LU. IV-VI. Szklarski Alfred - 7 - Tomek u źródeł Amazonki.pdf

(907 KB) Pobierz
Alfred Szklarski - 7 - Tomek u róde³ Amazonki.rtf
ALFRED SZKLARSKI
TOMEK U Ź RÓDEŁ AMAZONKI
NAPAD O Ś WICIE
Nad północno-zachodni ą Brazyli ą , niemal u zbiegu jej granic z Peru i Kolumbi ą , czarne, ci ęŜ kie chmury przedwcze ś nie zakryły zachodz ą ce
sło ń ce. Du Ŝ e krople deszczu zaszele ś ciły w g ę stwinie amazo ń skiej selwy. W tej wła ś nie chwili nagle zamilkło monotonne brz ę czenie cykad i
ś wierszczy, zamarły przedwieczorne rozhowory papug. Gwałtowny podmuch wichru zakołysał koronami drzew, targn ą ł poro ś lami zwisaj ą cymi
jak festony.
W obozie zbieraczy kauczuku, zbudowanym w pobli Ŝ u brzegu rzeki Putumayo, zacz ę ła si ę gor ą czkowa krz ą tanina. Pospiesznie umacniano
mieszkalne szałasy, chowano sprz ę ty, aby nadci ą gaj ą ca zawierucha nie wyrz ą dziła zbyt wielkich szkód.
Rozgardiasz w obozie i deszcz mocno ju Ŝ szeleszcz ą cy w li ś ciastym poszyciu dachu przerwały drzemk ę smukłemu młodzie ń cowi,
spoczywaj ą cemu na drewnianej pryczy. Oci ęŜ ale uniósł si ę na łokciu. W izbie było mroczno, spojrzał wi ę c w otwór drzwiowy, osłoni ę ty g ę st ą ,
drucian ą siatk ą : na dworze równie Ŝ ju Ŝ pociemniało.
John Nixon, bo tak wła ś nie zwał si ę ów młody m ęŜ czyzna, dłoni ą odgarn ą ł moskitier ę zawieszon ą wokół pryczy, po czym wstał z
legowiska. Chwiejnym krokiem podszedł do progu i otworzył a Ŝ urowe drzwi. Najpierw spojrzał w kierunku baraku, w którym gromadzono
zbiory kauczuku. Wrota były zamkni ę te. Prawie nadzy Indianie w milczeniu krz ą tali si ę przy szałasach, w których zapewne ju Ŝ skryły si ę przed
burz ą ich kobiety i dzieci.
- Aukoni! - zawołał lekko ochrypłym głosem John Nixon.
- Sim, senhor! - odparł Indianin, zbli Ŝ aj ą c si ę do progu chaty.
- Gdzie s ą capangos? - zapytał Nixon.
- Jedz ą kolacj ę w baraku - wyja ś nił Indianin.
Nixon gniewnie zmarszczył brwi. Na płatnych dozorcach mo Ŝ na było polega ć jedynie wtedy, gdy sami czuli bat nad sob ą . Po chwili znów
zagadn ą ł.
- Czy wszyscy seringueiros powrócili z selwy? Burza nadci ą ga!
- Wrócili, kauczuk zło Ŝ ony w magazynie - odpowiedział Aukoni, który przewodził grupie Indian z plemienia Cubeo, zbieraj ą cych lateks dla
kompanii “Nixon - Rio Putumayo”.
- Czy wydałe ś wszystkim racje Ŝ ywno ś ci?
- Sim, senhor, zaraz tak Ŝ e ka Ŝę przynie ść panu kolacj ę - odpowiedział Aukoni.
- Do diabła z jedzeniem! - gwałtownie wybuchn ą ł Nixon. - Nie jestem głodny! Id ź ju Ŝ sobie!
Ani jeden muskuł nie drgn ą ł w twarzy Indianina wyra Ŝ aj ą cej kamienny spokój, tylko jego wzrok nieznacznie przesun ą ł si ę po zwierzchniku.
Poznał, Ŝ e biały znów pił alkohol. Po krótkiej chwili namysłu szepn ą ł.
- Senhor Wilson odszedł, ź li ludzie blisko, nie pij wi ę cej...
Biały jednak nie usłyszał ostrze Ŝ enia, bowiem jaskrawozielony, metaliczny błysk szeroko przeci ą ł czer ń nieba i pot ęŜ ny huk pioruna
zagłuszył Ŝ yczliwe słowa. Wichura targn ę ła d Ŝ ungl ą , sypn ę ła li ść mi i kawałkami gał ę zi. Burza wkrótce rozszalała si ę na dobre.
John Nixon z trzaskiem zamkn ą ł zewn ę trzne drzwi zbite z przeci ę tych wzdłu Ŝ pni bambusowych. Po omacku dobrn ą ł do drewnianej skrzyni
zast ę puj ą cej stół. Zapalił naftowy kaganek. Ć my natychmiast wychyn ę ły z mrocznych k ą tów izby i rozpocz ę ły harce wokół ś wiatła. Jedna z nich
musn ę ła twarz Nixona. Wstrz ą sn ą ł nim dreszcz wstr ę tu. Czuł obrzydzenie do owadów i robactwa, od których roiła si ę amazo ń ska selwa. Nie
mógł przywykn ąć do wilgotnego lasu, milcz ą cego i pozornie pozbawionego Ŝ ycia w czasie dnia, a w ciemno ś ciach nocy o Ŝ ywiaj ą cego si ę
tysi ę cznymi, tajemniczymi głosami. Któ Ŝ mógł wtedy odró Ŝ ni ć głosy zwierz ę ce od ludzkich? Mo Ŝ e to wła ś nie czerwonoskórzy, dzicy łowcy
ludzkich głów lub gorsi nawet od nich biali łowcy niewolników zwoływali si ę do napadu? Na domiar złego coraz g ę stsze deszcze zwiastowały
zbli Ŝ anie si ę zimy, czyli pory deszczowej, która wkrótce miała zmieni ć selw ę w bagnisty labirynt jezior i zalewów.
Nixon usiadł na ławie, przygn ę biony wsłuchiwał si ę w szumi ą ce za ś cianami chaty potoki deszczu. Po chwili nieco uspokojony mrukn ą ł -
Podczas burzy nie trzeba obawia ć si ę napadu, wy ś pi ę si ę przynajmniej...
Si ę gn ą ł po butelk ę rumu. Nalał pełn ą szklank ę i wypił. Nieco oszołomiony legł w ubraniu na pryczy, zasłonił moskitier ę , wsun ą ł rewolwer
pod poduszk ę i zacz ą ł rozmy ś la ć . Niebawem ju Ŝ marzył o dniu, w którym nareszcie b ę dzie mógł opu ś ci ć głusz ę amazo ń sk ą . Chciał jak
najpr ę dzej powróci ć do rodzinnego domu w Chicago, gdzie w my ś l obietnic stryja miał obj ąć kierownictwo filii kompanii “Nixon - Rio
Putumayo”. Oby tylko stryj uznał, Ŝ e przyszły współwła ś ciciel jest ju Ŝ dostatecznie wtajemniczony w sprawy przedsi ę biorstwa! Tymczasem
jednak musiał dalej tkwi ć w mrocznej selwie w towarzystwie czterech brutalnych capangów oraz milcz ą cych, podejrzliwych Indian i wci ąŜ
czuwa ć , wci ąŜ mie ć si ę na baczno ś ci. Awanturnicze bandy organizowane przez spekulantów kauczukowych siały gwałt i rozbój w okolicach Rio
Putumayo.
Młody Nixon z cichym westchnieniem wspomniał Jana Smug ę , praw ą r ę k ę stryja. Ten sławny podró Ŝ nik, odwa Ŝ ny a Ŝ do zuchwało ś ci, nie
znał uczucia strachu. W bezdro Ŝ nym lesie czuł si ę jak w swoim Ŝ ywiole. Gdy przebywał w obozie zbieraczy kauczuku, wszystko szło jak z
płatka: nie było swarów, nikt nie stawiał oporu, wszyscy czuli si ę bezpieczni. Smuga z jednakow ą swobod ą obcował z na pół dzikimi lud ź mi w
selwie, jak i z bardziej cywilizowanymi mieszka ń cami Manaos, gdzie mie ś ciły si ę biura kompanii oraz główne magazyny kauczuku. Podczas
ostatniego pobytu w obozie Smuga przyrzekł Nixonowi, Ŝ e wpłynie na jego stryja, aby go jak najpr ę dzej odwołał znad Putumayo.
W skryto ś ci ducha Nixon zazdro ś cił Smudze daru zjednywania sobie ludzi. Wiedział równie Ŝ , Ŝ e Indianie pogardzali białymi, którzy nie
umieli skrywa ć swych uczu ć . Mimo to nie mógł opanowa ć odruchów powodowanych wstr ę tem czy strachem. Dlatego te Ŝ , gdy teraz wysłał
swego pomocnika, Wilsona, do obozów kompanii poło Ŝ onych w pobli Ŝ u rzeki Japura, trudno mu było utrzyma ć w ryzach leniwych capangów
oraz Indian, u których nie zdołał wyrobi ć sobie autorytetu zwierzchnika.
Z pobliskiego baraku dochodziły odgłosy gry na gitarze. Sm ę tne tony zamierały chwilami w ostrym szumie tropikalnej ulewy. To zapewne
grał dozorca Mateo, Metys o bujnej i niezbyt chlubnej przeszło ś ci. Słuchaj ą c jego niskiego, drgaj ą cego nami ę tno ś ci ą głosu, wprost trudno było
uwierzy ć w zimne okrucie ń stwo, z jakim posługiwał si ę bykowcem i no Ŝ em.
John Nixon coraz leniwiej łowił uchem d ź wi ę ki gitary. My ś li rwały si ę , mieszały z urojeniami. Zapadał w drzemk ę . Wydawało mu si ę , Ŝ e
gdzie ś w gł ę bi selwy głucho odezwały si ę tam-tamy. Nie wzbudziło to w nim obaw. W tej cz ęś ci Amazonii cz ę sto napotykało si ę ś lady
wpływów murzy ń skich, zakorzenionych przez dawnych niewolników, sprowadzanych z Czarnego L ą du. Oddech młodego Nixona stawał si ę
coraz gł ę bszy, bardziej miarowy. W ko ń cu biały człowiek zasn ą ł twardym snem...
Pod osłon ą nocy gromada zbrojnych ludzi skradała si ę w lesie okalaj ą cym obóz poszukiwaczy kauczuku. Gdy burza ostatecznie umilkła, ju Ŝ
przyczajeni w g ę stym poszyciu tropikalnego lasu otaczali karczowisko w ą skim pier ś cieniem. Byli to Indianie z plemienia Yahua, o
jasnobr ą zowych ciałach, okrytych tylko sutymi spódnicami z rafii, si ę gaj ą cymi niemal do stóp. Na głowach nosili olbrzymie peruki, splecione
równie Ŝ z Ŝ ółtej rafii, które lu ź no opadały im na ramiona i plecy, a Ŝ poni Ŝ ej pasa. Niektórzy przystroili swe peruki barwnymi piórami papug,
zasuszonymi ptakami i myszami. Na szyjach mieli naszyjniki z suszonych nasion ro ś lin. Uzbrojeni byli w łuki oraz długie ś wistuły z bambusu,
słu Ŝą ce do wydmuchiwania małych, cz ę sto zatrutych strzał. Południowoameryka ń scy Indianie przewa Ŝ nie u Ŝ ywali dmuchawek do celów
my ś liwskich, lecz gdy brali je na wypraw ę wojenn ą , stanowiły w ich r ę kach bro ń straszn ą , powoduj ą c ą niemal natychmiastow ą ś mier ć ofiary.
1
Na wschodnim horyzoncie wychyliło si ę sło ń ce. Po burzliwej nocy nastawał dzie ń prawie nie poprzedzony ś witem. Jeden z Indian, zapewne
wódz, pochylił si ę ku dwóm białym m ęŜ czyznom, towarzysz ą cym czerwonoskórym wojownikom i gardłowym głosem szepn ą ł w narzeczu
Yahua.
- Jarimeni iarenumuyu, daj znak!
Biały przyło Ŝ ył palec do ust.
- Unjui... - ostrzegł Indianin.
Biały gniewnie zmarszczył brwi. On równie Ŝ spostrzegł kundla, który wysun ą ł si ę z india ń skiego szałasu. Je ś li pies zw ę szy obcych, na
pewno ostrze Ŝ e u ś pionych zbieraczy kauczuku. Wtedy misternie uknuty plan napadu we ź mie w łeb. Biały m ęŜ czyzna szybko odwrócił si ę do
wodza Yahuan i wzrokiem wskazał mu dmuchawk ę . Porozumieli si ę tym jednym, krótkim jak błysk, spojrzeniem.
Indianin wydobył z plecionki mał ą strzał ę , wsun ą ł j ą do bambusowej rury i uszczelnił kł ę bkiem bawełny. Teraz jeden koniec dmuchawki,
oprawiony w grubsz ą nasadk ę , przytkn ą ł do ust, mierz ą c wylotem rury w kierunku psa. Gł ę boko zaczerpn ą ł powietrza i dmuchn ą ł.
Dot ą d ospały kundel nagle drgn ą ł, wstrz ą sn ą ł si ę i upadł na bok jak ra Ŝ ony piorunem. Sztywniej ą cymi łapami tylko przez chwil ę drapał
ziemi ę , po czym zdechł nie wydawszy głosu.
Biały sojusznik Yahua zerkn ą ł na straszliwego strzelca. Twarz Indianina nie wyra Ŝ ała jakichkolwiek uczu ć , lecz zuchwałe błyski w jego
oczach oraz charakterystyczny wykrój ust, znamionuj ą cy okrucie ń stwo, nie mogły budzi ć zaufania. Biały m ęŜ czyzna instynktownie oparł dło ń
na r ę koje ś ci rewolweru. W tej jednak chwili otworzyły si ę drzwi baraku. Jeden po drugim wyszli trzej capangowie. Biały odetchn ą ł z ulg ą .
Natychmiast pochylił si ę ku wodzowi Yahuan i zawołał:
- Zaczynaj!
Poranny wrzask papug w selwie i przeci ą gły, bojowy okrzyk Yahuan, rozbrzmiały niemal jednocze ś nie. Nieszcz ęś ni capangowie nie zd ąŜ yli
nawet cofn ąć si ę do baraku. Naszpikowani strzałami z łuków zwalili si ę jak kłody. Zgraja wojowników Yahua z piekielnym wyciem wyskoczyła
z zaro ś li, wtargn ę ła do szałasów, w których zaraz rozległy si ę okrzyki trwogi i bólu.
Dwaj biali sojusznicy Yahuan przyczajeni na skraju zaro ś li bacznie obserwowali pole bitwy, trzymaj ą c w pogotowiu karabiny. Tote Ŝ od razu
spostrzegli Johna Nixona, który kopni ę ciem otworzył drzwi chaty i z rewolwerem w dłoni stan ą ł na progu. Przekrwionymi, jeszcze zaspanymi
oczami obrzucił obóz. Pobladł straszliwie widz ą c pogrom swych ludzi. Uniósł rewolwer mierz ą c do nadbiegaj ą cego Indianina. Nie zd ąŜ
wszak Ŝ e poci ą gn ąć za spust. Jeden z białych sojuszników Yahuan błyskawicznie przyło Ŝ ył karabin do ramienia. Zanim dym rozwiał si ę po
wystrzale, John Nixon padł martwy u progu chaty. Wódz Yahua podbiegł do niego wywijaj ą c ostrym, bambusowym no Ŝ em.
Biały morderca i jego towarzysze odwrócili si ę plecami do Indianina, łowcy ludzkich głów. Widowisko było zbyt odra Ŝ aj ą ce nawet dla nich.
Pod ąŜ yli wi ę c do baraku, sk ą d ich czerwonoskórzy sojusznicy wynosili ju Ŝ zbiory kauczuku.
Zaledwie w pół godziny od rozpocz ę cia walki napastnicy szybko uchodzili w d Ŝ ungl ę z cennym łupem. Zabrali równie Ŝ do niewoli zbieraczy
kauczuku razem z ich kobietami i dzie ć mi. Nikt nie ogl ą dał si ę na spl ą drowany obóz, w którym płon ę ły baraki.
2
PEDRO ALVAREZ ATAKUJE!
Ciche pukanie do drzwi przebudziło Jana Smug ę . Otworzył oczy. Nie wstaj ą c z le Ŝ aka osłoni ę tego moskitier ą , zawołał: - Prosz ę wej ść !
Do pokoju pogr ąŜ onego w półmroku nie ś miało zajrzała młoda kobieta.
- Bardzo przepraszam, nie chciałam przerywa ć panu sjesty, lecz przyszedł chłopiec z biura - usprawiedliwiła si ę . - Mówi, Ŝ e przysłał go pan
Nixon w bardzo pilnej sprawie.
- Dobrze zrobiła ś , Nataszo, ju Ŝ wypocz ą łem - pochwalił Smuga; - Mo Ŝ e nareszcie nadeszły wiadomo ś ci znad Rio Putumayo. Prosz ę wpu ś ci ć
posła ń ca.
Wysun ą ł r ę k ę spod moskitiery po blaszane pudełeczko z tytoniem le Ŝą ce na stoliku. Nabił fajk ę i zapalił.
Po chwili do pokoju wszedł rezolutnie wygl ą daj ą cy bosy chłopiec, ubrany tylko w kolorow ą , perkalow ą przepask ę biodrow ą oraz w
przydług ą , lu ź no opuszczon ą , rozpi ę t ą koszul ę . Mógł mie ć około czternastu lat. Br ą zowa skóra, czarne, twarde włosy obci ę te równo dookoła
głowy, nieco sko ś ne oczy i wystaj ą ce ko ś ci policzkowe od razu zdradzały jego india ń skie pochodzenie.
- Bom dia, senhor! - odezwał si ę po portugalsku.
- Bom dia, Gogo! Odsło ń Ŝ aluzje w oknach - powiedział Smuga i dodał po polsku: - Nataszo, czy mógłbym prosi ć o szklank ę herbaty?
- Zaraz przygotuj ę - odparła młoda kobieta u ś miechaj ą c si ę do opiekuna.
Indianin podniósł zasłony w oknie i drzwiach wiod ą cych na werand ę . Jaskrawe, tropikalne ś wiatło słoneczne wtargn ę ło do pokoju. Chłopiec
stan ą ł teraz przed Smug ą i rzekł - Senhor Nixon kaza ć i ść po senhor Smuga. Ź li ludzie napadli na acampamento nad Rio Putumayo. Zabili primo
senhora Nixona.
Smuga energicznie odgarn ą ł r ę k ą moskitier ę ; spr ęŜ ystym ruchem powstał z le Ŝ aka.
- Czy to pewna wiadomo ść ?! - krótko zapytał.
- Przyjechał jeden człowiek z obozu - potwierdził Indianin.
- A wi ę c zacz ę ło si ę ! Biegnij do pana Nixona i powiedz, Ŝ e niebawem przyjd ę !
Chłopiec natychmiast wyszedł z pokoju. Smuga zbli Ŝ ył si ę do wieszaka, zdj ą ł pas z rewolwerami i zacz ą ł starannie nabija ć bro ń .
Natasza pobladła obserwuj ą c złowró Ŝ bne przygotowania. Od czasu przyjazdu do Manaos nie mogła pozby ć si ę obawy, Ŝ e wła ś nie tutaj
spotka j ą co ś złego. Nawet pulsuj ą ce Ŝ yciem miasto sprawiało na niej upiorne wra Ŝ enie. Manaos, odległe o 1690 kilometrów od najbli Ŝ szego
wschodniego brzegu morza, przylegało do jedynego w tej cz ęś ci kontynentu go ś ci ń ca - olbrzymiej, majestatycznej i zarazem gro ź nej Amazonki,
w której mleczno Ŝ ółtych, m ę tnych nurtach ś mier ć czyhała na człowieka. Jak wszystkie miasta w stanach Amazonas i Para, Manaos było odci ę te
od wn ę trza kraju. Z wyj ą tkiem brzegu Rio Negro zewsz ą d otaczała je pierwotna, bagnista puszcza - siedlisko malarii, tr ą du, jadowitych w ęŜ ów,
dokuczliwego robactwa i dziwnych zwierz ą t oraz nie ujarzmionych dot ą d plemion india ń skich, stroni ą cych od białych ludzi.
Do portu Manaos codziennie zawijały statki, barki i łodzie zwo Ŝą ce z gł ę bi d Ŝ ungli sok drzew kauczukowych, przetworzony w czarne kule
lub płaty. Tutaj wymieniano kauczuk na szczere złoto. Tote Ŝ miasto rozrastało si ę z dnia na dzie ń i wrzało niczym mrowisko. W podrz ę dnych
szynkach pili szampana bankierzy, handlarze, awanturnicy wraz z wyn ę dzniałymi robotnikami, którym oprócz Ŝ ycia udało si ę wynie ść z
zielonego piekła pieni ą dze zarobione krwawym trudem.
W bezdro Ŝ nym lesie panowało dot ą d prawo silniejszego. Dla zdobycia robotników spekulanci kauczukowi cz ę sto organizowali correrias,
czyli wyprawy po india ń skich niewolników. Kto raz popadł w niewol ę , pozostawał w niej a Ŝ do ś mierci. Tote Ŝ Indianie, pierwotnie przyja ź nie
usposobieni do białych ludzi, teraz zaszywali si ę coraz dalej w niedost ę pne puszcze. Znienawidzili białego człowieka, który stał si ę dla nich
uosobieniem przemocy, zła i okrucie ń stwa.
Zaledwie półtora roku temu, podczas wyprawy do Nowej Gwinei, Natasza marzyła o osiedleniu si ę w jakim ś uroczym, egzotycznym zak ą tku
ś wiata. Wtedy wła ś nie ojciec Tomka Wilmowskiego tłumaczył jej, Ŝ e tak sielsko na pierwszy rzut oka wygl ą daj ą ce kraje tropikalne wcale nie s ą
w rzeczywisto ś ci tym wymarzonym rajem ziemskim. Dopiero jednak w Manaos Natasza przyznała mu słuszno ść . Ten szlachetny m ęŜ czyzna nie
przejaskrawił tragicznej prawdy. Natasza pragn ę ła obecnie jak najpr ę dzej opu ś ci ć egzotyczn ą Brazyli ę . Widok zła tak rozrzutnie rozsiewanego
przez ludzi jej rasy, napełniał j ą ę bokim smutkiem.
Po zako ń czeniu łowów w Nowej Gwinei młode mał Ŝ e ń stwo - Tomek Wilmowski i Sally - udało si ę do Anglii kontynuowa ć studia. Ojciec
Tomka i kapitan Nowicki przebywali w Hamburgu, gdzie opracowywali dla Hagenbecka projekt urz ą dzenia nowego działu w muzeum
etnograficznym.
Kuzyn Tomka, Zbyszek Karski, jeszcze podczas pobytu w Australii o Ŝ enił si ę z młod ą Rosjank ą Natasz ą , która razem z nim uciekła z
syberyjskiego zesłania. Zbyszek pragn ą ł pój ść w ś lady Tomka, chciał podró Ŝ owa ć i marzył o udziale w jakiej ś nowej wyprawie.
Wła ś nie w tym czasie Jan Smuga, towarzysz wypraw Tomka, otrzymał propozycj ę wyjazdu do Brazylii. Kompania “Nixon - Rio Putumayo”
chciała powierzy ć mu zorganizowanie zbrojnej ochrony dla swych robotników, zbieraj ą cych kauczuk w brazylijskiej selwie. Kompania Nixona
nie stosowała przemocy wobec india ń skich robotników i sumiennie wypłacała zarobki. Z tego te Ŝ powodu popadła w ostry zatarg z
konkurentem, Pedrem Alvarezem, którego ludzie równie Ŝ zbierali kauczuk w okolicach Putumayo i cz ę sto umykali od bezwzgl ę dnego
spekulanta do obozu Nixona.
Smuga lubił niebezpieczne przygody. Skorzystał wi ę c z przerwy w wyprawach łowieckich z przyjaciółmi i przyj ą ł propozycj ę Nixona.
Zbyszek zwrócił si ę do Smugi o znalezienie mu zaj ę cia w kompanii kauczukowej. Dzi ę ki jego wstawiennictwu sprawa została pomy ś lnie
załatwiona. W ten sposób młode mał Ŝ e ń stwo ju Ŝ prawie od roku mieszkało w Manaos.
Wkrótce po przybyciu do Brazylii Karscy zrozumieli, dlaczego wzrost zapotrzebowania na kauczuk spowodował tyle tragicznych nast ę pstw
dla tubylców. Drzewa kauczukowe rosły w amazo ń skiej selwie. Sok z tych drzew potrafili wydobywa ć tylko Indianie, nie nawykli jednak do
najemnej, ci ęŜ kiej pracy. Tymczasem prócz Indian innych ludzi nad Amazonk ą prawie nie było. Tote Ŝ spekulanci kauczukowi, Ŝą dni
wzbogacenia si ę za wszelk ą cen ę , urz ą dzali krwawe polowania na krajowców, porywali ich, palili osady i sił ą zmuszali do niewolniczej pracy.
Wprawdzie w 1775 roku Indianie w Brazylii zostali zrównani pod wzgl ę dem prawnym z woln ą ludno ś ci ą , a w 1888 ostatecznie zniesiono
niewolnictwo, lecz mimo to w głuszach amazo ń skiej puszczy nadal bat i kula ustanawiały prawo. Dziesi ą tki tysi ę cy india ń skich niewolników
zgin ę ły w czasach gor ą czki kauczukowej, a biali spekulanci zazdro ś nie strzegli swych interesów i walczyli mi ę dzy sob ą o najlepsze tereny.
W tej sytuacji Natasza szczególnie niepokoiła si ę o Zbyszka, który nieco młodzie ń czo ulegał złudnemu nieraz urokowi wielkiej przygody.
Do ś wiadczony Smuga roztaczał nad nim opiek ę , ale gdyby go zabrakło, Zbyszek mógłby znale źć si ę w matni. Instynkt ostrzegał Natasz ę , Ŝ e
teraz wła ś nie nadeszła krytyczna chwila. Smuga w milczeniu sprawdzał bro ń . Gro ź ne błyski w jego szarych oczach nie wró Ŝ yły niczego
dobrego. Natasza wierzyła w jego rozwag ę i celno ść strzału, lecz czy obecnie nie podejmował zbyt ryzykownego zadania?
Smuga tymczasem nie rozmy ś lał o niebezpiecze ń stwie. Od dawna był zdecydowany odpowiedzie ć ciosem na cios. Przygotowuj ą c bro ń
układał plan działania. Nim min ą ł kwadrans, wstał z krzesła i zało Ŝ ył na biodra pas z rewolwerami. Zdj ą ł z wieszaka pil ś niowy kapelusz z
szerokim rondem.
- Czy mog ę pój ść z panem? - nie ś miało zagadn ę ła Natasza.
Smuga spojrzał na ni ą , jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecno ś ci. Zaraz te Ŝ rozchmurzył si ę i u ś miechn ą ł.
3
- Do biura Nixona mo Ŝ emy pój ść razem - odparł. - Zapewne jeste ś ciekawa alarmuj ą cych wie ś ci? Dzi ę kuj ę za herbat ę .
Podszedł do stolika.
- Mo Ŝ e dola ć troch ę rumu? - zaproponowała Natasza.
- Dzi ę kuj ę , nie mam tak t ę giej głowy jak kapitan Nowicki. Jemu nie zadr Ŝ y r ę ka nawet po całej butelce!
Serce zamarło w Nataszy. A wi ę c nadeszło najgorsze! Smuga pij ą c herbat ę obserwował spod oka młod ą kobiet ę .
- Prosz ę si ę nie obawia ć . Zbyszkowi nic nie b ę dzie groziło - uspokoił j ą . - W Manaos zachowuje si ę jeszcze pozory praworz ą dno ś ci, a nad
Rio Putumayo nie wezm ę go ze sob ą .
- Pan wszystko najgorsze zawsze bierze na siebie - cicho odparła Natasza. - Boj ę si ę ... Jaka szkoda, Ŝ e nie ma tu reszty naszych przyjaciół!
- To prawda - przytakn ą ł Smuga. - Szczególnie kapitan i Tomek s ą nieocenieni w takich sytuacjach. Chod ź my, Nixon czeka!
Wyszli z domu. Miasto le Ŝ ało na wzgórzu, w ą skimi, kr ę tymi uliczkami opadało ku portowi na brzegu rzeki. Południowy upał wyludniał
ulice. Zamo Ŝ ni biali mieszka ń cy za Ŝ ywali sjesty w swoich willach o czerwonych dachach, ocienionych pióropuszami smukłych palm. Wokół ich
wygodnych domostw słały si ę kobierce barwnych kwiatów. Tubylcy natomiast przewa Ŝ nie gnie ź dzili si ę w pływaj ą cych, drewnianych chatkach
z dachami krytymi trzcin ą lub słom ą , zbudowanych na prymitywnych tratwach, przymocowanych do nabrze Ŝ a rzeki. Ponad miastem górowały
białe wie Ŝ yce ko ś cioła i frontony kilku du Ŝ ych gmachów. Wzniesiono je mo Ŝ e zbyt pospiesznie, licz ą c na dalszy szybki rozwój miasta.
Natasza zas ę piona szła obok Smugi. Tego dnia nie zwracała uwagi ani na wspaniałe budynki, ani na robotników wyleguj ą cych si ę w cieniu
magazynów. Uliczkami opustoszałymi o tej porze tylko od czasu do czasu przemykał jaki ś m ęŜ czyzna w wielkim kapeluszu ze słomy i z broni ą
u pasa.
Tu Ŝ za placem stał parterowy budynek. ś aluzje w oknach były zasłoni ę te z powodu upału. Przy drzwiach wej ś ciowych znajdował si ę szyld z
napisem Nixon - Rio Putumayo. Smuga otworzył drzwi, przepu ś cił przed sob ą Natasz ę i sam wszedł za ni ą . Po chwili obydwoje znale ź li si ę w
gabinecie Nixona. Zastali tam równie Ŝ Zbyszka Karskiego i dwóch innych pracowników.
Na widok Smugi Nixon wyj ą ł z ust wygasłe cygaro i rzekł - Przyjechał Wilson znad Putumayo. Przywiózł bardzo złe wiadomo ś ci.
Napadni ę to na obóz, mój bratanek został zabity. Cz ęść naszych Indian porwano do niewoli, reszta zbiegła w selw ę .
- Prosz ę przyj ąć wyrazy współczucia, panie Nixon - powa Ŝ nie powiedział Smuga. - Kiedy to si ę stało?
- Dokładnie dwadzie ś cia dni temu - pospieszył z wyja ś nieniem Wilson. - Wyruszyłem ku Amazonce zaraz po wypadku.
- Gdzie znajdował si ę pan w czasie napadu? - indagował Smuga.
- Pan John wysłał mnie do obozu nad Japura. Jeden z naszych Indian przybiegł tam do mnie z wiadomo ś ci ą o napadzie. Zaskoczono ich po
gwałtownej burzy. Gdy padł młody Nixon, a nasi poszli w rozsypk ę , Indianin natychmiast ruszył po mnie. Szedł cał ą noc mimo uprzedze ń
Indian do nocnych w ę drówek po selwie. Dzi ę ki temu znalazłem si ę na miejscu napadu nast ę pnego dnia w południe.
- Czy czaty były rozstawione, tak jak poleciłem? - zapytał Smuga.
- Niestety, zaniechano tej ostro Ŝ no ś ci...
- Wilson nie chce powtarza ć przykrej dla mnie prawdy - wtr ą cił Nixon. - Mój bratanek pił alkohol tego wieczoru. Gdybym nie ś ci ą gn ą ł pana
do Manaos, prawdopodobnie unikn ą łbym nieszcz ęś cia.
- Ostrzegałem pana, Ŝ e ten młody człowiek ź le znosi długi pobyt w puszczy - powiedział Smuga. - Prosiłem te Ŝ , Ŝ eby pan odwołał go
stamt ą d.
Nixon opu ś cił głow ę na piersi i milczał.
- Gdzie pochowano zamordowanego, panie Wilson? - dalej pytał Smuga.
- W obozie... miał odci ę t ą głow ę ... Uczynili to Indianie, którzy brali udział w napadzie pod wodz ą dwóch białych.
- A wi ę c łowcy głów...! Czy kto ś rozpoznał tych białych?
- Nie! - zaprzeczył Wilson.
- Postaram si ę odszuka ć morderców. Nietrudno domy ś li ć si ę , kto zorganizował napad. Jutro wyruszam nad Putumayo.
- Jad ę z panem! - o ś wiadczył Nixon! - Pan Karski zast ą pi mnie tutaj.
- Mo Ŝ e ja mógłbym pojecha ć zamiast pana? - wtr ą cił Zbyszek.
- Zostaniesz w Manaos - kategorycznie o ś wiadczył Smuga. - Teraz, panie Nixon, pójdziemy porozmawia ć z Pedrem Alvarezem. Ten chciwy
Metys na pewno maczał w tym palce.
- Id ę z panem! - odezwał si ę Zbyszek. - W razie awantury mog ę si ę przyda ć .
- Ja tak Ŝ e pójd ę ! - zawtórował Wilson.
- Dobrze! - zgodził si ę Smuga. - Zabierzcie bro ń ! Strzela ć wolno tylko na mój wyra ź ny rozkaz. Nataszo, zosta ń w biurze. Idziemy!
Było około pi ą tej po południu. O tej porze Pedro Alvarez przebywał zazwyczaj w “Tesouro”, jednym ze swoich szynków, gdzie bawił si ę do
ź nej nocy. Tam te Ŝ poprowadził Smuga swoich towarzyszy. Wkrótce zatrzymali si ę przed parterowym budynkiem; z okien zasłoni ę tych
Ŝ ółtymi kotarami płyn ę ły krzykliwe d ź wi ę ki muzyki.
- Zbyszku i panie Wilson, sta ń cie przy drzwiach. Pilnie obserwujcie wszystkich - rozkazał Smuga.
Pchn ą ł drzwi wahadłowe i wszedł pierwszy. Zaraz spostrzegł Alvareza. W towarzystwie rozweselonych kompanów siedział przy stoliku w
pobli Ŝ u orkiestry. Wła ś nie grano murzy ń sk ą samb ę .
Smuga wolno zbli Ŝ ał si ę ku Metysowi.
W szynku tym zbierali si ę poplecznicy Pedra Alvareza, którzy dobrze orientowali si ę w jego zatargach z Nixonem. Tote Ŝ wej ś cie czterech
przedstawicieli konkurencyjnej kompanii zostało od razu zauwa Ŝ one. Znano tutaj strzeleck ą sław ę Smugi, dlatego ta ń cz ą ce pary skwapliwie
ust ę powały mu z drogi. Smuga zatrzymał si ę przed stolikiem Metysa. Orkiestra przerwała gr ę . W sali zaległa cisza.
Smuga przez krótk ą chwil ę mierzył przeciwnika surowym wzrokiem, po czym zagadn ą ł: - Boa tarde, senhor Alvarez!
Ś niada twarz Metysa poszarzała. Błysn ą ł oczami w kierunku Indianina, który natychmiast oparł dło ń na r ę koje ś ci tkwi ą cego za pasem no Ŝ a.
Smuga spostrzegł to, lecz nie wykonał najmniejszego ruchu. Z opuszczonymi wzdłu Ŝ bioder r ę koma stał lekko pochylony nad Alvarezem.
- Boa tarde, senhor! - powtórzył.
- Boa tarde, senhor Smuga! - niepewnie b ą kn ą ł Metys. - Czego pan chce ode mnie?
- Nie lubi ę , gdy kto ś na mój widok kładzie dło ń na r ę koje ś ci no Ŝ a. Rozka Ŝ twemu pachołkowi, by siedział spokojnie, lub szybko stracisz
jednego zucha!
Alvarez rzucił kilka słów w miejscowym narzeczu. R ę ka Indianina opadła na stolik.
- Nie uderzam bez ostrze Ŝ enia - odezwał si ę Smuga. - Dlatego tu przyszedłem. Na nasz obóz nad Putumayo dokonano napadu i popełniono
morderstwo. Jad ę tam jutro, aby upewni ć si ę , czy moje domysły s ą słuszne. Gdy zdob ę d ę dowód, jeden z nas zginie. Strze Ŝ si ę , Alvarez!
Smuga odwrócił si ę i wolnym krokiem wyszedł z Nixonem na ulic ę . Za nimi wycofali si ę z szynku Wilson i Zbyszek.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin