LU. IV-VI. Szklarski Alfred - 4 - Tomek na tropach Yeti.pdf

(1125 KB) Pobierz
Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti.rtf
ALFRED SZKLARSKI
TOMEK NA TROPACH YETI
PROLOG
TROPY Ś NIE ś NEGO CZŁOWIEKA
Od północnego zachodu ciemnoszare, kł ę biaste chmury szerokim łukiem zasnuwały zimny bł ę kit nieba. W wysoko zawieszonych dolinach
porywisty wiatr wzbijał w powietrze tumany słonawego, suchego pyłu, lecz pobliskie pot ęŜ ne, urwiste szczyty i wieczne lodowce gór
Karakorum ju Ŝ spowijała ś nie Ŝ na nawałnica.
Czterech m ęŜ czyzn oci ęŜ ałym krokiem wspinało si ę kamienistym szlakiem po stromym zboczu ku widocznej w dali górskiej przeł ę czy. Z
niepokojem spogl ą dali na ciemniej ą cy horyzont. Silny wicher d ą ł z północy i szybko niósł na Wy Ŝ yn ę Tybeta ń sk ą wczesn ą ś nie Ŝ n ą burz ę . Trzej
Tybeta ń czycy, poruszeni widokiem nadci ą gaj ą cej zawieruchy, co chwila poci ą gali za arkany, przywi ą zane do kółek wpi ę tych w nozdrza
kosmatych jaków, by przynagli ć zwierz ę ta do szybkiego marszu. Mimo to zgłodniałe i spragnione jaki wlokły si ę noga za nog ą , opu ś ciwszy
nisko rogate łby. Przekrwionymi z wysiłku, nieco zamglonymi ś lepiami spogl ą dały na nie mniej osłabionych ludzi.
Tybeta ń czycy ubrani byli w mi ę kkie, filcowe odzienia, na które przywdzieli, niby kurtki bez r ę kawów, skóry jaka odwrócone włosem do
wewn ą trz. Nakładane przez głow ę , przez wyci ę ty w ś rodku otwór, skóry osłaniały plecy i piersi, a ich nie zszywane na bokach kra ń ce,
przytrzymywał w talii szeroki jedwabny pas. Spod sto Ŝ kowatych filcowych czapek, gł ę boko naci ą gni ę tych na głowy, zwisały im na plecy
krótkie, pojedyncze, czarne warkoczyki. W filcowych butach, o cholewach si ę gaj ą cych kolan, pewnie st ą pali po stromej ś cie Ŝ ynie.
Czwarty m ęŜ czyzna, zakutany w długi barani ko Ŝ uch i czap ę z klapkami na uszy, był Europejczykiem. Mimo fizycznego wyczerpania
czujnie obserwował id ą cych przed nim trzech krajowców przewodników. Zapewne nie darzył ich zbyt wielkim zaufaniem, poniewa Ŝ miał
zatkni ę ty za pasem, przygotowany do strzału ci ęŜ ki nagan. Gdy Tybeta ń czycy przystawali, Ŝ eby nabra ć tchu, natychmiast opierał praw ą dło ń na
r ę koje ś ci broni.
Tubylcy w ponurym milczeniu ukradkowymi spojrzeniami ś ledzili białego w ę drowca. Od dwóch tygodni wiedli go przez kamienno-
piaszczyst ą pustyni ę ku Kaszmirowi, granicz ą cemu z zachodnimi ziemiami Tybetu. Wyruszaj ą c ze swymi jakami w drog ę , wcale nie mieli
zamiaru tak znacznie oddala ć si ę od własnych koczowisk. Podj ę li si ę poprowadzi ć białego podró Ŝ nika o tydzie ń drogi na zachód, a tymczasem
ju Ŝ mijał pi ę tnasty dzie ń uci ąŜ liwego marszu. Małomówny biały człowiek o ś wiadczył im stanowczo, i Ŝ zwolni ich dopiero wtedy, gdy b ę dzie
mógł naj ąć nowych przewodników. Krajowcy z niezmiennym uporem ka Ŝ dego ranka odmawiali wyruszenia w dalsz ą drog ę i codziennie wbrew
własnej woli szli coraz dalej. Biały potrafił dot ą d utrzyma ć ich w ryzach. W jego stalowoszarych oczach nigdy nie było wida ć cienia wahania
czy obawy. Wydawał rozkazy, wymownie opieraj ą c dło ń na r ę koje ś ci rewolweru.
Trzej krajowcy nie byli bezbronni. Posiadali długie stare strzelby i my ś liwskie no Ŝ e, jednak mimo to nie odwa Ŝ yli si ę stawi ć zbrojnego
oporu. Biały podró Ŝ nik czujny był bowiem niczym Ŝ uraw. W czasie dnia szedł na samym ko ń cu małej karawany. Czasem siadał na jaka i
znu Ŝ ony przymykał oczy, lecz gdy tylko który ś z Tybeta ń czyków odwracał si ę ku niemu, zaraz napotykał jego przenikliwy wzrok. Podczas
wieczornych obozowisk odbierał przewodnikom bro ń i chował j ą w swoim namiocie.
Tybeta ń czycy kilkakrotnie próbowali w nocy zbli Ŝ y ć si ę do niego, ale wszelkie ich wysiłki okazywały si ę bezskuteczne. Za najmniejszym
szelestem podró Ŝ nik otwierał oczy i zaraz rozlegał si ę metaliczny trzask odwodzonego kurka rewolweru.
W umysłach przes ą dnych Tybeta ń czyków niestrudzony podró Ŝ nik wyrastał na jakiego ś pot ęŜ nego czarownika. Czy mogli mu si ę sprzeciwi ć ,
skoro nieustannie czuwał uzbrojony w szybkostrzeln ą bro ń ?
Tymczasem w rzeczywisto ś ci biały w ę drowiec był ju Ŝ u kresu sił. Podczas długich, uci ąŜ liwych marszów niemal zasypiał z otwartymi
oczyma, b ą d ź te Ŝ zapadał w stan odr ę twienia prawie granicz ą cego z letargiem. Wtedy zdawało mu si ę , Ŝ e wci ąŜ jeszcze w ę druje w pochodzie
nieszcz ę snych zesła ń ców na Sybir. Odruchowo pochylał głow ę , jakby chciał osłoni ć j ą przed uderzeniami kozackich nahajek. Post ę kiwania
zm ę czonych jaków przeradzały si ę w jego wyobra ź ni w ciche, tak dobrze wryte w pami ęć skargi towarzyszów niedoli. Czasem znów
przywidywało mu si ę , Ŝ e zaledwie przed kilkoma dniami umkn ą ł z korowodu wi ęź niów i w ś ród koj ą cej ciszy bł ą ka si ę w dzikich, górskich
w ą wozach Turkiestanu Chi ń skiego.
Wtem usłyszał jakie ś podejrzane szepty. Czy Ŝ by to poszukiwacze złota spiskowali, by odebra ć mu jego skarb? R ę ka mimo woli si ę gn ę ła do
r ę koje ś ci rewolweru. Drgn ą ł, dotkn ą wszy goł ą dłoni ą zimnej stali. Przywidzenia rozwiały si ę natychmiast. Spojrzał ju Ŝ przytomnym wzrokiem.
Znajdowali si ę na skraju przeł ę czy. Tybeta ń czycy przystan ę li i naradzali si ę , gestykuluj ą c r ę koma. Biały podró Ŝ nik podszedł do nich.
- Za tamtymi górami jest Leh - odezwał si ę do niego jeden z przewodników, wskazuj ą c r ę k ą na południowy zachód.
- Ile dni marszu? - krótko zagadn ą ł biały, posługuj ą c si ę , tak jak przewodnicy, j ę zykiem tybeta ń skim.
- Trzy dni, a do Hemis dwa. Zaraz za przeł ę cz ą Kaszmir. Mo Ŝ esz ju Ŝ i ść sam.
- Doprowadzicie mnie do Hemis, lub w ogóle nie wrócicie do swej pha Ŝ i - zagroził biały.
- Zły duch chyba przywiódł ci ę do nas - mrukn ą ł Tybeta ń czyk.
- Zły czy dobry, ruszajcie na przód - rzekł biały nie wypuszczaj ą c z dłoni r ę koje ś ci broni.
Cienka pokrywa ś wie Ŝ ego ś niegu zalegała cał ą przeł ę cz. Zimny wicher ze zdwojon ą sił ą hulał na wyniosło ś ci. Ludzie i zwierz ę ta z
niezmiernym wysiłkiem oddychali rozrzedzonym powietrzem.
Naraz id ą cy na przedzie Tybeta ń czyk przystan ą ł i pochylił si ę ku ziemi. Gdy jego towarzysze zrównali si ę z nim, równie Ŝ zamarli w
bezruchu.
- Ruszajcie w drog ę , głupcy! Czy nie widzicie, Ŝ e burza nadci ą ga wprost na nas?! - krzykn ą ł biały m ęŜ czyzna.
Tym razem przewodnicy nie zwrócili uwagi na gniewny rozkaz. Jak zahipnotyzowani wpatrywali si ę w ziemi ę . Podró Ŝ nik przyspieszył
kroku. Wkrótce tak Ŝ e zatrzymał si ę zdumiony.
Na ś niegu widniały ś wie Ŝ e, szerokie ś lady bosych stóp. Wydawały si ę bardzo podobne do ś ladów pozostawionych przez człowieka, dzi ę ki
swemu uło Ŝ eniu w jednej linii, z nieznacznymi odchyleniami stóp na obydwie strony. Długo ść kroku wskazywała na wysoki wzrost nieznanego
osobnika.
- Mi-go, zwierz ę chodz ą ce jak człowiek! - ś ciszonym głosem zawołał jeden z przewodników.
- Mi-te, człowiek-nied ź wied ź ... - dodał drugi. - Przeczuwałem, sahibie, Ŝ e sprowadzisz na nas nieszcz ęś cie...
- Je ś li to ś lady ludzkie, to mamy najlepszy dowód, Ŝ e w pobli Ŝ u musi znajdowa ć si ę jakie ś osiedle - gło ś no powiedział podró Ŝ nik. - Cieszcie
si ę , wkrótce pozwol ę wam wróci ć do domu.
- Klasztor Hemis, odległy o dwa dni marszu, jest najbli Ŝ szym osiedlem - odparł przewodnik. - Człowiek pieszo nie zapu ś ciłby si ę samotnie
tak daleko w góry! Poza tym wiesz dobrze, Ŝ e Tybeta ń czycy nigdy nie chodz ą boso! To s ą ś lady Ś nie Ŝ nego Człowieka. Kto go ujrzy, musi
zgin ąć !
Biały podró Ŝ nik zmarszczył brwi. Podczas długoletniej włócz ę gi po Azji Ś rodkowej nieraz słyszał opowie ś ci o tajemniczych istotach
zamieszkuj ą cych górskie pustocie. Znajomy Nepalczyk, z którym przez pewien czas wspólnie poszukiwali złota w górach Ałtyn-tag, mówił mu
o nieznanych stworach zwanych Yeti. Według wierze ń krajowców zetkni ę cie si ę z nim miało nieuchronnie sprowadza ć ś mier ć .
1
Podró Ŝ nik pochylił si ę nad ś ladami wyra ź nie wyci ś ni ę tymi w ś niegu. Nie miał pewno ś ci, czy pozostawił je człowiek, czy te Ŝ jakie ś nieznane
zwierz ę . Jak wskazywała ś wie Ŝ o ść tropów, dziwny stwór przechodził t ę dy niedawno przed nimi. Podró Ŝ nik nie znał uczucia l ę ku. Nie wierzył w
przes ą dy. Ani zwierz ę , ani niezwykła istota ludzka nie mogły by ć niebezpieczne dla czterech uzbrojonych m ęŜ czyzn.
- Ś lady te zapewne pozostawił nied ź wied ź . Widziałem podobne w górach Ałtyn-tag - odezwał si ę do krajowców. - Ruszajmy w drog ę ! Ź le
b ę dzie z nami, je ś li burza zaskoczy nas na tak znacznym, odkrytym wzniesieniu.
- Nie pójdziemy dalej! Ś lady mi-te wiod ą wzdłu Ŝ przeł ę czy. Musieliby ś my i ść jego tropem. On przyczai si ę i poczeka na nas!
Podró Ŝ nik cofn ą ł si ę o dwa kroki. Gniewnym, czujnym wzrokiem przywarł do twarzy przewodników. Nie, to nie był ich zwykły upór, który
ostatnio musiał przełamywa ć dzie ń po dniu. W tej chwili w oczach Tybeta ń czyków malował si ę zabobonny, obł ę dny strach. Oni naprawd ę
wierzyli, Ŝ e nawet samo spotkanie z mi-te groziło im ś mierci ą .
Instynkt ostrzegał podró Ŝ nika, by nie doprowadzał przes ą dnych krajowców do ostateczno ś ci. Mógł pokusi ć si ę o terroryzowanie ich w
obliczu ś mierci głodowej b ą d ź m ą k pragnienia, lecz obecnie, gdy ulegli przemo Ŝ nej obawie przed legendarnym stworem, byłoby to stokro ć
bardziej niebezpieczne. Teraz na pewno odwa Ŝ yliby si ę nawet na nierówn ą walk ę z lepiej uzbrojonym białym człowiekiem. Ponadto ich było
trzech, a on tylko jeden... Có Ŝ z tego, Ŝ e posiadał szybkostrzelny rewolwer? Czy w decyduj ą cej chwili nie zadr Ŝ y mu r ę ka? Przecie Ŝ , oprócz
głodu i pragnienia, brak snu osłabił go bardziej ni Ŝ krajowców.
- Wracamy, sahibie. Je ś li szukasz ś mierci, mo Ŝ esz sam i ść dalej. Daj nam swój karabin, a pozostawimy ci jaka objuczonego twoim baga Ŝ em
- odezwał si ę najstarszy przewodnik.
W jego głosie brzmiało tym razem tyle gro ź nego zdecydowania, Ŝ e podró Ŝ nik zaniechał ponownego u Ŝ ycia przemocy.
- Dobrze, we ź cie karabin w zamian za jaka - rzekł sil ą c si ę na spokój. - W którym kierunku mam i ść do Hemis?
- T ą przeł ę cz ą dojdziesz wprost do zbocza wiod ą cego w dolin ę . Po jednym dniu marszu na południe ujrzysz przed sob ą na skałach klasztor.
Je ś li nie spotka ci ę nieszcz ęś cie, nie zabł ą dzisz - wyja ś nił przewodnik.
Odpi ą ł karabin zawieszony na jukach jaka, po czym podał podró Ŝ nikowi postronek przywi ą zany do kółka wpi ę tego w nozdrza zwierz ę cia.
Pod wpływem przes ą dnej obawy przewodnicy uporczywie wpatrywali si ę w ziemi ę , obawiaj ą c si ę spogl ą da ć w gł ą b przeł ę czy, gdzie mógł czai ć
si ę nieznany, gro ź ny Człowiek Ś niegu.
Biały podró Ŝ nik u ś miechn ą ł si ę wyrozumiale, widz ą c wyraz panicznego l ę ku, maluj ą cy si ę na twarzach krajowców. Lew ą dłoni ą uj ą ł podany
mu postronek, podczas gdy praw ą wsun ą ł pod ko Ŝ uch. Dotkn ą ł ni ą ukrytego na piersiach długiego, p ę katego woreczka. Miał zamiar ofiarowa ć
przewodnikom kilka grudek złotego kruszcu, lecz naraz uzmysłowił sobie, Ŝ e mog ą go zabi ć , ujrzawszy prawdziwe nugety.
Z ci ęŜ kim westchnieniem cofn ą ł dło ń , by machn ąć na po Ŝ egnanie pospiesznie oddalaj ą cym si ę Tybeta ń czykom.
Pozostał sam w ś ród niebosi ęŜ nych, ubielonych, gro ź nych szczytów górskich. Zimny wicher smagał go po twarzy. Wtulił głow ę w ko Ŝ uch i
ruszył w drog ę wzdłu Ŝ tajemniczych ś ladów, czerniej ą cych na ś niegu niczym paciorki olbrzymiego ró Ŝ a ń ca. Jak, szarpni ę ty za kółko wpi ę te w
nozdrza, oci ęŜ ale powlókł si ę za nim. Co chwila pochylał nisko głow ę i szorstkim ozorem chciwie lizał ś nieg pokrywaj ą cy zmarzni ę t ą ziemi ę .
Wicher hulał coraz ś mielej. Wirował op ę ta ń czo płatkami ś niegu, wzbijał z ziemi białe tumany. Podró Ŝ nik przecierał dłoni ą zm ę czone oczy,
nie zwa Ŝ aj ą c na własne osłabienie, przyspieszał kroku. Chciał zej ść w dolin ę przed zapadni ę ciem nocy. Pier ś jego unosiła si ę w ci ęŜ kim,
nieregularnym oddechu. Z trudem chwytał ustami powietrze.
Po godzinnym marszu dobrn ą ł do drugiego kra ń ca przeł ę czy. Przystan ą ł, Ŝ eby nabra ć tchu. Rozgor ą czkowanym wzrokiem wodził po niezbyt
stromym zboczu. Naraz przechylił si ę poza skaln ą kraw ę d ź . Osłonił r ę k ą oczy, by lepiej widzie ć .
W gł ę bokiej dolinie le Ŝą cej u jego stóp na samym niemal ko ń cu ś cie Ŝ ki wij ą cej si ę po zboczu góry, w ę drował w dół dziwny, rudawy stwór,
przypominaj ą cy sylwetk ę nagiego człowieka. Podró Ŝ nik, niepewny, czy nie ulega złudzeniu, przetarł oczy dłoni ą . Dziwny stwór nie znikał.
Lekko pochylony, zwinnie szedł w dół zbocza. Na krótko skrył si ę za załomem skalnym, potem znów ukazał si ę na ś cie Ŝ ce.
Podró Ŝ nik wyszarpn ą ł zza pasa ci ęŜ ki nagan. Wypalił w powietrze. Na huk strzału, szeroko rozniesiony echem po górach, dziwny stwór
przystan ą ł na chwil ę i odwrócił spiczast ą , pokryt ą włosem głow ę . Nast ę pnie pomkn ą ł ku dolinie i znikn ą ł w ś nie Ŝ nym tumanie.
Biały człowiek schował rewolwer i przez dłu Ŝ sz ą chwil ę trwał w bezruchu. Poczuł si ę niezwykle osamotniony i straszliwie słaby. Głód,
pragnienie, a nade wszystko długi brak pokrzepiaj ą cego snu, zbierały teraz swe zdradliwe Ŝ niwo. Obecno ść trzech Tybeta ń czyków zmuszała go
do ustawicznej gotowo ś ci do samoobrony. Teraz, gdy oni odeszli, cała niezmo Ŝ ona dot ą d siła woli i energia nagle ust ą piły miejsca niezwykłej
słabo ś ci. Czerwonawa mgła przesłoniła mu oczy. Ostatkiem ś wiadomo ś ci bronił si ę przed kr ąŜą c ą wokół niego ś mierci ą . Czuł, Ŝ e je ś li nie
pokrzepi si ę snem, zginie w drodze.
Jeszcze raz zdołał zapanowa ć nad słabo ś ci ą . Chwiejnym krokiem ruszył w dół zbocza, wlok ą c za sob ą potykaj ą ce si ę juczne zwierz ę .
Chmury ju Ŝ zasnuły całe niebo. G ę sty ś nieg, miotany zawieruch ą , spowijał ziemi ę białym całunem. Nim noc zapadła, podró Ŝ nik znalazł si ę
na samym dnie doliny. Jak wlókł si ę za nim. Wyczerpane zwierz ę wysun ę ło ozór z pyska, ale nie miało ju Ŝ siły liza ć wilgotnego ś niegu.
Potkn ę ło si ę kilka razy, w ko ń cu ci ęŜ ko opadło na przednie kolana. Podró Ŝ nik chciał pomóc zwierz ę ciu powsta ć na nogi. Obydwiema dło ń mi
chwycił je za róg, lecz równocze ś nie sam osun ą ł si ę na ziemi ę . Jak, st ę kn ą wszy głucho, przewrócił si ę na bok.
Przez dług ą chwil ę podró Ŝ nik le Ŝ ał obok zdychaj ą cego zwierz ę cia, opieraj ą c twarz na jego stygn ą cym ciele. Przemo Ŝ ne zm ę czenie
zwyci ę sko ko ń czyło walk ę z instynktem samozachowawczym człowieka, nakazuj ą cym mu podnie ść si ę i i ść dalej. Powieki same opadły na
oczy. Pogr ąŜ ał si ę w pół letarg. Bezwładnym ruchem stoczył si ę z jaka plecami na ziemi ę . Mro ź ny wicher natychmiast sypn ą ł mu ś niegiem w
twarz. Podró Ŝ nik jeszcze raz otworzył oczy i uniósł głow ę . Nogi jaka znikn ę ły ju Ŝ pod ś niegiem. Wyraz przera Ŝ enia odmalował si ę o oczach
człowieka. Z najwi ę kszym trudem d ź wign ą ł si ę na czworaki, potem opieraj ą c si ę o zwierz ę , stan ą ł na nogi. Zgrabiałymi r ę koma zacz ą ł
rozsupływa ć juki. Odtroczył bambusowy kij, wydobył brezentowy namiot. Min ę ła godzina, zanim młotkiem wbił Ŝ elazne kołki w zmarzni ę t ą
ziemi ę . Przywi ą zywanie do nich rzemieni brezentu szło bardzo opornie. Wicher bezlito ś nie wyszarpywał z jego r ą k płacht ę namiotu, przewracał
dr ąŜ ek. Na wpół skostniały człowiek wyci ą gn ą ł z juków futrzany ś piwór. Razem z nim wpełzł pod brezent. Jedynym jego pragnieniem było
rozgrza ć r ę ce. Wtedy dałby sobie rad ę z doko ń czeniem budowy namiotu. Całonocny spokojny sen przywróciłby mu utracone siły. Nazajutrz
jako ś dowlókłby si ę do klasztoru w Hemis.
Pokrzepiony t ą nadziej ą pogr ąŜ ył w worze tylko głow ę i ramiona. Przymkn ą ł oczy, czekaj ą c a Ŝ rozgrzej ą mu si ę zgrabiałe dłonie. Powoli
zatracał poczucie czasu. Błogi bezwład ogarniał jego członki. Ź le przymocowany rzemie ń na jednym z kołków przytrzymuj ą cych płacht ę
namiotu rozsupłał si ę z w ę zła. Targni ę ty wichur ą brezent załopotał niczym flaga i osłonił wystaj ą ce z wora nogi podró Ŝ nika.
Noc zapadła nad górsk ą dolin ą . Zawieja ś nie Ŝ na przybierała na sile. Ś nieg pokrywał martwego jaka i człowieka umieraj ą cego ze zm ę czenia
pod płacht ą namiotu. Wiatr wył triumfalnie i wzbijał w powietrze ś nie Ŝ ne tumany.
Tu Ŝ przed ś witem, jak to si ę zwykle dzieje w tych okolicach, wichura zacz ę ła przycicha ć . W dali rozbrzmiało j ę kliwe huczenie długich,
mosi ęŜ nych tr ą b, którymi lamowie od wieków oznajmiali ś wiatu nadej ś cie nowego dnia. W tym wła ś nie czasie w dolin ę wjechał samotny
je ź dziec. Na odgłos tr ą b przynaglił konia do szybszego biegu. Ś nieg tłumił t ę tent wierzchowca. Nagle ko ń uniósł głow ę , zastrzygł uszami, cicho
zar Ŝ ał i rzucił si ę w bok.
Je ź dziec przytrzymał si ę kulbaki. Ju Ŝ miał smagn ąć konia arkanem, gdy naraz ujrzał wystaj ą cy spod ś niegu róg jaka. Uwa Ŝ nie rozejrzał si ę
wokoło. Z pobliskiej zaspy ś nie Ŝ nej wystawał koniec bambusowego kija. Po chwili wahania je ź dziec zeskoczył z wierzchowca. Zbli Ŝ ył si ę do
2
zaspy. Zanurzył w ni ą r ę k ę . Dotkn ą ł brezentu. Nogami rozkopał ś nieg. Ujrzał filcowe buty. Pochylił si ę , odrzucaj ą c r ę koma ś nieg. Wkrótce
wyci ą gn ą ł ze ś piwora skostniałego m ęŜ czyzn ę . Goł ą dłoni ą dotkn ą ł jego twarzy. Była jeszcze ciepła. Szybko rozpi ą ł na nim futro, by sprawdzi ć ,
czy serce nie przestało bi ć w jego piersi. Z trudem wyczuwalne uderzenia nie rokowały zbyt wielkich nadziei. Zastanawiał si ę , co ma uczyni ć ,
gdy naraz ujrzał p ę katy woreczek na piersi nieprzytomnego. Przesun ą ł dłoni ą po woreczku, po czym drapie Ŝ nym ruchem rozchylił otwór. W
promieniach wschodz ą cego sło ń ca błysn ę ło prawdziwe złoto.
Ju Ŝ si ę gn ą ł po nó Ŝ , aby przeci ąć rzemie ń , na którym na szyi zwisał woreczek, gdy wtem tu Ŝ za jego plecami rozległ si ę chrz ę st ś niegu.
Je ź dziec obejrzał si ę i natychmiast szybko przykrył ko Ŝ uchem pier ś zmarzni ę tego człowieka. Z obłudnym, uni Ŝ onym u ś miechem na ustach
powitał lam ę z klasztoru w Hemis oraz jego dwóch słu Ŝą cych.
Lama lekko skin ą ł głow ą . Nie przestaj ą c odmawia ć Ŝ a ń ca, wzrokiem wydał nieme polecenie słu Ŝą cym. Zsiedli z osłów. W milczeniu
rozgrzebali zasp ę . Jeden z nich wlał do ust zmarzni ę tego kilka kropel jakiego ś rozgrzewaj ą cego płynu, po czym ostro Ŝ nie potarł ś niegiem jego
twarz. Po jakim ś czasie nieszcz ę sny podró Ŝ nik uchylił powiek. Najpierw spostrzegł pochylon ą nad sob ą przeci ę t ą szerok ą blizn ą twarz je ź d ź ca,
potem ujrzał mamrocz ą cego modlitw ę lam ę i jego słu Ŝą cych. Zanim zd ąŜ ył rozchyli ć usta, by odezwa ć si ę , znów zapadł w odr ę twienie.
Lama cichym głosem wydał krótki rozkaz. Słu Ŝą cy wraz z je ź d ź cem z blizn ą na twarzy ostro Ŝ nie uło Ŝ yli nieprzytomnego podró Ŝ nego na
grzbiecie osła. Pospiesznie ruszyli w drog ę ku klasztorowi.
Nieszcz ę sny biały podró Ŝ nik z wolna odzyskiwał przytomno ść . W ko ń cu zdołał otworzy ć oczy. Z bieli sufitu wzrok jego przesun ą ł si ę na
powa Ŝ ne, zatroskane twarze lamów. W ś ród nich dojrzał człowieka z szerok ą blizn ą . Uczynił olbrzymi wysiłek i wyszeptał:
- Czy... b ę d ę Ŝ ył?
- Je ś li nie jest ci przeznaczone inaczej, duch pozostanie jeszcze w twoim ciele - filozoficznie odparł jeden z lamów.
- Gdzie jestem?
- Znajdujesz si ę w klasztorze w Hemis.
Błysk rado ś ci pojawił si ę w oczach na wpół Ŝ ywego człowieka.
- Dzi ę ki Bogu, do was wła ś nie chciałem dotrze ć ... - szepn ą ł.
- Kto zd ąŜ a do ś wi ę tego miejsca zjednuje sobie łask ę Buddy.
Podró Ŝ nik zacisn ą ł z ę by pod wpływem straszliwego bólu.
- Odzyskuje czucie, to dobry znak - powiedział mnich. - Najwy Ŝ szy czas powzi ąć decyzj ę ...
- Czy nie lepiej, Ŝ eby umarł, ni Ŝ Ŝ ył tak okropnie okaleczony?! - zawołał człowiek z blizn ą .
- Nie my dali ś my mu Ŝ ycie, wi ę c nie b ę dziemy skazywali go na ś mier ć . Co przeznaczone, musi si ę spełni ć - rzekł lama i znów wlał kilka
kropel Ŝ yciodajnego płynu do ust zemdlonego.
Podró Ŝ nik odzyskał przytomno ść .
- Chc ę zawiadomi ć brata... musz ę wysła ć list. Trzeba go natychmiast napisa ć po angielsku - szepn ą ł. - Kto mo Ŝ e napisa ć ?
- Uspokój si ę , sahibie, umiem pisa ć w tym j ę zyku. Mieszkam w Leh, wy ś l ę twój list. Ja pierwszy znalazłem ci ę w zaspie ś nie Ŝ nej -
po ś piesznie zawołał człowiek z blizn ą .
- Wynagrodz ę ci ę sowicie...
Si ę gn ą ł r ę k ą do piersi. Dopiero teraz spostrzegł, Ŝ e jest rozebrany i le Ŝ y na matach przykryty kocem. Lamowie dojrzeli jego niepokój. Jeden
z nich odezwał si ę :
- B ę dziemy strzegli twego skarbu. Nie my ś l teraz o niczym. Gdy przebudzisz si ę , uczynimy wszystko, co zechcesz.
- Musz ę napisa ć do mego brata... - szepn ą ł podró Ŝ nik.
Pod wpływem okropnego bólu znów zacz ą ł traci ć przytomno ść . Lamowie porozumieli si ę wzrokiem. Jeden z nich ws ą czył mu w rozchylone
usta nasenny napój. Podró Ŝ nik ci ęŜ ko westchn ą ł. Z wolna zapadał w stan odr ę twienia. Lamowie odkryli koc. Pochylili si ę nad sinawo białymi,
odmro Ŝ onymi nogami nieszcz ę snego człowieka.
3
CZŁOWIEK Z BLIZN Ą
Na wschodnim horyzoncie sinawe pasmo l ą du wyłaniało si ę ze szmaragdowych fal Morza Arabskiego. Statek “Gwiazda Południa”, w
miesi ą c po wypłyni ę ciu z Hamburga, zbli Ŝ ał si ę do Bombaju, zwanego równie Ŝ Bram ą do zachodniej cz ęś ci Półwyspu Indyjskiego.
Po pewnym czasie na pokładzie pojawił si ę barczysty olbrzym. Rozejrzał si ę wokoło, jakby kogo ś szukał, a dojrzawszy Tomka, zwinnym,
lekkim krokiem podszedł do niego. Rubasznie klepn ą ł go po ramieniu i zapytał:
- Co ś si ę tak zagapił, brachu? Nic tu nie wypatrzysz, bo kto ś inny ju Ŝ odkrył Indie.
- Do licha, bosmanie, chyba jest pan jasnowidzem! Prawie odgadł pan moje my ś li! Wła ś nie rozmy ś lałem o pewnej ciekawostce z dziejów
odkry ć geograficznych zwi ą zanej z Indiami - odparł Tomek obrzucaj ą c bosmana, Tadeusza Nowickiego, wesołym spojrzeniem.
- Nie trzeba by ć jasnowidzem, Ŝ eby odgadn ąć , o czym my ś lisz. Wrodziłe ś si ę , brachu, w swego ojca. On równie Ŝ wci ąŜ wodzi nosem po
ksi ąŜ kach, byle tylko wyczyta ć , kto pierwszy odkrył jakie ś tam bajoro czy gór ę , b ą d ź te Ŝ jakie dzikie bydl ę ta Ŝ yj ą w ró Ŝ nych krajach.
- Oj, bosmanie! Przygaduje nam pan z tego powodu, lecz sam ciekawi si ę tymi sprawami nie mniej od nas - odpowiedział Tomek ś miej ą c si ę
gło ś no.
- Z kim kto przestaje, takim sam si ę staje. No, ale skoro los ju Ŝ pokarał mnie towarzystwem moli ksi ąŜ kowych, to gadaj, o czym rozmy ś lałe ś .
- Przeniosłem si ę my ś lami w XV wiek, kiedy to portugalski Ŝ eglarz, Vasco da Gama, jako pierwszy Europejczyk, dotarł drog ą morsk ą do
Indii, a ś ci ś lej mówi ą c, do portu Kalikat.
- Stara to i znana nawet ciurze okr ę towemu historia - rzekł bosman wzruszaj ą c ramionami. - Dlaczego akurat teraz przyszła ci ona do głowy?
Przecie Ŝ Kalikat le Ŝ y dalej na południu, u podnó Ŝ a Ghatów Zachodnich. Wobec tego nie ujrzymy go nawet z daleka!
- Ma pan racj ę ! Historia odkrycia drogi morskiej do Indii jest powszechnie znana, lecz czy panu równie Ŝ wiadomo, Ŝ e w dniu historycznego
l ą dowania Vasco da Gamy w Kalikacie, w ś ród dworzan tubylczego władcy witaj ą cych go w porcie znajdował si ę Polak, który, jak z tego
wynika, musiał tam przyby ć o wiele wcze ś niej od Portugalczyka?
- Ej Ŝ e, brachu, czy powa Ŝ nie to mówisz?
- Oczywi ś cie, kochany panie bosmanie.
- No, no, naprawd ę nic o tym nie wiedziałem. Któ Ŝ to był taki?
- Był to polski ś yd z Poznania.
- Niech go licho porwie! A to cwaniak! W jaki sposób tam przyw ę drował?
- Wła ś nie si ę nad tym zastanawiałem, poniewa Ŝ tylko wiem, co si ę z nim pó ź niej stało. Otó Ŝ Vasco da Gama nie zdołał pozyska ć
przychylno ś ci krajowców, wobec czego rozgniewany opu ś cił miasto i na “po Ŝ egnanie” ostrzelał je z armat oraz uprowadził uwi ę zionych na
statku zakładników indyjskich. W ś ród porwanych znajdował si ę równie Ŝ nasz poznaniak. On to wła ś nie po przybyciu do Portugalii zmienił
nazwisko na Gaspara da Gama lub Gaspara da India i jako doskonale znaj ą cy Indie, odegrał potem pewn ą rol ę w ich podbiciu przez
Europejczyków.
Bosman wysłuchał uwa Ŝ nie Tomka i rzekł:
- Ty, brachu, zawsze potrafisz wyszuka ć Polaka nawet w korcu maku. Nie czas jednak teraz na takie pogaw ę dki. Stale rozmy ś lam, czy
zastaniemy naszego druha, pana Smug ę , całego i zdrowego.
- Ojciec i ja równie Ŝ niepokoimy si ę o niego. Zbyt wiele daje do my ś lenia lakoniczno ść depeszy, któr ą otrzymali ś my pi ęć tygodni temu.
- Poka Ŝ no j ą jeszcze raz!
Tomek wyj ą ł z portfelu depesz ę . Obydwaj pochylili si ę nad ni ą i czytali:
Andrzeju - przyje Ŝ d Ŝ aj natychmiast z Tomkiem i bosmanem do Indii. Spotkamy si ę w Bombaju. Wiadomo ść w biurze Dalekomorskich
Wschodnich Linii Okr ę towych. Konieczna wasza pomoc - Smuga.
- Kiepsko musz ą wygl ą da ć jego sprawy, skoro tak napisał - mrukn ą ł bosman. - Taki stary wyga i zuch jak Smuga nie “posiałby cykorii”
przed byle jak ą awanturk ą .
- Racja, bosmanie. Zapewne ojciec był równie Ŝ tego zdania, skoro natychmiast wezwał mnie z Londynu, nie licz ą c si ę z tym, Ŝ e do ko ń ca
roku szkolnego brakowało jeszcze kilku tygodni - odparł Tomek.
- Ha, zrobili ś my wszystko, co było w naszej mocy, by jak najpr ę dzej znale źć si ę przy naszym druhu. Patrz, brachu! Bombaj wida ć ju Ŝ jak na
dłoni. Chod ź my pomóc twemu szanownemu ojcu w pakowaniu manatków - zaproponował.
Wprost z portu, znajduj ą cego si ę w dzielnicy europejskiej, trzej podró Ŝ nicy udali si ę w dwukołowych rykszach, ci ą gni ę tych przez kulisów,
do najbli Ŝ ej poło Ŝ onego hotelu. Podczas drogi ciekawie przygl ą dali si ę miastu. Bombaj stanowił jedno z głównych centrów handlowych Indii. W
zeuropeizowanym ś ródmie ś ciu, zbudowanym głównie z inicjatywy Brytyjczyków, wznosiły si ę wspaniałe, nowoczesne budynki. Tutaj
zadomowiły si ę zarz ą dy angielskich przedsi ę biorstw przemysłowych i zamo Ŝ ne banki, a wystawy luksusowych magazynów oraz sklepów wabiły
oko przeró Ŝ nymi przedmiotami zbytku. W białych rykszach przemykali szerokimi ulicami wynio ś li, dumni Anglicy, b ą d ź ich Ŝ ony ubrane w
szeleszcz ą ce jedwabiem suknie. W tej cz ęś ci Bombaju krajowcy - m ęŜ czy ź ni, jako pracownicy angielskich przedsi ę biorstw, zarzucili swe
narodowe stroje na rzecz ubra ń noszonych przez chlebodawców. Jedynie Hinduski paraduj ą ce nadal w barwnych sari oraz błyszcz ą ce w sło ń cu
kopuły hinduskich ś wi ą ty ń i minarety muzułma ń skich meczetów zakłócały na wskro ś europejski wygl ą d miasta.
Bosonoga, bezszelestnie poruszaj ą ca si ę słu Ŝ ba hinduska przeniosła ich baga Ŝ e do wynaj ę tych pokoi. Szybko przebrali si ę i znów wyszli na
zalan ą tropikalnym sło ń cem ulic ę . W s ą siedztwie hotelu znajdowała si ę rozległa willa, w której mie ś cił si ę klub przeznaczony wył ą cznie dla
Europejczyków. Ocienione zasłonami okna zach ę cały do wypoczynku w czasie skwarnego dnia w wygodnych, chłodnych pomieszczeniach
klubowych, ale zatroskani o los przyjaciela podró Ŝ nicy nie ulegli pokusie.
Wsiedli do ryksz, ka Ŝą c si ę zawie źć do biura Dalekomorskich Wschodnich Linii Okr ę towych.
Mimo wczesnej popołudniowej pory w biurze linii okr ę towej panował o Ŝ ywiony ruch. Tomek niecierpliwie rozgl ą dał si ę , czy przypadkiem
nie ujrzy Smugi w tłumie interesantów, lecz ojciec poci ą gn ą ł go za r ę kaw i razem podeszli do stolika opatrzonego napisem “Informacja”.
M ęŜ czyzna o ś niadej twarzy i kruczoczarnych włosach uprzejmie ich zagadn ą ł:
- Czym mog ę słu Ŝ y ć szlachetnym sahibom?
- Nasz przyjaciel Jan Smuga obiecał pozostawi ć w biurze panów wiadomo ść dla nas - odparł Wilmowski. - Czy mógłby pan nam
powiedzie ć , do kogo mamy zwróci ć si ę w tej sprawie?
- Czy mam przyjemno ść rozmawia ć z sahibem Wilmowskim? - zapytał urz ę dnik, obrzucaj ą c podró Ŝ ników badawczym spojrzeniem.
- Jestem Andrzej Wilmowski, a to mój syn Tomek i pan bosman Tadeusz Nowicki.
- Bardzo przepraszam szlachetnych sahibów, lecz jestem zmuszony prosi ć o okazanie dokumentów w celu stwierdzenia to Ŝ samo ś ci
przyjaciół sahiba Smugi - powiedział urz ę dnik.
- Słu Ŝ ymy panu, oto nasze paszporty - odpowiedział Wilmowski.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin