FREDERICK FORSYTH-CZWARTY PROTOKÓŁ.pdf

(1163 KB) Pobierz
73175726 UNPDF
FREDERICK FORSYTH
Czwarty protokół
(Przełożył Robert Kruszyński )
73175726.001.png
Część pierwsza
1
Ubrany na szaro mężczyzna spokojnie czekał i obserwował dom naprzeciwko. Zgodnie ze starannie opracowanym
wcześniej planem, zamierzał zagarnąć kolekcję brylantów “Glen” dokładnie o północy. Był przekonany, że mu się to
uda, jeżeli brylanty będą w tym czasie nadal w sejfie obserwowanego mieszkania, a właściciele kolekcji pozostaną
przez jakiś czas poza domem. Musiał jednak być tego absolutnie pewny. Toteż nadal cierpliwie czekał i obserwował. O
wpół do ósmej jego wytrwałość została nagrodzona.
Wielka, obszerna limuzyna wynurzyła się z podziemnego parkingu domu, sunąc z mocą i elegancją równą sile i
zwinności drapieżnego kota, którego nazwę noszą samochody tej marki. Zatrzymała się na chwilę w ciemnym wylocie
podziemia budynku, gdy kierowca sprawdzał czy droga jest wolna, potem skręciła w ulicę i ruszyła w kierunku Hyde
Park Corner.
Siedzący za kierownicą wynajętego volvo combi, zaparkowanego naprzeciw luksusowego domu mieszkalnego, Jim
Rawlings, przebrany w wypożyczony uniform szofera odetchnął z ulgą. Obserwując dyskretnie drugą stronę ulicy,
położonej w wytwornej dzielnicy Belgravia, zobaczył wreszcie to, na co tak długo i wytrwale czekał. Interesujący go
mężczyzna prowadził sam swoją limuzynę. Jechał nią wraz ze swą żoną, która siedziała obok niego. Rawlings miał już
włączony silnik. Było chłodno i musiał ogrzewać wnętrze długo stojącego samochodu. Teraz, przesuwając tylko
dźwignię automatycznej skrzyni biegów na pozycję “drive”, wydostał się bez trudu z szeregu zaparkowanych wzdłuż
ulicy aut i ruszył w ślad za daimlerem - jaguarem.
Był jasny, rześki poranek. Nad Green Park, na wschodzie, szarzały już resztki rannego brzasku, ale latarnie uliczne
jeszcze się paliły. Rawlings był na swoim punkcie obserwacyjnym od piątej rano, ale choć ulicą przeszło od tego czasu
parę osób, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Żadnego z mieszkańców tej najbogatszej dzielnicy londyńskiego West
Endu nie dziwi widok szofera czekającego wcześnie rano w dużym samochodzie, w którym leżą, widoczne z tyłu
cztery walizy i zamykany kosz, a szczególnie jeśli ma to miejsce 31 grudnia. W tym dniu bowiem liczni zamożni
mieszkańcy stolicy przygotowują się do wyjazdu poza miasto, żeby spędzić sylwestrowy wieczór w swych wiejskich
rezydencjach.
Przy Hyde Park Corner był już tylko o pięćdziesiąt jardów za jaguarem, wpuścił więc przed siebie jakąś ciężarówkę, by
rozdzieliła oba samochody. Na Park Lane przeżył chwilę zwątpienia w powodzenie swego planu; mieścił się tam
oddział Coutts Bank, więc obawiał się, że jadąca jaguarem para może zatrzymać się przy nim, by zdeponować brylanty
w nocnym sejfie.
Przy Merble Arch, po raz drugi odetchnął z ulgą. Jadąca przed nim limuzyna nie zjechała na boczny pas, z którego
mogłaby jeszcze skręcić z powrotem w Park Lane i podjechać pod bank. Jednak pojechała prosto dalej i przemknąwszy
przez Great Cumberland Place wjechała potem w Gloucester Place, podążając cały czas na północ. Tak więc,
mieszkańcy luksusowego apartamentu na ósmym piętrze Fontenoy House, nie zamierzali tym razem zdeponować
swych kosztowności w Coutts Bank; albo mieli je w samochodzie i zabierali ze sobą na wieś, albo też zostawiali je na
okres Nowego Roku w swym mieszkaniu. Rawlings był pewny, że w grę wchodzi ten drugi wariant.
Jechał za jaguarem aż do Hendon, i dopiero kiedy śledzony przez niego wóz wjechał na ostatni odcinek drogi przed
wjazdem na autostradę M-1, zawrócił w kierunku centrum Londynu. Wszystko wskazywało na to, że właściciele
kolekcji brylantów, zgodnie z jego oczekiwaniami, wybierali się do posiadłości brata panny domu, Księcia Sheffield,
położonej w północnej części Yorkshire i oddalonej o dobre sześć godzin jazdy od Londynu. Miał więc do dyspozycji
co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Znacznie więcej niż potrzebował. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że uda
mu się “obrobić” mieszkanie w Fontenoy House, był przecież jednym z najlepszych włamywaczy w Londynie.
Przed dziesiątą rano zdążył odprowadzić volvo do firmy, w której je wynajął, zwrócić liberię w wypożyczalni strojów i
odstawić puste walizki do podręcznego składziku. Był teraz z powrotem w swoim wygodnym i kosztownie
urządzonym mieszkaniu, w niczym nie przypominającym przestępczej meliny i znajdującym się w Wandsworth, gdzie
się urodził i wychował, na najwyższym piętrze, zaadaptowanego na cele mieszkalne, dawnego składu herbaty.
Niezależnie od tego jak mu się powodziło, pozostał południowym londyńczykiem z krwi i kości. Chociaż w
Wandsworth nie było tak elegancko jak w Mayfair, czy Belgravii, był tutaj “na swoich śmieciach”. Jak wszyscy ludzie
jego pokroju nie lubił opuszczać swej dzielnicy. Tutaj czuł się względnie bezpieczny, choć wśród miejscowych
przedstawicieli półświatka i policjantów znany był jako “twarz”, co w języku świata przestępczego oznaczało
kryminalistę lub niebieskiego ptaka.
Jak wszyscy przestępcy i kombinatorzy, którym udaje się bezkarnie prowadzić nielegalną działalność i osiągać z niej
duże zyski, starał się nie rzucać nikomu w oczy na swoim terenie. Jeździł niepozornym samochodem, a jedynym
odstępstwem od tej zasady, na jakie sobie pozwolił, było właśnie to elegancko urządzone mieszkanie. Wobec
otaczających go przedstawicieli niższych warstw świata przestępczego stosował skuteczny kamuflaż. Na ich pytania,
czym właściwie naprawdę się zajmuje, potrafił udzielać wymijających i ogólnikowych odpowiedzi. A choć policja
słusznie domyślała się jego przestępczej działalności, miał dotąd - jeśli nie liczyć krótkiej, rocznej odsiadki w wieku
kilkunastu lat - zupełnie czystą kartotekę. Jego wyraźna zamożność i bliżej nieokreślone źródła jej pochodzenia,
budziły szacunek i podziw młodych adeptów przestępczej roboty, którzy chętnie oddawali mu drobne przysługi. Nawet
najgroźniejsi bandyci, napadający w biały dzień, z bronią w ręku, w celach rabunkowych, trzymali się od niego z
daleka.
Oczywiście musiał mieć jakąś “fasadę”, czyli zajęcie będące pozornym źródłem dochodów. Wszystkie liczące się
“twarze” prowadziły jakieś legalne interesy. Do najlepszych należało posiadanie taksówki lub sklepu owocowo-
warzywnego, albo firmy skupującej złom i odpady metali lub prowadzenie wielobranżowego biura pośrednictwa
handlowego. Wszystkie tego typu “fasady” zapewniały możliwość operowania licznymi, ukrytymi dochodami i
obracania gotówką; dysponowania wolnym czasem oraz dostęp do całego szeregu melin i podstawę do zatrudniania od
czasu do czasu kilku osobistych “goryli”, czy “ochroniarzy” fasadowych firm. Są to na ogół twardzi faceci o
ograniczonych umysłach ale o znacznej sile fizycznej, poszukujący pozornie uczciwej, stałej pracy, która pozwoliłaby
ukryć ich główne dochody, które uzyskują wynajmując się dorywczo jako płatni bandyci.
Rawlings był naprawdę właścicielem przedsiębiorstwa zajmującego się skupem i przetwarzaniem odpadów metali oraz
złomowaniem starych samochodów. Zapewniało mu to niekontrolowany dostęp do dobrze wyposażonego warsztatu
mechanicznego, do wszelkiego rodzaju metali, instalacji elektrycznych, przewodów i kwasu akumulatorowego. Mógł
też korzystać z usług dwóch potężnie zbudowanych osiłków, których zatrudniał w podwójnym charakterze: jako
pracowników warsztatu i jako goryli osobistej obstawy, na wypadek gdyby miał kiedyś jakieś poważniejsze kłopoty z
miejscowymi przestępcami.
Rawlings wziął prysznic, ogolił się, i mieszając brązowy, trzcinowy cukier w drugiej już tego rana filiżance kawy,
zabrał się do ponownego studiowania szkicu, który dostarczył mu Billy Rice.
Billy był jego uczniem, młodym dwudziestotrzyletnim adeptem przestępczej roboty, praktykującym dopiero w fachu
włamywacza, który z czasem mógł stać się dobrym, a nawet bardzo dobrym fachowcem. Jako początkujący przestępca
chętnie wykonywał zadania na zlecenie mistrza o ustalonej reputacji, tym bardziej, że dawało mu to szansę zdobycia
bezcennej wiedzy i doświadczeń. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej, Billy zapukał do drzwi apartamentu na
ósmym piętrze Hontenoy House; miał na sobie liberię jednej z najdroższych i najlepszych kwiaciarni i trzymał w
rękach duży bukiet. Dzięki tym rekwizytom, nie wzbudził podejrzeń siedzącego w hallu szwajcara w liberii, sam
natomiast zanotował w pamięci dokładnie rozkład pomieszczeń, położenie dyżurki portiera i drogę prowadzącą do
schodów.
Drzwi otworzyła mu osobiście jej lordowska wysokość, na której twarzy, na widok kwiatów, pojawił się wyraz
przyjemnego zaskoczenia. Z dołączonego do bukietu bileciku wynikało że został on przysłany przez komitet
Społecznego Funduszu Pomocy dla Weteranów; Lady Fiona była nie tylko jedną z patronek tej charytatywnej
instytucji, lecz właśnie tego wieczora, 30 grudnia 1986, miała wziąć udział w organizowanym przez nią uroczystym
balu. Rawlings zakładał, że nawet jeśli na tym balu wspomni ona o przysłanych jej kwiatach któremuś z członków
komitetu, uzna on po prostu, że to jeden z pozostałych kolegów polecił je przesłać w imieniu całego grona.
Lady Fiona, stojąc w drzwiach, starannie przeczytała dołączony do kwiatów bilet i wykrzyknęła “Ach, jakie idealnie
piękne!”, posługując się przy tym charakterystycznym dla ludzi jej sfery, nieco przesadnym tonem i akcentem, i
odebrała bukiet. Wtedy Billy wyjął długopis i bloczek z pokwitowaniami. Pani domu, nie mogąc poradzić sobie
równocześnie z trzema przedmiotami, ruszyła w kierunku salonu, by odłożyć bukiet i zostawiła Billy'ego na
kilkanaście sekund bez dozoru w niewielkim przedpokoju.
Jego doskonała aparycja była istnym darem losu. Dzięki niej stanowił idealnego wykonawcę takich zadań. Sprawiał to
chłopięcy wygląd, kędzierzawe, jasne włosy, niebieskie oczy i nieśmiały uśmiech. Sam skromnie przyznawał, że jest w
stanie oczarować każdą londyńską panią domu w średnim wieku i wyciągnąć z niej wszelkie niezbędne informacje.
Przed uważnym spojrzeniem jego błękitnych, jak u dziecka, oczu trudno było cokolwiek ukryć.
Jeszcze zanim nacisnął dzwonek, przez całą minutę lustrował dokładnie wzrokiem drzwi wejściowe i ich futrynę, oraz
przylegające do nich fragmenty ścian korytarza. Szukał małego, nie większego niż orzech brzęczyka, albo czarnego
guzika, czy przełącznika, przy pomocy którego można było taki brzęczyk włączyć. Dopiero stwierdziwszy z
zadowoleniem, że nic takiego przy drzwiach nie ma, nacisnął dzwonek.
Teraz, gdy pozostawiono go samego w przedpokoju, powtórzył poprzednie czynności, szukając brzęczyka lub
przełącznika na wewnętrznej futrynie i sąsiednich powierzchniach ścian. Ale i tu ich nie było. Zanim pani domu
wróciła, żeby podpisać pokwitowanie, Billy wiedział już, że drzwi zabezpiecza wmontowany w boczną krawędź zamek
i stwierdził z radością że jest to zamek typu Chubb, nie zaś typu Bramah, który ma opinię konstrukcji niepokonanej
dotąd przez najlepszych włamywaczy.
Lady Fiona wzięła od niego bloczek oraz długopis i próbowała potwierdzić odbiór kwiatów. Nie mogło jej się to
jednak w żadnym razie udać. Z długopisu dawno usunięto cały zapas tuszu i starannie wytarto najdrobniejsze jego
resztki, sprawdzając wielokrotnie, że nie pozostawia śladów na czystej kartce papieru. Billy zaczął gorączkowo
przepraszać. Lady Fiona oznajmiła, że nie ma to żadnego znaczenia, bo z pewnością ma inny długopis w torebce, po
czym ponownie wróciła w głąb mieszkania, przechodząc przez drzwi prowadzące do salonu. Billy tymczasem znalazł
wreszcie to, czego szukał. Drzwi wejściowe były jednak rzeczywiście podłączone do systemu alarmowego.
Z bocznej, wewnętrznej krawędzi otwartych drzwi, wysoko, po stronie zawiasów, wystawał maleńki stycznik.
Dokładnie naprzeciw niego, wmontowane było we framugę niewielkie gniazdko stykowe. Billy wiedział, że musi się w
nim mieścić mikroprzełącznik firmy Pye. Kiedy drzwi były zamknięte, dociskowy stycznik wypełniał całkowicie otwór
gniazdka i zamykał obwód.
Jeśli system przeciw-włamaniowy jest odpowiednio nastawiony i włączony, mikroprzełącznik samoczynnie uruchamia
alarm, kiedy obwód zostanie przerwany, to znaczy, gdy ktoś otworzy drzwi. W ciągu niespełna trzech sekund, Billy
zdążył wyjąć z kieszeni tubkę szybko schnącego kleju, wcisnąć sporą jego porcję do otworu gniazdka z
mikroprzełącznikiem, a potem zalepić otwór małą kulką zmieszanej z klejem plasteliny. Po czterech dalszych
sekundach, ta mieszanka stała się twarda jak kamień, izolując mikroprzełącznik od dociskowego styku, wystającego z
krawędzi drzwi.
Kiedy Lady Fiona wróciła z podpisanym pokwitowaniem, sympatyczny młody człowiek stał oparty o framugę drzwi;
wyprostował się z przepraszającym uśmiechem, ścierając równocześnie z opuszka kciuka resztki zaschniętej
mieszanki. Po wykonaniu swego zadania, Billy przekazał Jimowi Rawlingsowi dokładny opis hallu, dyżurki portierów,
usytuowania schodów i wind, drogi wiodącej do drzwi wejściowych do mieszkania, małego przedpokoju za nimi i tej
części salonu, którą udało mu się zobaczyć.
Popijając kawę, Rawlings był już pewny, że przed czterema godzinami właściciel mieszkania wyniósł walizki na
korytarz, a następnie wrócił do przedpokoju, żeby włączyć system alarmowy. Jak zwykle, urządzenie alarmowe nie
wydało żadnego dźwięku. Zamknąwszy za sobą drzwi, przekręcił do końca klucz w specjalnym, zapadkowym zamku i
był pewien, że system alarmowy został prawidłowo nastawiony i działa. W normalnych warunkach, dociskowy
stycznik kontaktowałby z mikroprzełącznikiem firmy Pye. Z chwilą przekręcenia klucza, obwód zostałby zamknięty,
co z kolei uruchomiłoby pracę całego systemu alarmowego. Ponieważ jednak stycznik został odizolowany od
mikroprzełącznika, przynajmniej ta część systemu alarmowego, która miała chronić drzwi wejściowe, nie działała.
Rawlings był pewny, że potrafi się uporać z zamkiem w ciągu najwyżej trzydziestu minut. Wewnątrz mieszkania
zainstalowane będą z pewnością inne pułapki. Zakładał jednak, że gdy na nie natrafi, da sobie z nimi radę.
Pociągając ostatni łyk kawy, sięgnął po swą teczkę z wycinkami prasowymi. Jak wszyscy złodzieje klejnotów bacznie
śledził kolumny i rubryki z plotkami i kroniką towarzyską. Teczka, którą wziął do ręki, zawierała wyłącznie wycinki na
temat imprez, na których pojawiała się Lady Fiona i kompletu jej wspaniałych brylantowych klejnotów, który miała na
sobie również poprzedniego wieczora. Jeśli będzie to zależało tylko od Jima Rawlingsa - już po raz ostatni.
O ponad półtora tysiąca kilometrów na wschód od Londynu, stary człowiek, stojący w oknie największego pokoju
frontowego mieszkania na trzecim piętrze domu przy ulicy Prospekt Mira 111, również rozmyślał o nadchodzącej
północy.
Miała ona zwiastować dzień 1 stycznia 1987. Jego siedemdziesiąte piąte urodziny.
Minęło już dawno południe, lecz on był nadal w szlafroku; teraz już bardzo rzadko zdarzało się, by musiał wstawać
wcześnie, robić szybko poranną toaletę i ubierać się starannie przed wyjściem do biura. Jego żona, Erita, o trzydzieści
lat młodsza od niego Rosjanka, wybrała się do Parku Gorkiego na łyżwy, wraz z ich dwoma synami. Pozostał więc w
mieszkaniu zupełnie sam.
Dostrzegł przez chwilę swoje odbicie w ściennym lustrze lecz to, co w nim zobaczył, nie sprawiło mu większej
przyjemności niż rozmyślania nad własnym życiem, a raczej nad tym, co z niego zostało. Twarz, zawsze pokryta
zmarszczkami, była teraz głęboko nimi pobrużdżona. Włosy, niegdyś gęste i ciemne, były już śnieżnobiałe, rzadkie i
wiotkie. Jego skórę, skórę człowieka, który przez całe życie pił ogromnie dużo alkoholu i palił jednego papierosa za
drugim, pokrywały plamy i wykwity. Patrzące na niego z lustra oczy jego własnego odbicia, także wyglądały
beznadziejnie. Wrócił do okna i spojrzał w dół, na zaśnieżoną ulicę. Kilka opatulonych, skulonych z zimna starych
kobiet odgarniało śnieg, choć wiadomo było, że jeszcze tej nocy spadnie nowy.
Myślał teraz z zadumą, że minął już bardzo długi czas - dwadzieścia cztery lata, prawie co do jednego dnia - odkąd
zrezygnował ze swego bezcelowego, bezczynnego wygnania w Bejrucie, żeby przyjechać tutaj. Nie było wówczas
sensu zostawać tam dłużej, Nick Elliot i inni ludzie z Firmy poskładali już razem wszystkie fakty i odkryli prawdę; a
on w końcu sam się im przyznał. Przyjechał więc wtedy tu, zostawiając żonę i dzieci, które mogły, gdyby zechciały,
dołączyć do niego później.
Początkowo myślał że przybywa do nowego, prawdziwego domu, do swego wymarzonego, duchowego i moralnego
domu. Rzucił się w wir nowego życia, gdyż szczerze wierzył w tę filozofię i jej ostateczne zwycięstwo. Dlaczego nie
miał wierzyć? Służył przecież w końcu tym ideom przez dwadzieścia siedem lat swego życia. W tym pierwszym
okresie swego pobytu tutaj, w połowie lat sześćdziesiątych, czuł się szczęśliwy i potrzebny. Oczywiście musiał przejść
długotrwałe przesłuchania, ale czuł że jest człowiekiem cieszącym się szacunkiem Komitetu Bezpieczeństwa
Państwowego. Był w końcu jedną z pięciu gwiazd radzieckiego wywiadu, największą z nich wszystkich, większą niż
Burgess, MacLean, Blunt czy Blake, którzy tak samo jak on przeniknęli w głąb najtajniejszego rdzenia brytyjskiego
establishmentu, by go następnie zdradzić.
Burgess, którego pijaństwa i ekscesy erotyczne przedwcześnie wpędziły do grobu, nie żył już w chwili jego przybycia.
MacLean pierwszy stracił wszelkie złudzenia, ale wtedy przebywał już na stałe w Moskwie, zresztą najdłużej z nich, bo
od roku 1951. W 1963 roku był, zupełnie zgorzkniały i rozgoryczony, odbijając to sobie na Melindzie, która porzuciła
go w końcu, żeby przenieść się tu, do tego właśnie mieszkania. MacLean, sfrustrowany i pełen niechęci do świata, żył
od tego czasu samotnie, dopóki nie zachorował na raka; w tym okresie otwarcie nienawidził już swoich gospodarzy, a
oni jego. Blunt został zdemaskowany i okryty niesławą w Anglii. - Zostało nas więc tylko dwóch, Blake i ja, pomyślał
stary człowiek. W jakiś sposób zazdrościł swemu koledze, do którego był zresztą zaproszony wraz z żoną na Sylwestra.
Blake wydawał się całkowicie zasymilowany i szczerze zadowolony ze swego losu. Oczywiście ułatwiało mu to
kosmopolityczne pochodzenie; jego ojciec był Holendrem, a matka Żydówką.
On sam nie miał szans na asymilację; wiedział o tym już po pierwszych pięciu latach. Opanował w tym czasie biegle
Zgłoś jeśli naruszono regulamin