Petecki Bohdan - Bal na pięciu księżycach.doc

(970 KB) Pobierz
Bohdan Petecki

Bohdan Petecki

BAL

NA PIĘCIU KSIĘŻYCACH

 

 

Piętnaście świeczek i pięć księżyców

Przyszedł wreszcie ten Dzień Szczęśliwy, na który cze­kaliśmy wraz z Irkiem, by rozpocząć naszą opowieść.

W każdym razie miał to być Dzień Szczęśliwy i nie tyl­ko jego przyszły bohater, lecz także wszyscy mieszkańcy ukrytego w zieleni domku przy ulicy Delfinów w mars-jańskim mieście Coprates już od tygodnia niecierpliwie spoglądali na kalendarz.

- To niesprawiedliwe, żeby ktoś kończył piętnaście lat akurat w ostatnim dniu roku szkolnego i w dodatku zaraz potem miał jechać na takie wakacje - zbuntował się kiedyś Danek.

Sądy, jakie wygłaszał dziesięcioletni Danek, nie mogły być jednak traktowane serio przez jego poważnego, star­szego brata. Toteż Irek przybrał tylko znudzony wyraz twarzy i bąknął tonem człowieka, który przypomniał so­bie właśnie o jakiejś nic nie znaczącej błahostce:

- Urodziny?... Ach tak, prawda. Istotnie, tego dnia kończą się lekcje...

W odpowiedzi Inia wzruszyła ramionami, mama za­śmiała się cicho, a ojciec pokiwał głową i rzekł z zazdros­nym uznaniem:

- Irek nie myśli o sobie. To bardzo ładnie. Obawiam się, że ja nie dorównuję mu szlachetnością charakteru. Muszę wam wyznać, ze nie mogę się już doczekać tego dnia. Przecież zaczynam wtedy urlop.

Irek spojrzał z wyrzutem na rodziców, łypnął złowrogo w stronę Ini i Danka, ale nic nie powiedział. Bo czyż są słowa, którymi można skwitować podobną przewrot­ność, bez uszczerbku dla godności własnej?

No i dziś nadszedł wreszcie ów dzień. Przeszedł on do kroniki rodzinnej państwa Skibów jako wielki, choć mo­że nie aż tak szczęśliwy, jak się tego po nim spodziewa­no. W każdym razie jednak dał początek przedziwnym i zupełnie niesłychanym wydarzeniom.

Ranek nie zapowiadał żadnych nadzwyczajności. W czasie śniadania wszyscy byli jakby trochę roztargnie­ni i małomówni, ale poza tym zachowywali się całkiem normalnie. Mama jak zwykle punktualnie za pięć ósma odjechała do Marsjańskiego Instytutu Galaktycznego kierowanego przez grono siwowłosych uczonych, którzy wysoko cenili zdolności i pracowitość swojej młodej ko­leżanki, astrofizyka Olgi Skiby. Ojciec mruknął, że musi jeszcze przed urlopem zakończyć jakieś obliczenia, i tak­że zniknął w małym laboratorium przylegającym do do­mu. Doktor Jacek Skiba mieszkał wprawdzie w Coprates, ale pracował w znajdującym się na Ziemi Centralnym 0-środku Badań Dalekiego Kosmosu; ze swoim zespołem kontaktował się za pośrednictwem specjalnej sieci kom­puterowej. Ojciec Irka był znanym konstruktorem sond i statków zwiadowczych dalekiego zasięgu, z których naj­nowsze przekraczały już próg Galaktyki. Faktem jest wszakże, że więcej sławy niż jego rakiety przyniosły mu wyczyny sportowe. Doktor Skiba zdobył wiele dziewi­czych szczytów na Księżycu, Marsie i satelitach wielkich planet, a sześć niewiarygodnie trudnych i pięknych zara­zem dróg wspinaczkowych miało już na stałe nosić jego imię. Irka częściej pytano: „Czy jesteś może synem tego słynnego alpinisty?" aniżeli: „Czy to twój ojciec zapro­jektował ostatnią sondę transgalaktyczną?" - o co zresz­tą ani chłopiec, ani konstruktor nie mieli do nikogo pre­tensji.

No, tak. Teraz jednak ojciec poszedł nie w góry, a właśnie do swojej pracowni. Dwudziestoletnia Inia, najstarsza latorośl państwa Skibów, udała się jak co­dziennie do Aurotronu miasta Coprates, gdzie odbywała

staż po ukończeniu Studium Inżynierii Klimatycznej. Da­nek, który z umiarkowanym sukcesem zakończył rok szkolny już cztery dni temu, zniknął w ogrodzie, by tam oddawać się, jak sam twierdził, zajęciom zbyt wielkiej wagi, aby rozmawiać o nich z kimś nie wtajemniczonym. Jest rzeczą oczywistą, że do grona wtajemniczonych nie mógł należeć nikt z domowników.

Irek został sam. Przez chwilę przyglądał się robotom zbierającym nakrycia, po czym zerknął na zegarek, wstał i poszedł drewnianymi schodkami na piętro, do swojego uczniowskiego pokoju. Za pięć minut miały się rozpo­cząć ostatnie w tym roku lekcje.

Mijało południe. Szyby w oknach gabineciku, w któ­rym dzisiejszy solenizant siedział już od blisko dwóch go­dzin, były zabarwione delikatnym brązem, dzięki czemu na środkowym ekranie szkolnego teledatora wyraźnie ry­sowała się uśmiechnięta twarz pana Marka Seyny, histo­ryka, wychowawcy klasy.

- Jeszcze raz gratuluję wam promocji - mówił właś­nie nauczyciel - i do zobaczenia za dwa miesiące. Ziem­skie dwa miesiące - zaznaczył z naciskiem. - Niech mi się nikt nie „pomyli" i nie spóźni o jakieś głupie pół wie­ku, tylko dlatego, że na jego planecie czy satelicie mie­siąc trwa dwadzieścia lat...

Z głośnika odpowiedział chóralny śmiech.

Patrząc na swój ekran, Irek nie mógł widzieć twarzy wszystkich koleżanek i kolegów rozsianych po całym Układzie Słonecznym. To jednak zupełnie mu nie prze­szkadzało. Natychmiast poznawał po głosie każdego, kto tylko się odezwał. Klasa była zżyta. Przecież co miesiąc wszyscy spotykali się na Ziemi, wspólnie zwiedzali mia­sta, pomniki starożytnej kultury, uczelnie, biblioteki, mu­zea. A na zakończenie każdej wycieczki zbierali się gdzieś w górach lub nad wodą, palili ogniska, śpiewali dawne

ziemskie piosenki i urządzali tradycyjne zabawy. Tak, kla­sa była zżyta.

W tej chwili z głośnika płynął charakterystyczny sopra-nik Anny z księżycowego miasta Parnas. Cienki głosik drżał z emocji, bo Anna mówiła o czekającej ją podróży na Merkurego. Chwilę później odezwał się Alan, najlep­szy robotyk w klasie, mieszkający w osiedlu orbitalnym Alkazar. On z kolei, także nie bez przejęcia, opowiadał o najnowszym modelu turystycznej łodzi podwodnej, w której miał zamiar penetrować dno ziemskiego Oceanu Spokojnego w okolicach wielkich raf koralowych.

Rozmowa z wychowawcą była pogodna jak prawdzi­we, błękitne niebo. Nic dziwnego. Pan Seyna po krótkiej, okolicznościowej przemowie z okazji zakończenia roku szkolnego wypytywał teraz swoich podopiecznych o ich plany wakacyjne. Ale na tym pogodnym niebie od czasu do czasu ukazywały się czarne chmurki.

Na pulpicie Irka zapłonęła zielona lampeczka. „Moja kolej" - pomyślał chłopiec. Odruchowo poprawił się w krześle i powiedział:

- .My z ojcem lecimy na Ziemię. Chcemy przejść odci­nek głównej grani Andów, a potem wrócić szlakiem wio­dącym przez miasta starożytnych Majów i ludów, które żyły tam jeszcze dawniej.

- Proszę, proszę - wyraził swoje uznanie historyk. -Będziesz więc miał wakacje nie tylko piękne, lecz także pouczające. Ale a propos pouczające, może wziąłbyś ze sobą garść krystografów z propedeutyki psychologii? Mówiąc między nami, nie byłoby źle, gdybyś w wolnych chwilach powtórzył sobie pewne rozdziały... Sam wiesz najlepiej, które... - wychowawca zawiesił głos.

Oto i chmurka.

Irek miał na końcu języka pytanie, jak też pan Seyna wyobraża sobie „wolne chwile" na szlaku wiodącym przez tropikalną dżunglę do skutych wiecznym lodem wierzchołków Andów, ale po namyśle powiedział tylko:

- Dobrze.

- Świetnie! - ucieszył się wychowawca. - No, to ży­czę ci wielu miłych wrażeń. Do widzenia.

- Dziękuję. Do widzenia - odrzekł grzecznie chło­piec, zachowując dla siebie głębokie zadowolenie z fak­tu, że lampka na jego pulpicie zgasła i że już ktoś inny wysłuchuje, jak to powinien sobie urozmaicić, przypuść­my, polowanie na meteory za orbitą Marsa - wkuwa­niem wzorów geometrodynamicznych. Irek mimo woli uśmiechnął się do tej swojej myśli, ale zaraz spoważniał. Zadźwięczało mu w uszach ulubione powiedzonko ojca. „To, co dzisiaj wydaje się trudne do zrobienia, jutro na pewno będzie jeszcze trudniejsze".

Panującą w pokoju ciszę przerwało głębokie wes­tchnienie zakończone pojedynczym szczękiem przełącz­nika.

- Słyszałeś? Dostarcz mi te krystografy.

- Komplet? - padło lakoniczne pytanie z bocznego

głośniczka.

Komputer zainstalowany w bloku uczniowskich tele-datorów nie tylko słyszał, co mówił pan Seyna, lecz także znał i pamiętał wyniki ostatnich testów, toteż nie miał najmniejszych wątpliwości, o które rozdziały podręczni­ka chodziło wychowawcy.

- Nie - zaprotestował Irek. - Jakieś streszczenie...

- Nie.

Chwilę trwało milczenie.

- Jak to: nie? Dlaczego: nie?! - głos przyszłego zdo­bywcy Andów tchnął świętym oburzeniem.

- Tego rodzaju streszczeń nie ma w centralnej szkol­nej krystotece - wyjaśnił uprzejmie komputer. - Progra­my nauczania nie przewidują...

- Dobrze, dobrze! - przerwał ze złością chłopiec. -W takim razie nie potrzebuję żadnych krystografów. Po wakacjach ty sam przypomnisz mi te mądrości, które po­winienem sobie powtórzyć. l zrobisz to w taki sposób,

żebym je zapamiętał. Ty to przecież potrafisz. Tak będzie lepiej, nie?!

- Nie. Nie będzie iepiej. Ale jeśli otrzymam polecenie, to oczywiście przypomnę.

Irek ochłonął. Ostatecznie tylko wariat może się kłócić z własnym komputerem. Z twarzy chłopca ustąpił grymas gniewu, a za to odbiło się na niej uczucie rozżalenia.

- Psychologia! Psychologia!... - powtórzył z jękiem. - Wcale nie muszę uczyć się psychologii, żeby wiedzieć, co robić w czasie wakacji, by być zadowolonym z życia i nie psuć humoru innym. Jestem na przykład pewny, że czytanie szkolnych krystografów może mi tylko zaszko­dzić!...

W tym momencie znowu stuknął przełącznik i na ekran wróciła twarz wychowawcy.

- Nie podsłuchiwałem - zastrzegł się od razu histo­ryk. - Ale zapomniałeś wyłączyć mikrofon.

Chłopiec obrzucił przerażonym spojrzeniem swój pul­pit z paciorkami lampek sygnalizacyjnych. Rzeczywiście!

- Ja tylko tak... - wybąkał. - Żartowałem... Pan Seyna już się nie uśmiechał.

- Irku, skończysz szkołę, potem studia i zostaniesz specjalistą. Może nawet specjalistą-naukowcem jak twój ojciec - powiedział. - Ale czy będziesz pracował na Zie­mi, czy w kosmosie, czy jako technik, czy też na przykład jako znawca i teoretyk sztuki, najpierw musisz wiedzieć jak najwięcej o ludziach i o sobie samym. Bo czemu służy nauka? Żebyśmy wiedzieli wszystko o gwiazdach? Żeby było więcej osiedli w kosmosie, rakiet, superholowizo-rów, energii, robotów i sprzętu sportowego? To tylko środki, zresztą akurat nie najważniejsze, wiodące do celu, którym jest szczęście. Dlatego my, nauczyciele, przy­kładamy tak wielką wagę do propedeutyki psychologii i dlatego także jest ona przedmiotem wymagającym ma­ksimum własnej, indywidualnej pracy od każdego z was. Po prostu: szczęścia nie można nauczyć się od kompute­

rów. Oczywiście potrafiłyby one przekazać wam treść wszystkich mądrych książek na ten temat, a nawet spra­wić, żebyście tę treść bez trudu zapamiętali. Ale to nigdy nie zastąpiłoby wam własnych przemyśleń i własnych refleksji, które przychodzą w chwilach zadumy lub pod­czas konfrontacji teoretycznej wiedzy z autentycznymi sprawami ludzi. Opowiem ci pewną zabawną historyjkę. Gdy byłem w twoim wieku, należałem do szkolnej druży­ny lekkoatletycznej i z reguły wygrywałem wszystkie bie-gi na krótkich dystansach. Kiedyś zbliżały się wielkie za­wody Ziemia - Reszta Świata. Wtedy uruchomiłem kom­puter. Wprowadziłem do jego programu wszystkie dane o sobie, o rywalach, o ich wynikach, o stadionie, bieżni, temperaturze, dopingu publiczności i tak dalej. Zażąda­łem, żeby na podstawie tych informacji, a także znajo­mości anatomii wskazał' mi najlepszy system treningu oraz przepowiedział, kto wygra. Komputer błyskawicznie obliczył, że muszę zostać zwycięzcą, jeśli będę się przy­gotowywał w taki a taki sposób. Postąpiłem ściśle wed­ług jego wskazówek. l co? Ano, wygrał młodszy ode mnie o rok chłopiec z Księżyca. Wróciłem do domu, przy-taszczyłem z piwnicy ciężki młotek i zamierzałem „odkuć się" na komputerze za gorycz porażki. Aż nagle zacząłem się zastanawiać. Przecież ja w i e d z i a ł e m, że zwycię­żę. Za to tamten chłopiec, teoretycznie słabszy ode mnie, tego dnia wymagał więcej od siebie. Odnalazł w sobie ja­kieś rezerwy, jakieś siły, o których istnieniu sam pewnie nie wiedział, a już na pewno nie wiedział o nich ani jego, ani mój komputer. l po zwycięstwie czuł się bardziej szczęśliwy niż ja, gdybym, rzecz jasna, wygrał. Odłoży­łem młotek i popłakałem sobie przez parę minut. Rozu­miesz? Wątpię, czy rozumiesz. Bo ja sam nie mam poję­cia, w jaki sposób ta historyjka mogłaby się jakoś logicz­nie łączyć z tym, o czym mówiłem przedtem. Ale nie będę już próbował zgłębiać powodów, które sprawiły, że ci ją opowiedziałem. l tak mam wyrzuty sumienia. Nie należy

do dobrych szkolnych obyczajów wygłaszanie sążni­stych tyrad w pierwszej godzinie wakacji. Bardzo cię znudziłem?

- Mnie?... Czemu?... Nie...

Pan Seyna roześmiał się serdecznie.

- Wobec tego jeszcze raz: do widzenia. l życzę ci... szczęścia.

Ekran ściemniał. Irek przez chwilę wpatrywał się w martwą matową tarczę. Chyba na pożegnanie powinien jednak był powiedzieć panu Seynie coś całkiem innego. Tylko co?...

- Oto krystografy - przerwał rozterkę chłopca kom­puter.

Na uczniowski pulpit wysypała się z maleńkiego otwo­ru pod ekranem garść błyszczących kryształków. Irek od­ruchowo zgarnął je dłonią do płaskiego pudełeczka za­wierającego mikroskopijny, składany projektor, który przemieniał szkiełka krystografów w wielosetstronicowe książki.

W tym momencie drzwi prowadzące na taras otwarły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak pocisk osobliwy stwór, ni to wielki czarny ptak, ni umorusana sadzą mał­pa.

- Rodandandron!!! - wrzasnął triumfalnie stwór, ska­cząc z podłogi na parapet okna. Następnie jednym susem śmignął pod sufit, wywinął w powietrzu kozła i dwa razy przeleciał przez pokój, odbijając się stopami od ścian. Dokonawszy tego, łagodnie i miękko, jakby kpiąc sobie z prawa grawitacji, wylądował przed Irkiem, przybierając postać szczupłego, dziesięcioletniego chłopca ubranego w obcisły, czarny kombinezon. Bluza tego kombinezonu miała pod pachami jakieś płetwy czy skrzydła, trochę po­dobne do pelerynek, które w bajkach zwykli nosić źli czarnoksiężnicy.

- Wszyscy czekają! - wykrzyknął Czarny. - Co tu je­szcze robisz? Przecież już dawno po lekcjach!

- Podsłuchiwałeś - stwierdził raczej, niż zapytał Irek, patrząc groźnie na młodszego brata.

- Nie musiałem wcale podsłuchiwać! - napuszył się Danek. - My, lotokoty, przemierzamy całe Galaktyki, je­steśmy wszędzie, wszystko widzimy i słyszymy! Rodan-dandron! - czarna postać ponownie oderwała się od podłogi, przefrunęła nad pulpitem datora, wywinęła peł­ne salto i opadła z powrotem na parapet okna. - Aha! Byłbym zapomniał! - dodał Danek, już z bezpiecznej od­ległości. - Wszystkiego najlepszego! Życzę ci dużo szczęścia!

Te ostatnie słowa dopełniły miary. Irek nabrał pewnoś­ci, że kochany braciszek przyczaił się za oknem i był świadkiem jego rozmowy z komputerem oraz panem Seyną. A to znaczy, że za chwilę cały dom będzie wie­dział o tej nieszczęsnej propedeutyce...

- Niech ja cię tylko dopadnę!!! Uuuu!!! - ryknął złowrogo ruszając do ataku.

Ale Danek ani myślał czekać. W ułamku sekundy był już na tarasie. Przeskoczył balustradę, po czym jak nurku­jący szybowiec zniknął wśród drzew rosnących w ogro­dzie.

Irek natychmiast przerwał pościg. „Żeby tak parę lat te­mu..." - pomyślał z żalem. Zrobił w tył zwrot i pomknął w stronę drzwi wiodących do wnętrza domu.

Tu trzeba wyjaśnić dwie sprawy. Pierwsza, to owe fe­nomenalne powietrzne piruety Danka. Otóż tak zwana „kocia akrobatyka" była najpopularniejszym z młodzie­żowych sportów. Narodził się ten sport, rzecz dość nie­zwykła, w pracowniach uczonych przygotowujących lu­dzi do pionierskich wypraw kosmicznych. Ktoś kiedyś po poważnych badaniach odkrył, że koty dlatego znoszą bezkarnie pionowe podróże ze stosunkowo dużych wy­sokości i dlatego lądują zawsze na czterech łapach, bo

wykonują w powietrzu nader przemyślne ewolucje, które znacznie zmniejszają szybkość ich lotu. Ktoś inny do­szedł do wniosku, że podobne umiejętności przydałyby się i ludziom, zwłaszcza tym, którzy muszą umieć stero­wać swoim ciałem w stanie nieważkości i którzy badają obce globy mające nieraz albo bardzo potężne, albo też właśnie znikome pola grawitacyjne. Przyszli kosmonauci zaczęli więc naśladować kocie praktyki, a potem - nie wiadomo jak i kiedy - powstał z tego popularny sport. Wymyślono kombinezony z niby-skrzydełkami, rozgry­wano zawody, organizowano popisy. Istniało tylko jedno „ale". Najlepsze wyniki zawsze osiągali drobni, szczupli, a więc przede wszystkim bardzo młodzi chłopcy. Toteż Irek zmuszony chwilowo do zaniechania pościgu, który w ogrodzie pełnym wysokich drzew niechybnie zakoń­czyłby się jego sromotną klęską, nie bez racji westchnął w duchu: „Żeby tak parę lat temu..." Kiedyś on także od­nosił błyskotliwe sukcesy w kociej akrobatyce. Dziś jed­nak był zaledwie o pół głowy niższy od ojca. Gdyby cho­ciaż miał na sobie specjalny kombinezon... Ale przecież nie przychodzi się w sportowym kostiumie na uroczyste zakończenie roku szkolnego. A Danek, niezależnie od wszystkiego, był mistrzem nad mistrzami. Już od roku prowadził klasowy zastęp lotokotów. Pewnego razu Irek, powodowany zazdrością, pokazał młodszemu bratu wi­zerunek prawdziwego lotokota.

- Popatrz - rzekł ze zjadliwym uśmiechem, wyświet­lając obraz pochodzący z przyrodniczego krystografu -to ty. Lotokot, czyli kaguan lub kobego, nadrzewny ssak z rzędu skóroskrzydłych, po łacinie Cynocephalus volans. Ładny, nie?...

Na ekranie widniało stworzenie łączące w sobie wdzięk nietoperza z urokiem monstrualnej ropuchy tkwiącej w rozprutym worku.

Danek zmarszczył brwi.

- Bo to jest lotokot prehistoryczny - powiedział po

namyśle. - Pierwsze ptaki były też paskudne, miały zęba­te paszcze i takie łyse błony zamiast skrzydeł. Widziałem rysunki na lekcji - podparł się autorytetem nauki. -A dzisiaj mama cmoka z zachwytu, jak zobaczy zwykłego wróbla. Tak samo jest z lotokotami. Te nowe, żyjące w erze kosmicznej, są bardzo piękne...

Druga sprawa wamagająca wyjaśnienia to okrzyk, któ­rym Danek zwykł obwieszczać światu swoją na nim obecność. Otóż w najwcześniejszych latach życia naj­młodsza latorośl państwa Skibów była, nie wiadomo czemu, nazywana przez domowników Danusiem. Kiedy jednak Danuś przeszedł do piątej klasy, doszedł do wniosku, że tak niemęskie imię uchybia jego po­wadze i wiekowi. Oświadczył, że ma na imię Dan i tylko Dan.

- Dlaczego tak krótko? - zafrasował się obłudnie Irek. - Przecież imię przodownika lotokotów powinno być także jego zawołaniem sportowym... Zaraz...

Zamyślił się spoglądając przez szklaną ścianę na rosną­ce w ogrodzie pyszne rododendrony, tu, w sztucznym klimacie, niemal przez cały rok obsypane wielkimi kwia­tami.

- Mam! - wykrzyknął nagle tonem odkrywcy. -Dandron!

Obecna przy tej scenie mama powędrowała ocza­mi za wzrokiem Irka i pokiwała głową ze zrozumie­niem.

- A może lepiej Rodandandron? - uśmiechnęła się. -To wprawdzie zupełnie nie ma sensu, ale brzmi wspania­le. Całkiem jak stary okrzyk rycerski.

Danek początkowo miał pewne wątpliwości, jednak jeszcze tego samego dnia zaszył się w kąt pobliskiego parku i tam wypróbował nowe zawołanie tak skutecznie, że ściągnął roboty pogotowia ratunkowego z całego Coprates. Roboty wróciły z niczym, w przeciwieństwie do sprawcy alarmu, który osądził, że jeśli tylko nadać Ro-

dandandronowi odpowiednia siłę ekspresji, to hasło istotnie spełnia swoje zadania, l tak już zostało. Ale dość o dawnych dziejach.

- Co oni tam robią? - niecierpliwiła się pani domu, spoglądając na stojący w hallu odświętnie nakryty stół, pośrodku którego królował tort z piętnastoma smukłymi świeczkami. Mimo że drzwi do ogrodu pozo­stawiono szeroko otwarte, ich błękitne płomyczki stały prosto i nieruchomo. W mieście Coprates nie było dziś wiatru.

- Pewnie Irek miał małą, prywatną konferencję z wy­chowawcą - odgadł doktor Skiba. - Coś mi mówi, że wypadnie nam dłużej, niż zamierzałem, popasać na biwa­kach w czasie wędrówki po Andach. l że nie będziemy mogli oddawać się wtedy wyłącznie błogiemu lenistwu - westchnął. - O, jest Danek - zmienił nagle ton.

Przez ogród przemknął czarny cień i do pokoju wpadł wódz marsjańskich lotokotów. Rozejrzał się przezornie i dopiero stwierdziwszy, że starszego brata jeszcze nie ma, odetchnął z ulgą, po czym przybrał obojętny wyraz twarzy. Natomiast wyrazu, jaki odmalował się na twarzy mamy, nie sposób byłoby nazwać obojętnym.

- A gdzie Irek? - spytała. - Chyba dzisiaj nie trzeba będzie was godzić?

- Nic mu nie zrobiłem! - zawołał pośpiesznie chło­piec, ściągając z trudem swój obcisły strój. - Ale on jest zły - dodał szczerze. - Nie wiem czemu. Ja tylko złoży­łem mu życzenia...

- Wyobrażam to sobie - mruknęła pod nosem Inia. Na piętrze trzasnęły drzwi. Irek dopiero teraz opuścił swój uczniowski pokój. Błyskawicznie zbiegł na półpię-tro i... stanął jak wryty. Od razu zrozumiał, że będzie mu­siał odłożyć zemstę na później. Minęło jednak dobrych parę sekund, zanim zdołał się uśmiechnąć. Był to u-

śmiech dość jeszcze blady, by nie rzec: kwaśny, ale prze­cież uśmiech.

- No, chodź do nas wreszcie - powiedział ojciec. -Czekamy już tak długo, że jeszcze chwila, a zastałbyś tyl­ko smętne resztki urodzinowego tortu.

Solenizant odruchowo poprawił swoją granatową blu­zę uszytą z cieniutkiego jak bibułka pianolitu, wyprosto­wał się i z namaszczeniem zaczął schodzić na dół. Jednak zanim zdążył dotknąć stopą podłogi, wpadł w objęcia mamy, która pierwsza pobiegła mu na spotkanie.

Ostatni składał Irkowi życzenia Danek. Zrobił układną minkę i wręczył mu prezent: wykonany własnoręcznie ry­sunek przedstawiający dwóch ludzi zdobywających nie­bosiężną skalną ścianę. Postacie alpinistów były wycięte z cieniutkiej folii i dzięki wprawionym w nią specjalnym płynnym kryształom poruszały się, wspinając wciąż wy­żej i wyżej. Artysta, ofiarowawszy swoje dzieło bratu, stanął na palcach i szepnął:

- Naprawdę nie podsłuchiwałem. l naprawdę nie ro­zumiem, dlaczego się zezłościłeś.

Irek znał Danka dostatecznie dobrze, by wiedzieć, kie­dy można mu wierzyć, a kiedy nie. Toteż - po krótkim wahaniu - uprzejmie, a nawet serdecznie podziękował braciszkowi za życzenia i piękny upominek, po czym za­niósł rysunek na stolik pod boczną ścianą, gdzie leżały już inne prezenty: aparat do zdjęć trójwymiarowych od mamy oraz gruba, ślicznie wydana książka pod tytułem „Wiersze o Ziemi" od Ini. Tylko doktor Skiba z nieco zbyt obojętnym wyrazem twarzy poprzestał na złożeniu syno­wi krótkich życzeń.

- No, a teraz do dzieła! - zawołała mama, obej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin