gdzie bawił si
ę
do
pó
ź
nej nocy. Tam te
Ŝ
poprowadził Smuga swoich towarzyszy. Wkrótce zatrzymali si
ę
przed parterowym budynkiem; z okien zasłoni
ę
tych
Ŝ
ółtymi kotarami płyn
ę
ły krzykliwe d
ź
wi
ę
ki muzyki.
- Zbyszku i panie Wilson, sta
ń
cie przy drzwiach. Pilnie obserwujcie wszystkich - rozkazał Smuga.
Pchn
ą
ł drzwi wahadłowe i wszedł pierwszy. Zaraz spostrzegł Alvareza. W towarzystwie rozweselonych kompanów siedział przy stoliku w
pobli
Ŝ
u orkiestry. Wła
ś
nie grano murzy
ń
sk
ą
samb
ę
.
Smuga wolno zbli
Ŝ
ał si
ę
ku Metysowi.
W szynku tym zbierali si
ę
poplecznicy Pedra Alvareza, którzy dobrze orientowali si
ę
w jego zatargach z Nixonem. Tote
Ŝ
wej
ś
cie czterech
przedstawicieli konkurencyjnej kompanii zostało od razu zauwa
Ŝ
one. Znano tutaj strzeleck
ą
sław
ę
Smugi, dlatego ta
ń
cz
ą
ce pary skwapliwie
ust
ę
powały mu z drogi. Smuga zatrzymał si
ę
przed stolikiem Metysa. Orkiestra przerwała gr
ę
. W sali zaległa cisza.
Smuga przez krótk
ą
chwil
ę
mierzył przeciwnika surowym wzrokiem, po czym zagadn
ą
ł: - Boa tarde, senhor Alvarez!
Ś
niada twarz Metysa poszarzała. Błysn
ą
ł oczami w kierunku Indianina, który natychmiast oparł dło
ń
na r
ę
koje
ś
ci tkwi
ą
cego za pasem no
Ŝ
a.
Smuga spostrzegł to, lecz nie wykonał najmniejszego ruchu. Z opuszczonymi wzdłu
Ŝ
bioder r
ę
koma stał lekko pochylony nad Alvarezem.
- Boa tarde, senhor! - powtórzył.
- Boa tarde, senhor Smuga! - niepewnie b
ą
kn
ą
ł Metys. - Czego pan chce ode mnie?
- Nie lubi
ę
, gdy kto
ś
na mój widok kładzie dło
ń
na r
ę
koje
ś
ci no
Ŝ
a. Rozka
Ŝ
twemu pachołkowi, by siedział spokojnie, lub szybko stracisz
jednego zucha!
Alvarez rzucił kilka słów w miejscowym narzeczu. R
ę
ka Indianina opadła na stolik.
- Nie uderzam bez ostrze
Ŝ
enia - odezwał si
ę
Smuga. - Dlatego tu przyszedłem. Na nasz obóz nad Putumayo dokonano napadu i popełniono
morderstwo. Jad
ę
tam jutro, aby upewni
ć
si
ę
, czy moje domysły s
ą
słuszne. Gdy zdob
ę
d
ę
dowód, jeden z nas zginie. Strze
Ŝ
si
ę
, Alvarez!
Smuga odwrócił si
ę
i wolnym krokiem wyszedł z Nixonem na ulic
ę
. Za nimi wycofali si
ę
z szynku Wilson i Zbyszek.
4
Plik z chomika:
chomiczunio51
Inne pliki z tego folderu:
LP. IV-VI. Bahdaj Adam - Gdzie twój dom, Telemachu.pdf
(1297 KB)
LP. IV-VI. Bunsch Karol - Dzikowy skarb.pdf
(1656 KB)
LP. IV-VI. Prus Bolesław - Katarynka.pdf
(104 KB)
LP. VII-IX. Domagalik Janusz - Koniec wakacji.pdf
(759 KB)
LP. VII-IX. Mickiewicz Adam - Grażyna.pdf
(386 KB)
Inne foldery tego chomika:
@ NOWE foldery
◙ SITA J.Angielski
█▬█ █ ▀█▀ MUZA+🎧+ (🔑)
█MUZA
✔Fiszki
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin