Śląski Jerzy - Polska Walcząca t.1-2.doc

(2045 KB) Pobierz

 

 

Jerzy Śląski

POLSKA WALCZACA

(1939-1945) 1.1,2

BITWA FUNDAMENT

INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1985

Copyright by Jerzy Śląski, Warszawa 1985 Indeksy opracowali Jerzy Piesiewicz

Okładkę i stronę tytułową projektował Zbigniew Malicki

Redaktorzy Jerzy Piesiewicz, Krzysztof Olsżewski

Redaktor techniczny Ewa Marszał

ISBN 83-211-0750-8

ISBN 83-211-0750-8

Copyright by Jerzy Śląski, Warszawa 1985 Indeksy opracowali Jerzy Piesiewicz

Okładkę i stronę tytułową projektował Zbigniew Malicki

Redaktorzy Jerzy Piesiewicz, Krzysztof Olsżewski

Redaktor techniczny Ewa Marszał

ISBN 83-211-0750-8

ISBN 83-211-0750-8

OD AUTORA

Książka ta otwiera serię wydawniczą, złożoną z sześciu tomów, stanowiącą próbę odtworzenia panoramy Polski lat okupacji. Całość nie jest historią tego okresu i nie ma ambicji ukazania wysiłku zbrojnego Polaków na wszystkich frontach II wojny światowej. Autor należy do ludzi mierzących siły na zamiary i wie, że jeśli trud całych zespołów historyków nie zaowocował jeszcze takimi dziełami, to jakakolwiek podjęta przez niego próba wyręczenia ich w tym zadaniu sprzeniewierzałaby się tej mądrej zasadzie i musiałaby mu przynieść porażkę.

Ograniczam się do jednego wątku: walki, którą toczyła Polska Podziemna. Oczywiście, myślę nie tylko o walce zbrojnej. I nie tylko o tej, która bezpośrednio zmierzała do przywrócenia Polsce wolności i niepodległości. To był cel naczelny. Ale droga do 'niego wiodła przez wiele pól bitewnych, na których Polacy walczyli o swą ludzką godność, o polską szkołę, kulturę i prasę, o życie bliźnich, a także po prostu o biologiczne przetrwanie lub choćby o prawo do śmierci w ojczyźnie.

Starałem się ukazać wielopłaszczyznowość tej walki, jej zasięg, klimat, rozmaitość barw. Dystans ponad czterdziestu lat, z jakiego o tych sprawach piszę, pozwolił mi w obrazie tym wyeksponować te ujawnione wtedy przez nasze społeczeństwo postawy i wartości, które ostały się działaniu czasu i dziś stanowią cenną część gromadzonego w ciągu wieku kapitału narodowych doświadczeń.

Z koncepcji, jaką przyjąłem, wynika pominięcie działań Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie oraz I i II Armii Wojska Polskiego. Pomijam również Powstanie Warszawskie, które — przynajmniej w jego warstwie wojskowej — ma już bibliografię tak bogatą, że trudno powiedzieć coś nowego na ten temat. Nie mogłem natomiast pominąć — chociaż także już bardzo dużo o niej wiemy — wojny polsko-niemieckiej 1939 roku, gdyż z niej wyrasta czyn Polski Podziemnej.

Wojnie tej poświęcam część pierwszą pt. Bitwa. Część druga, Fundament, mówi o budowie struktur państwa podziemnego oraz

7

jego siły zbrojnej, o organizowaniu i początkach walki; część trzecia, Noc, przypomina codzienną rzeczywistość tamtych lat; część czwarta, Solidarni, ukazuje solidarną postawę społeczeństwa w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony hitleryzmu; część piąta, Uderzenie — ofensywę Polski Walczącej, a zwłaszcza wojnę partyzancką, wreszcie część szósta, Finał, zamykając poprzednie wątki, próbuje jednocześnie uwypuklić specyfikę tej walki, wyrażającą się tym, że prócz języka, historii i miejsca na ziemi jest jeszcze coś, czym Polacy różnili się i różnią od innych narodów.

W całej tej pracy nie znajdzie Czytelnik ocen natury politycznej. W moim przekonaniu sformułowano ich już nadto dużo. W większości były to oceny uproszczone i jednostronne, a więc gdybym dziś wkroczył na ten grząski grunt, musiałbym ustosunkować się do nich polemicznie, czego czynić nie zamierzam, gdyż w inicjowaniu takiej spóźnionej o dziesięciolecia polemiki nie widzę sensu.

Pragnę jedynie, posługując się faktami, zaprezentować poszczególne dziedziny aktywności Polski Walczącej, wyniki jej działań, ich cenę.

Historycy z pewnością znajdą w tej książce wiele usterek i nieścisłości. Część ich niewątpliwie wynika z niedostatku wiedzy autora, ale część jest nieunikniona, bo poszczególne źródła i przekazy różnie naświetlają pewne fakty i dziś już prawdy dojść nie sposób.

Zresztą — i to jest wyjaśnienie ostatnie — nie pisałem z myślą o ludziach zawodowo parających się historią II wojny światowej. Pisałem z myślą o tych, dla których — mimo że z wojną tą zetknęli się oko w oko — jest już ona dalekim i coraz bardziej zacierającym się wspomnieniem oraz, a raczej w pierwszej kolejności, o tych, których wtedy nie było jeszcze na świecie.

Jeśli pierwszym stronice te przypomną jakiś epizod z lat ich tragicznej, lecz dobrze przeżytej młodości, a drugim przybliżą tamten odległy czas, pozwolą lepiej go zrozumieć, zrodzą w nich refleksję nad życiem i losem, walką i ofiarą ich rówieśników, którzy go współtworzyli — uznam, że cel, jaki sobie wytyczyłem, podejmując tę pracę, został osiągnięty.

I. CO ROBIĆ? STRZELAĆ!

Stoczyłem piękną walkę, bieg ukończyłem, wiary dochowałem *.

Daleko niósł się łoskot werbli. Po obydwóch stronach drogi stał milczący tłum, a wysoko nad nim złożona na armatniej lawecie płynęła urna z prochami Generała. Wracał do swoich żołnierzy, na miejsce swej ostatniej bitwy, która trwale wpisała jego imię w księgę chwały oręża polskiego.

Była niedziela, 5 października 1969 r.

Dokładnie 30 lat przed tą datą, 5 października 1939 r. — tylko wtedy był to czwartek — bataliony dywizji „Kobryń" szły do kolejnego natarcia na Wolę Gułowską i Helenów. Piechurzy biegli przez ścierniska, wśród gęstego ognia niemieckiej obrony. Padł mjr Michał Bartula, dowódca batalionu 179.pp. Wreszcie osiągnęli cel natarcia. Obydwie miejscowości zdobyto.

O godz. 16.00 Niemcy podejmują kolejną próbę wyparcia Polaków ze stanowisk. Wykrwawione pułki i bataliony dywizji „Kobryń" odpowiadają przeciwuderzeniem. Od tyłu uderza na Niemców brygada kawalerii „Edward". Bój kończy się ciężką klęską 13. Dywizji Zmotoryzowanej Wehrmachtu.

Niemniej jest to już koniec walki. Dowódca Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie", gen. bryg. Franciszek Kleeberg, jest tego świadomy. Padła Warszawa, padł Hel. SGO walczy w okrążeniu. Działa milczą, brak amunicji. Na tyłach — Armia Czerwona. Gen. Kleeberg podejmuje najtrudniejszą decyzję w swym

* Słowa te, pochodzące z 2 Listu Św. Pawła do Tymoteusza (tłum. ks. Tadeusza Szczurka), widnieją w wersji angielskiej na pomniku „Poległym lotnikom polskim", odsłoniętym 2 listopada 1948 r. na lotnisku Northolt pod Londynem.

11

życiu i o godz. 19.00 w leśniczówce Hordzieszka pisze swój ostatni rozkaz dzienny:

„...Dalsza walka nie rokuje nadziei, tylko rozleje krew żołnierską, która jeszcze przydać się może. Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili — każąc zaprzestać bezcelowej walki, by nie przelewać krwi żołnierskiej nadaremnie. Dziękuję Wam za Wasze męstwo i za Waszą karność — wiem, że staniecie, gdy będziecie potrzebni. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie".

Potem mówi do płk. Adama Eplera, dowódcy 60. DP, zwanej „Kobryń" od nazwy miasta, pod którym w dniach 16—18 września stoczyła ona zwycięski bój z Niemcami:

— Nic nie mamy sobie do zarzucenia. Zachowaliśmy honor żołnierski do końca. Kiedyś, gdy ojczyzna zażąda od nas rachunku, będziemy mogli odpowiedzieć na każde pytanie. Niech pan powie swoim żołnierzom, że umieli się bić o honor swej ojczyzny.

Nazajutrz — niewola. Dla gen. Kleeberga trwała dokładnie półtora roku. Więziono go w Oflagu IV B, w ponurej twierdzy Kónigstein pod Dreznem. Tam ciężko zachorował na serce. Zmarł 5 kwietnia 1941 r. w szpitalu wojskowym w Weisser Hirsch i został pochowany na drezdeńskim cmentarzu Neustadt.

W trzydziestą rocznicę zakończenia ostatniej bitwy polskiej wojny obronnej 1939 r., bitwy, która przeszła do historii jako bitwa pod Kockiem — powrócił do ojczyzny. Spoczywa na cmentarzu wojennym w Kocku, wśród tych, którzy idąc pod jego dowództwem z dalekiego Polesia na pomoc oblężonej Warszawie, tu dotarli i tu znaleźli żołnierską śmierć.

Niemal w dwa lata później, 1 września 1971 r., powróciły na Westerplatte prochy mjr. Henryka Sucharskiego, który na czele 182 ludzi, stanowiących załogę Wojskowej Składnicy Tranzytowej, przez siedem dni — a nie sześć godzin, jak przewidywał pierwotny rozkaz — bronił tej placówki.

Całą wojnę mjr Sucharski spędził za drutami oflagów. Zmarł w Neapolu 30 sierpnia 1946 r. i został pochowany na cmentarzu wojskowym w Casa Massina koło Bari, obok polskich żołnierzy poległych w bojach na Półwyspie Apenińskim. W 1971 r.

12

prochy mjr. Sucharskiego, zgodnie z jego ostatnią wolą, wróciły na Westerplatte. Urna, w której przywieziono je z Włoch, została złożona w niszy pod czołgiem-pomnikiem i przysypana ziemią z rodzinnej wsi mjr. Sucharskiego, Gręboszowa pod Tarnowem. Garść tej rodzinnej ziemi, zaszyta w płóciennym woreczku, towarzyszyła mu przez wszystkie lata niewoli, była przy nim, gdy umierał. Witali jego powrót dawni obrońcy Westerplatte, witały jego prochy tłumy mieszkańców Trójmiasta, salwy dział okrętów Polskiej Marynarki Wojennej i syreny statków zakotwiczonych w Gdyni i Gdańsku.

Wracali i inni.

W 1957 r. w Alei Zasłużonych na cmentarzu wojskowym na Powązkach w Warszawie złożono przywiezioną z obczyzny urnę z prochami dowódcy armii „Poznań", gen. dyw. Tadeusza Kutrzeby.

Dnia 14 października 1967 r. na tym samym cmentarzu została złożona przywieziona z Londynu urna z prochami zmarłego na obczyźnie dowódcy 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. bryg. Stanisława Sosabowskiego. W 1939 r. płk Sosabowski dowodził jednym z najsławniejszych pułków polskiej piechoty, 21. pp Dzieci Warszawy. Prowadził go do walki pod Gruduskiem i Przasnyszem, uczestniczył w obronie stolicy. Uniknął niewoli, przez Węgry przedostał się. do Francji, a później do Szkocji. Był dowódcą 1. SBS, tej, która tak obficie spłynęła krwią w dramatycznej operacji desantowej Arnhem-Driel.

W czerwcu 1968 r., również na cmentarzu wojskowym na Powązkach, spoczęły prochy jednego z najdzielniejszych dowódców dywizji w polskiej wojnie obronnej 1939 r., płk. dypl. Wilhelma Liszki-Lawicza, zmarłego w Wielkiej Brytanii w lutym 1968 r. On to na czele 20. DP przez trzy dni skutecznie powstrzymywał na przedpolach Mławy natarcie potężnych sił niemieckich, idących na Warszawę z Prus Wschodnich, a później walczył pod Modlinem, nad Narwią i Bugiem, kończąc kampanię w rejonie prawobrzeżnej Warszawy. Płk Liszka-Lawicz, kawaler Krzyża Orderu Virtuti Militari IV klasy, w testamencie wyraził wolę powrotu po śmierci na ziemię ojczystą. Życzeniu jego także stało się zadość.

13

Dnia 20 grudnia 1969 r. na wiejskim cmentarzu w miejscowości Grabin koło Łaska złożono urnę z prochami płk. Józefa Kobyłeckiego, b. dowódcy 13. pp, zastępcy szefa Gabinetu Wojskowego Prezydenta RP, jednego z bohaterów bitwy o Narvik, w czasie której dowodził II. półbrygadą Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. Płk Kobyłecki miał zamiar powrócić do kraju w 1970 r. Zmarł w Londynie w październiku 1969 r. Do Polski powróciły jego prochy.

W lutym 1972 r. z dalekiego Chile na pokładzie m/s „Żeromski" przypłynęła do Polski urna z prochami obrońcy Modlina, gen. bryg. Stanisława Małachowskiego. Pogrzeb odbył się na cmentarzu na Powązkach.

Długo można by jeszcze ciągnąć tę listę. Różne bowiem drogi wytyczył los polskim żołnierzom, którzy wrześniowym rankiem 1939 r. wyruszyli na wojnę. Wielu z nich nie mogło powrócić z wojennej tułaczki. Wielu nie zdążyło uczynić tego za życia. Ale wszyscy ciągle spoglądali w stronę Polski. I gdy zbliżała się ostatnia chwila ich życia, gdy rozumieli, że nadchodzi już kres ich dalekiej drogi, wiodącej przez obce kraje, a w wypadku wyższych dowódców z reguły przez trzy wojny, większość z nich mówiła swym bliskim: pragnę spocząć w ojczystej ziemi.

„Bo Polska to nasza myśl, gdzie byśmy się znajdowali dzisiaj czy później" — tak napisał gen. Sosabowski w liście, który w 1965 r. z okazji odsłonięcia na cmentarzu na Powązkach symbolicznego grobowca żołnierzy 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej i cichociemnych skierował do swych dawnych podkomendnych przebywających w kraju.

Wracają więc i wracać jeszcze będą. A każdy taki powrót to kolejny dowód tego, jak silne jest poczucie polskości, której ani odległość, ani czas nie są w stanie zagłuszyć. Każdy taki powrót to również przykład ciągłości naszej historii.

Jednak powroty mjr. Sucharskiego i gen. Kleeberga miały rangę symbolu. Z nazwiskiem pierwszego wiąże się ściśle początek, a z nazwiskiem drugiego koniec pierwszej wielkiej bitwy II wojny światowej, jaką była wojna polsko-niemiecka 1939 r. Gdy mówimy o początku tej wojny, na myśl przychodzi salwa pancernika „Schleswig-Holstein" skierowana na Westerplatte

14

i zaciekła, kierowana przez mjr. Sucharskiego, obrona tej reduty. Gdy mówimy o ostatnim akordzie, słyszymy odgłos czterodniowej bitwy toczonej w rejonie Kocka przez SGO „Polesie".

Czy są to słuszne skojarzenia?

W drugim wypadku z pewnością tak. Bój pod Kockiem — w czasie którego Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie", licząca około 17 000 żołnierzy, słabo i niejednolicie uzbrojonych, pochodzących z różnych formacji, mających za sobą forsowny, trzystukilometrowy marsz, liczne walki i potyczki, pokonała znacznie silniejszego przeciwnika, zmuszając do odwrotu 13. Dywizję Zmotoryzowaną dowodzoną przez gen. Otto — był niewątpliwie ostatnią bitwą stoczoną przez regularne oddziały Wojska Polskiego w kampanii jesiennej 1939 r.

Czy jednak rzeczywiście pierwszy strzał II wojny światowej padł na Westerplatte?

Dnia 22 sierpnia Hitler przekazał wyższym dowódcom swoją decyzję rozpoczęcia wojny z Polską i jako najbardziej prawdopodobny termin uderzenia podał sobotę 26 sierpnia. Atak miał nastąpić o świcie. Z tej odprawy, która odbyła się w Obersalzber-gu, pochodzi jego znana dyrektywa:

„Zniszczenie Polski stoi na pierwszym planie. Zadaniem naszym jest zniszczenie żywych sił nieprzyjaciela, a nie dotarcie do określonej linii".

Nazajutrz, w środę 23 sierpnia, decyzję tę potwierdził, ustalając termin uderzenia na sobotę, godz. 4.30.

W piątek 25 sierpnia, o godz. 15.00, dowódcy wszystkich rodzajów broni otrzymali ostateczny rozkaz przystąpienia w tym terminie do realizacji „Fali Weiss". Ale w cztery godziny później sytuacja uległa zmianie. Na skutek wiadomości o ratyfikacji pol-sko-brytyjskiego układu sojuszniczego, po liście Mussoliniego, w którym informował on, że Włochy nie są w stanie przystąpić do wojny, i w wyniku nacisku ze strony dowódców Wehrmachtu pragnących zakończyć mobilizację powszechną zaplanowaną na 31 sierpnia Hitler zgodził się przełożyć o kilka dni termin ataku. Naczelny dowódca wojsk lądowych, gen. płk von Brau-chitsch zobowiązał się powstrzymać puszczoną już w ruch machinę wojenną. W czwartek, 31 sierpnia, Hitler podpisał rozkaz

15

ustalający termin uderzenia na dzień 1 września o świcie. Tego samego dnia około godz. 16.00 wpisano dokładny termin rozpoczęcia działań wojennych, który Hitler zatwierdził swym podpisem. Terminem tym była godzina 4.45.

Dokładnie o tej porze „Schleswig-Holstein" otworzył ogień na Westerplatte. Ale już wcześniej, bo o godz. 4.17, załoga tej placówki została zaalarmowana strzałem z broni ręcznej, oddanym zapewne przypadkowo przez przygotowujących się do szturmu hitlerowców.

Również przed wyznaczoną przez Hitlera godziną doszło do walk w Tczewie i Chojnicach.

W pierwszym przypadku chodziło o bardzo starannie przez Niemców przygotowaną „Aktion Zug", którą żywo interesował się sam Hitler. Miała ona na celu uchwycenie w stanie niezni-szczonym dwóch mostów w Tczewie, kolejowego i drogowego. Obydwa te mosty, o dużym znaczeniu strategicznym, w końcu lipca zostały zaminowane przez Polaków. Ochronę mostów stanowił II batalion strzelców z Tczewa, wzmocniony plutonem czołgów i grupą saperów z 15. DP. Całością dowodził ppłk Stanisław Janik.

Niemcy wiedzieli o zaminowaniu mostów i postanowili zdobyć je fortelem. Po obezwładnieniu załogi polskiego parowozu, który przyjechał do Malborka, by przeprowadzić przez Tczew i Chojnice jadący do Berlina pociąg tranzytowy, wysłali z Malborka pociąg wyładowany wojskiem, a wkrótce po nim drugi — pancerny. Gdy pociągi mijały Kałdowo, znajdujący się tam celnicy polscy zorientowali się w podstępie i jeden z nich zdążył telefonicznie zaalarmować kolejarzy polskich w Szymankowie. W tym samym momencie wagony, w których byli zakwaterowani celnicy, zostały gwałtownie ostrzelane przez grupę szturmową esamanów.

Szymankowo telefonicznie przekazało alarmującą wiadomość do Tczewa. W chwili, gdy niemieckie pociągi zbliżały się do stacji, do biura dyżurnego ruchu wbiegli uzbrojeni esamani. Widząc, że dyżurny Runowski nie ma broni, na moment zostawili go bez opieki. Wtedy zadzwonił telefon z Tczewa. Nim hitlerowcy wrócili, Runowski zdążył przekazać jeszcze jedno ostrzeżenie i na

16

stację wtoczył się pociąg z wojskiem. Po nim jechał pociąg pancerny. Nastawniczy Toman Grubba zdążył przerzucić zwrotnicę, co spowodowało rozłączenie pociągu pancernego, którego drugi wagon wjechał na ślepy tor i uległ wykolejeniu. Dopiero po upływie pół godziny Niemcy za pomocą dźwigów zdołali umieścić pociąg na właściwym torze.

W tym samym czasie inspektor celny Stanisław Szarek wbiegł do swego pokoju na piętrze, otworzył okno i wystrzelił czerwoną rakietę. W tym momencie dosięgnęła go hitlerowska kula. *

Pociągi ruszyły w kierunku odległego o siedem kilometrów Tczewa, a miejscowi hitlerowcy przystąpili do krwawej rozprawy z polskimi celnikami i kolejarzami w Szymankowie. Do południa wymordowano tam 21 osób.

Tczew został już jednak uprzedzony. Gdy o godz. 4.20 pierwszy pociąg stanął przed mostem i z wagonów zaczęli wyskakiwać uzbrojeni Niemcy — powitał ich gęsty ogień plutonu broni maszynowej i ręcznej por. Walentego Faterkowskiego i plutonu ckm-ów ppor. Bernarda Bianka. Nie wytrzymali go i zaczęli się cofać. Wtedy nadjechał pociąg pancerny. Ale on też ugrzązł, bo Polacy odpalili jedną z min i rozerwali tor.

O godz. 4.34 obrońcy mostu przeżyli nalot trzech Stukasów, które z wysokości kilkudziesięciu zaledwie metrów zbombardowały polską stację rozdzielczą. Zniszczenie stacji uniemożliwiłoby wysadzenie mostów w powietrze. Ale celu tego Luftwaffe nie osiągnęła.

Bój trwał. Dowódca saperów ppor. Norbert Juchtmann o godz. 6.00 nacisnął przełączniki. W każdym z mostów wyleciało w powietrze jedno przęsło. Zginęli znajdujący się na nich Niemcy. Ppor. Juchtmann kolejno wysadzał pozostałe przęsła.

Zadanie zostało wykonane, budowa prowizorycznego mostu w Tczewie zajęła Niemcom 40 dni. Dopiero po upływie roku postawili oni most stały.

Ppor. Juchtmann wraz ze swymi żołnierzami dołączył do 15. DP i wraz z nią przebył szlak bojowy, wiodący na przedpola Warszawy. Poległ 22 września w Łomiankach.

* Alojzy Męclewski Celnicy Wolnego Miasta, Warszawa 1971, s. 368—369.

17

W Chojnicach, położonych u zachodniego wylotu „korytarza", było inaczej. Tuż po godz. 4.00 dyżurnego ruchu PKP Chojnice Jana Maczyńskiego powiadomiono telefonicznie (jak stwierdzono później, uczynili to Niemcy), że pociąg tranzytowy nr 702 relacji Berlin—Kowno, przychodzący do Chojnic o godz. 4.22, nadejdzie z niewielkim opóźnieniem.

O godz. 4.30 przez stację przemknęła, nie zatrzymując się, niemiecka drezyna pancerna. Była gęsta mgła, ale kolejarze rozpoznali ją bezbłędnie. Powiadomili o tym stację w Rytlu, a jednocześnie z parowozowni wyruszyły, zgodnie z rozkazem ewakuacyjnym, dwie lokomotywy, które jechały również w kierunku Rytla, a więc za drezyną. Załoga drezyny sądziła, że ma za plecami swój własny pociąg pancerny, przed nim bowiem wyruszyła i jemu miała torować drogę. Zaalarmowani przez Chojnice kolejarze z Rytla skierowali drezynę na ślepy tor, gdzie uległa ona zniszczeniu, a jej załoga została wzięta do niewoli.

W tym czasie pociąg pancerny stanął na stacji w Chojnicach. Jego załoga opanowała dworzec, zatrzymując kilkanaście znajdujących się tam osób. Ostrzelano miasto i koszary, po czym załoga powróciła do pociągu, który ruszył za drezyną. Gdy nasi saperzy wysadzili przed nim wiadukt, cofnął się do Chojnic. Tam został ostrzelany pociskami ppanc. z polskiego działka, które zajęło teraz pozycję w budynku dworca, i począł cofać się do granicy. I wtedy wyleciał w powietrze wysadzony przez polskich saperów przepust kolejowy, znajdujący się na jego tyłach. Teraz droga odwrotu była dla Niemców odcięta. Polskie działka przeciwpancerne otwierają ogień. O godz. 11.00 pociąg został zniszczony i uratowało się tylko trzech żołnierzy z jego załogi; po polskiej stronie strat nie było.

Nie na Westerplatte zaczęła się więc II wojna światowa. Ale również nie na moście w Tczewie i nie na stacji kolejowej w Chojnicach.

Gen. bryg. Jan Sadowski, dowódca Grupy Operacyjnej „Śląsk", tak wspomina tamte chwile:

„Mniej więcej o północy 31.8. otrzymuję pierwszy meldunek, że regularna piechota niemiecka posuwa się na Przyszowice (na południowy wschód od Gliwic, przy szosie Gliwice — Mikołów),

18

gdzie jest nasza placówka. Wzięto jeńców. Meldunek o tym wysłałem niezwłocznie do dowództwa armii do Krakowa i do Sztabu Głównego do Warszawy. Mógł to być jednak wypad z typu tych, jakie miały miejsce w dniach poprzednich. Właśnie w rejonie Przyszowic, dwa czy trzy dni przedtem, miał miejsce wypad z terytorium niemieckiego na naszą placówkę Straży Granicznej. Poległ wówczas jeden nasz kapral" *.

Oddziały osłonowe 7. DP już o godz. 3.30 zetknęły się z regularnymi oddziałami nieprzyjaciela. O tej porze po polskiej stronie granicy w miejscowości Podłęże Królewskie w rejonie Krzepic został ostrzelany patrol kolarzy z 3. kompanii baonu Obrony Narodowej „Kłobuck". O godz. 4.30 na tym samym odcinku Straż Graniczna meldowała, że czołgi nieprzyjaciela wchodzą do m. Starokrzepice.

Mjr Tadeusz Kierst, dowódca II batalionu 84. pułku strzelców poleskich z 30. DP, już o godz. 4.00 w swej kwaterze w Działoszynie otrzymał od zwiadu kolarskiego meldunek o przekroczeniu przez Niemców o godz. 3.45 granicy w Praszce **.

Spieszno im było do tej wojny, nie czekali nawet na wyznaczony przez Fiihrera termin. Inna sprawa, że rozkaz o przesunięciu terminu uderzenia na Polskę nie zdążył dotrzeć w porę do wszystkich jednostek niemieckich. I tak np. dowództwo skoncentrowanej na Słowacji monachijskiej 7. DP nie zdołało przekazać go bojówce dywersyjnej Abwehry, która już o zmroku 25 sierpnia marszem pieszym przez lasy i góry wyruszyła w stronę Przełęczy Jabłonkowskiej z zadaniem zajęcia stacji kolejowej Mosty i znajdującego się nieco na południe od niej tunelu kolejowego. W rezultacie kilkudziesięciu hitlerowców przed świtem 26 sierpnia opanowało nie bronioną przez Polaków stację Mosty, a następnie, po załadowaniu się do pociągu, ruszyło w stronę tunelu, by uniemożliwić polskim saperom jego wysadzenie. Saperzy nie dali się zaskoczyć. Rozebrali tor przed wlotem do gardzieli tunelu, a gdy pociąg stanął — otworzyli do dywersan-

* Gen. w st. sp. Jan Sadowski Działania GO „Śląsk" 1—3 września 1939 r., „Wojskowy Przegląd Historyczny", r. 1960, nr 1, s. 234.

** Apoloniusz Zawilski Bitwy polskiego Września, Warszawa 1972, t. I, s. 189.

19

tów ogień. Od tyłu uderzył na hitlerowców pluton wzmocnienia Straży Granicznej. Dywersanci rzucili się do ucieczki, gubiąc po drodze broń, amunicję i części ekwipunku wojskowego. Mieli kilku rannych, których zabrali z sobą. Ruszył za nimi polski pościg. Niestety, nikogo nie udało się ująć.

Jeszcze tego samego dnia Niemcy skierowali na ręce przybyłego do Jabłonkowa dowódcy 21. Dywizji Piechoty Górskiej gen. bryg. Józefa Kustronia, słowa przeprosin i ubolewania z racji owego „incydentu".

Saperzy z 21. DPG i przydzielony im do osłony pluton piechoty z 4. pułku strzelców podhalańskich z Cieszyna w pełni wykonali swe zadanie. O świcie 1 września tunel pod Przełęczą Jabłonkowską, którym biegła najważniejsza arteria kolejowa łącząca Śląsk ze Słowacją i Węgrami, został przez Polaków wysadzony, i to tak dokładnie, że aż do lutego 1940 r. był nieczynny.

Ale i ten napad nie był pierwszy.

W okresie lata 1939 r. na całej niemal granicy polsko-niemieckiej mnożyły się hitlerowskie prowokacje, dochodziło do wymiany ognia, padali ranni i zabici. Do wszystkich tych incydentów dochodziło po stronie polskiej. Granicę przekraczały nie tylko kilkuosobowe grupy dywersantów, lecz również silne bandy, liczące po kilkaset osób, uzbrojone w ciężką broń maszynową, a nawet oddziały Wehrmachtu.

Do dużej potyczki w jednym z takich oddziałów doszło 25 sierpnia w rejonie Ostrołęki. Pierwszy opór stawiło Niemcom kilku polskich strażników granicznych, których wsparł następnie oddział kawalerii, przeganiając napastników. Cofnęli się, zostawiając na polu walki zwłoki swego dowódcy.

Niemcy atakowali polskie strażnice graniczne, urzędy celne, stacje kolejowe, dokonywali aktów sabotażu w hutach i fabrykach. Ze szczególnym nasileniem czynili to na terenie Górnego Śląska. W ostatniej dekadzie sierpnia liczne i dobrze uzbrojone bandy przekraczały granice i atakowały polskie obiekty w biały dzień. Dywersantów prowadzili hitlerowcy zbiegli z Polski i świetnie znający tutejsze stosunki. Oni też stanowili trzon band

20

napastniczych. Silnym oparciem była dla nich zamieszkała na pograniczu liczna mniejszość niemiecka, która w znacznej części stanowiła agenturę hitlerowską.

Ogółem w okresie poprzedzającym wojnę zamieszkiwało w Polsce około 800 000 Niemców. Stanowili oni najmniej liczną grupę spośród innych grup narodowościowych, lecz najlepiej zorganizowaną i inspirowaną — zwłaszcza od chwili dojścia Hitlera do władzy — bezpośrednio przez III Rzeszę. Ta inspiracja określała aktualny stosunek większości zamieszkałych w Polsce Niemców do Państwa Polskiego. Zawsze wrogo nastawieni wobec Polski starannie maskowali w okresach chwilowego odprężenia na linii Warszawa—Berlin swoją antypolską działalność, doskonale zresztą rozumiejąc, że jest to jedynie manewr taktyczny. Cel strategiczny był dla nich jasny. Wczesnym latem 1934 r. w Berlinie, na konferencji przywódców Niemców zamieszkałych za granicą, Adolf Hitler określił ten cel zupełnie jednoznacznie w swym przemówieniu.

„Wy, jako linia frontu niemieckiego ruchu bojowego — mówił — będziecie mogli umożliwić nam ostatecznie zajęcie pozycji i otworzenie ognia. (...) Jesteście pierwszymi placówkami naszej armii i macie przygotować określone przedsięwzięcia. Macie maskować nasze własne przygotowania do ataku. Musicie uważać się za takich, którzy przebywają na wojnie."

Fiihrer mówił jasno, bez żadnych osłonek:

„Zapomnijcie o wszystkim, czego uczyliście się dotychczas. Nie szukamy równości, lecz panowania. Nie będziemy tracić czasu nad prawami mniejszości i innymi poronionymi płodami ideologów jałowej demokracji. Skoro Niemcy będą wielkie i zwycięskie, nikt nie będzie śmiał was lekceważyć. Waszą misją jest zdobyć rolę kierowniczą na świecie dla Niemiec. Jeśli wam się to uda, wy również będziecie powołani do kierownictwa, nie skrępowani żadnymi układami. Waszym zadaniem będzie kierowanie tymi zwyciężonymi krajami w imieniu narodu niemieckiego".

Kilka miesięcy przed tym przemówieniem, w styczniu, została podpisana polsko-niemiecka deklaracja o nieagresji.

Określenie „V kolumna", którego używamy mówiąc o dywersyjnej robocie mniejszości niemieckiej, nigdy nie było oficjalnie

21

używane przez hitlerowców, nigdy też nie pojawiło się w nomenklaturze III Rzeszy. Pochodzi ono z okresu hiszpańskiej wojny domowej. Po raz pierwszy użył go jeden z frankistowskich generałów, mówiąc dziennikarzom, że Madryt zostanie zdobyty przez uderzenie czterech nacierających z zewnątrz na miasto kolumn wojskowych, wsparte przez działającą w mieście piątą kolumnę, złożoną z agentów i zwolenników Franco.

Tak było — w nieporównanie większej skali — również i w Polsce. V kolumna zbierała materiały wywiadowcze, szkoliła dywersantów i sabotażystów, przerzucała ich przez granicę do III Rzeszy, gdzie tworzono z nich duże oddziały zbrojne, jak organizowany po niemieckiej stronie Górnego Śląska „Freikorps Ebbinghaus" czy formowany w Malborku „Legion Pomorski", gromadziła broń i amunicję, sporządzała listy proskrypcyjne Polaków, którzy po wkroczeniu Wehrmachtu w pierwszej kolejności mifeli być zlikwidowani, przygotowywała akty prowokacji wobec mniejszości niemieckiej, mające stać się pretekstem napaści Niemiec na nasz kraj.

Później, gdy zapadła już decyzja uderzenia na Polskę, V kolumna wkroczyła na drogę terroru i aktywnego sabotażu. Z długiego rejestru wykonanych przez nią zamachów wymieńmy podłożenie w dniu 28 sierpnia 1939 r. w przechowalni dworca PKP w Tarnowie bomby zegarowej, której eksplozja spowodowała śmierć 18 osób.

Władze polskie, nie chcąc zaostrzać sytuacji, przez długi czas spoglądały przez palce na te poczynania. Wierzyły, że wojny da się uniknąć. Pewne, ograniczone zresztą, przeciwdziałania zastosowały dopiero w ostatnich tygodniach.

Wtedy to, w połowie sierpnia, aresztowany został fiihrer „Partii Młodoniemieckiej" (Jungdeutsche Partei fur Polen), jednoczącej najbardziej wrogi Polsce element, inż. Rudolf Wiesner z Bielska, reprezentujący w Senacie RP mniejszość niemiecką. Zwolniony po interwencji min. Becka natychmiast zbiegł z Polski do Rzeszy, po czym wrócił po zajęciu Katowic przez Wehrmacht i stał się jednym z najbardziej krwawych oprawców ludności polskiej.

Podobnie było i z innymi, zarówno z tymi, którzy tuż przed

22

wybuchem wojny uciekli do Niemiec, jak i tymi, którzy pozostali w Polsce. To oni szli jako przewodnicy napastniczych wojsk, naprowadzali na cel samoloty Luftwaffe, strzelali z zasadzki do naszych żołnierzy. To oni wskazywali później polskich patriotów, których jako pierwszych stawiano pod mur, to oni byli okiem i uchem okupanta, forpocztą gestapo, komendantami posterunków żandarmerii, przewodzili obławom, torturowali aresztowanych.

Gdy przed zmierzchem 3 września 1939 r. skapitulowały resztki załogi fortu „Włóczęga" na pozycji Węgierska Górka i żołnierze polscy wychodzili ze schronu, jeden z nich podszedł do niemieckiego piechura, wyjął mu z rąk karabin, na co tamten nawet nie zdążył zareagować, bo tak to go zaskoczyło, zbliżył się do kpr. Wiśniewskiego i bez słowa z odległości trzech kroków zabił go strzałem w głowę. Był to wcielony do Wojska Polskiego Edward Strauch, późniejszy volksdeutsch, którego za nakłanianie żołnierzy do kapitulacji dowódca fortu kazał zamknąć w jednej z komór i objąć nad nim pieczę kpr. Wiśniewskiemu. Drogo zapłaciła Rzeczpospolita za swą łagodność wobec Niemców, którzy jedli jej chleb. Inna sprawa, że najbardziej nawet energiczne przeciwstawienie się poczynaniom V kolumny nie odmieniłoby biegu wydarzeń. Decyzja zaatakowania Polski została już podjęta i nic nie mogło jej cofnąć, z wyjątkiem naszej całkowitej kapitulacji.

Niemieckie armie, osaczając Polskę z trzech stron, koncentrowały się na północy, zachodzie i południu. Do końca sierpnia liczba ich żołnierzy, łącznie z dwiema flotami powietrznymi, osiągnęła blisko 1 850 000. Przygotowano ponad 2000 samolotów bojowych, ponad 25 000 czołgów, około 10 000 dział (łącznie z artylerią ppanc.). W pierwszym dniu wojny Polska mogła przeciwstawić tej potędze maksimum około miliona żołnierzy, 400 samolotów, w ogromnej większości zdecydowanie niemieckim ustępujących, około 500 czołgów i ponad 2800 dział (łącznie z ppanc.) *

* Są to liczby przybliżone, bo dokładnych ustalić nie sposób. Przede wszystkim oparłem się na wyliczeniu Tadeusza Jurgi {Analiza porównawcza sil poi-

li

Dysproporcja w zmechanizowaniu wojsk była jeszcze większa: jedna niemiecka dywizja miała 1000 samochodów ciężarowych i osobowych oraz 500 motocykli, polska — zaledwie 76 samochodów.

Ze względu na bardzo dla nas niekorzystną konfigurację granic, długość frontu, którego należało bronić, wynosiła około 1600 km. Odcinek przypadający jednej przeliczeniowej dywizji

              łącznie z jednostkami Obrony Narodowej — liczył 41 km. Warto tu zauważyć, że zgodnie z ogólną instrukcją walki z 1939 r. odcinek obrony dywizji piechoty miał wynosić 7—8 km.

Przy akompaniamencie dyplomatycznych, budzących nadzieję targów — które jeszcze szybciej gasły niż zapalały się

              nieuchronnie, krok po kroku, zbliżała się do Europy najstraszliwsza w jej dziejach wojna. Wiedziano o tym i w Niemczech. W dniach 23 i 24 sierpnia obradowała w Fuldzie konferencja Episkopatu niemieckiego. Po zakończeniu obrad, wbrew dotychczasowemu zwyczajowi, nie został ogłoszony wspólny

skich i niemieckich w 1939 r., WPH, r. 1964, nr 3, s. 140—145), gdyż stanowi ono syntezę wszystkich niemal poważniejszych analiz opublikowanych do tego czasu w kraju i za granicą. Niemniej liczby te wymagają pewnego komentarza.

Otóż po pierwsze: szacując liczebność stojących naprzeciw siebie armii Tadeusz Jurga określa nie liczbę żołnierzy, lecz „związków taktycznych" (albo „dywizji etatowych i przeliczeniowych"); dodajmy tu, że stan etatowy polskiej dywizji piechoty wynosił 16 492 ludzi, w tym 515 oficerów, a niemieckiej — 17 774 ludzi, w tym 534 oficerów i 102 urzędników wojskowych. Tak więc podane przeze mnie liczby — 1850 000 po stronie niemieckiej i 1000 000 po stronie polskiej — wynikają z liczby związków taktycznych i z pewnością nie są dokładne. Ale inaczej liczyć nie można.

Po wtóre: liczby te odnoszą się do stanów wyjściowych. Po pierwszych dniach wojny przybyły bowiem na plac boju pewne uzupełnienia. I tak np. Jurga w cytowanym artykule podaje (s. 156), że w dniach 5—6 września strona polska wprowadziła dodatkowo do akcji 172 czołgi i 4 pociągi pancerne (strat czołgów do tego czasu nie ustalono) oraz 898 dział ognia pośredniego i ppanc. W ten sposób liczba użytych przez Wojsko Polskie czołgów wzrasta z 475, które zdaniem Jurgi znalazły się na froncie 1 września do 649 (plus 100 samochodów pancernych i 10 pociągów pancernych), a liczba dział odpowiednio: z 2839 (2065 ognia pośredniego plus 774 dział ppanc.) do 3737 (2839 plus 898) plus około 200 dział plot. Ale nie oznacza to, aby w kampanii był choćby jeden dzień, w którym armia polska dysponowałaby na polu walki taką liczbą broni

24

list pasterski. Zabrali natomiast głos poszczególni biskupi. A to, co niektórzy z nich mówili, przerażało.

„Chcemy prosić Boga — mówił 27 sierpnia biskup Josef Go-deshard z Hildesheim — ażeby niemieckich żołnierzy otoczył swoją szczególną opieką, zesłał im swoich aniołów, aby ich osłaniał, żeby poległych zebrał po śmierci i zaniósł do Królestwa Niebieskiego."

„Już ze wszystkich naszych parafii — wtórował mu biskup Johannes Sproll z Rothenburga — mężczyźni zdolni do noszenia broni, na apel Fiihrera podążyli nad granice dla ochrony domostw i dobytku, by wierni swojej przysiędze wojskowej, nawet z narażeniem swego życia, wypełnić swój obowiązek."

„W tej decydującej godzinie — nawoływał nieco później, już po wybuchu wojny, biskup Adalbert Stohr z Moguncji — zachęcamy i upominamy naszych katolickich żołnierzy, aby pozostawali posłuszni Fiihrerowi, ofiarnie i z narażeniem własnej osoby spełniali swe obowiązki, wzywamy wiernych do gorącej

pancernej czy artylerii. Ponadto również i strona niemiecka otrzymywała uzupełnienia.

Dalej: sam autor w swych późniejszych pracach w niektórych wypadkach podaje liczby odmienne niż w Analizie... I tak np. wylicza (Tadeusz Jurga Regularne jednostki Wojska Polskiego w 1939 r., Warszawa 1975, s. 22, 23, powtarzając to w pracy U kresu II Rzeczypospolitej, Warszawa 1979, s. 32), że przed wybuchem wojny Wojsko Polskie miało 887 czołgów (50 lekkich R-35, 102 lekkie starego typu R-17, 161 lekkich Vickers oraz 7 TP i 574 rozpoznawczych TK, TKS i TKF). Jak pamiętamy z Analizy... w 1939 r. walczyło ich (łącznie z uzupełnieniem) 649. Rodzi się więc pytanie: co stało się z pozostałymi? Podobnie sprawa wygląda z artylerią ppanc. Zdaniem Jurgi (Regularne jednostki..., s. 63) we wrześniu 1939 r. Wojsko Polskie miało około 1200 dział ppanc. 37 mm w. 36 szwedzkiej firmy Bofors. Natomiast w Analizie... (tab. 1, s. 1...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin