Stanisława Platówna - Niezwykłe wakacje.pdf

(697 KB) Pobierz
Platówna Stanisława - Niezwykłe wakacje
Stanisława Platówna
niezwykłe wakacje
Rozdział I
Kto to jest - A.B.C.?
Śmieszne pytanie! KaŜde dziecko z pierwszej klasy, a nawet wszystkie bystrzejsze
przedszkolaki wiedzą, co to jest ABC. Bardzo przepraszam! Pytanie brzmiało: „k'
t o", a nie „? ? to jest".
No właśnie, teraz to juŜ nie jest takie proste, prawda? Bo wcale nie chodzi o
trzy pierwsze litery alfabetu. Szkoda się wysilać i tak nikt nie zgadnie. A.B.C.
— to nazwa pewnej bardzo dziwnej rodziny. Dlaczego dziwnej? O tym będzie mowa
później, a zresztą czy samo wybranie przez rodzinę takiej nazwy nie jest dziwne?
Rodziny przecieŜ nazywają się zwyczajnie _ Kowalscy, Nowakowie, Michałowscy... A
tu nagle — A.B.C.
Wszystko to zaczęło się dosyć dawno. Był sobie pewien młody człowiek, który
nazywał się Andrzej Ciekoński. Drugie jego imię, którego nie uŜywał i które
figurowało tylko w metryce i w dowodzie osobistym, brzmiało Bronisław. Młody
człowiek oŜenił się z pewną młodą dziewczyną, która nazywała się Anna Czernik, a
drugie jej imię, którego nie uŜywała, brzmiało Barbara.
Było więc małŜeństwo — Andrzej Bronisław i Anna Barbara Ciekońscy. Powoli sprawa
się wyjaśnia, praw-
5
da? Wystarczy spojrzeć na pierwsze litery imion i nazwiska i oto otrzymujemy tak
zwane inicjały — A.B.C. Ale na tym nie koniec.
Młode małŜeństwo jakiś czas mieszkało tylko we dwoje, a potem zaczęły przybywać
dzieci. Najpierw córka, potem syn, potem znów córka. śeby było śmiesznie,
rodzice nadawali im imiona zaczynające się na A i na B.
Najstarsza dziewczynka otrzymała imiona: Agnieszka Beata, chłopiec: Artur Bogdan,
najmłodsza: Alicja BoŜena.
A poniewaŜ wszyscy nosili nazwisko Ciekońscy, wszyscy mówili o sobie — „my
A.B.C".
Potem przybył jeszcze do tej rodziny pies. Było wiele kłopotu z wyszukaniem mu
imienia, które zaczynałoby się i na A, i na B. Wreszcie znaleziono takie imię —
pies został nazwany Ali Babą. Dla ścisłości trzeba zaznaczyć, Ŝe na co dzień
Angieszka Beata była tylko Agnieszką, Artur Bogdan tylko Arturem, zaś Alicja
BoŜena tylko Alicją. RównieŜ pies bywał przywoływany krótko — Ali.
Skoro juŜ została wyjaśniona sprawa „A.B.C", naleŜałoby coś więcej opowiedzieć o
tej dziwnej rodzinie.
Na pozór wszystko wyglądało tak, jak w innych rodzinach. A.B.C. mieszkali we
Wrocławiu, w ładnej dzielnicy zwanej Sępolno, gdzie prawie wcale nie było
zwykłych kamienic, lecz długie szeregi domków jednorodzinnych z ogródkami.
A.B.C zajmowali jeden taki domek z ogródkiem, w którym od frontu rosły kwiaty,
dwa drzewka wiśniowe i jeden włoski orzech, a od tyłu pomidory, pietruszka,
marchew i inne poŜyteczne jarzyny.
Rodzice pracowali, dzieci, z wyjątkiem Alinki, chodziły do szkoły, pies pilnował
domu. Tata A.B.C. był architektem, ale nie budował nowych domów, lecz
6
odnawiał stare, bardzo stare budynki. Pracował w biurze konserwacji zabytków i
zajmował się wyłącznie zamkami, basztami, kościołami i pałacami. Mama A.B.C
ukończyła historię sztuki; jej specjalnością było malarstwo ścienne. Najstarsza
dziewczynka miała czternasty rok i chodziła do siódmej klasy, chłopiec był o rok
młodszy, kończył klasę szóstą, a ostatnia latorośl A.B.C. miała dopiero sześć
lat i na razie uczęszczała do przedszkola.
Ali Baba był pięknym okazem wilczura i choć liczył dopiero cztery lata, według
zgodnej opinii rodziców, miał więcej rozumu niŜ wszystkie dzieci razem wzięte. —
Nic dziwnego — obraŜała się Alińka, słysząc raz po raz, Ŝe Ali jest mądrzejszy
od niej — on juŜ skończył szkołę, a ja za rok pójdę do pierwszej klasy.
I była to prawda. Ali jako młody pies został oddany do „szkoły", gdzie nauczono
go wielu rzeczy. Umiał warować, skakać przez najwyŜsze płoty, czołgać się,
biegać po drabinie, odnajdywać ukryte przedmioty, a wszystko na rozkaz. Po
ukończeniu nauki Ali otrzymał dyplom ku wielkiej zazdrości dzieci, które musiały
zadowalać się zwyczajnymi świadectwami.
śeby juŜ skończyć z opisem rodziny A.B.C, naleŜy jeszcze dodać, Ŝe posiadała ona
samochód. Dla obcych była to zwykła, dość rozklekotana skoda, furgonetka
przerobiona na wóz osobowy. Dla A.B.C był to członek rodziny, 4co prawda
kapryśny i marudny, ale bardzo
kochany.
I oczywiście, jak wszyscy A.B.C, samochód miał równieŜ dwa imiona. Gdy motor
pracował równiutko, sprzęgło nie szarpało, a zawory nie stukały, bywał nazywany
Agapitem. Gdy jednak silnik (co się zdarzało dość często) miewał humory i nie
chciał zapalić, choć tata A.B.C. twierdził, Ŝe wszystko jest w porządku i nie
widzi Ŝadnej przyczyny, lepiej pasowało do
7
niesfornego wehikułu imię Barnaba, samo w sobie dość ponure i nieprzyjemne.
Dom rodziny A.B.C. był nieco dziwaczny. Na pozór wyglądał zwyczajnie, miał
ściany, okna, drzwi i dach jak wszystkie domy. Ale w środku... Właściwie tylko
kuchnia była urządzona „jak u ludzi" (wyraŜenie pani Rzeszytko, sprzątaczki,
która raz na dzień usiłowała doprowadzić do ładu „ten zwariowany dom"). Reszta
pomieszczeń, a było ich pięć, nie licząc łazienki, niewiele miała wspólnego z
normalnie umeblowanymi pokojami. Na parterze mieściły się „apartamenty" rodziców.
Pokój ojca był szczelnie zapełniony ksiąŜkami, które nie mieszcząc się na
wysokich pod sam sufit regałach, zalegały stół, biurko, parapet okienny, a nawet,
co tu ukrywać, część podłogi.
Poza ksiąŜkami w pokoju znajdował się tylko rajz-bret, czyli specjalna deska
kreślarska, kilka krzeseł i wąski tapczan. Był jeszcze co prawda wygodny miękki
fotel, ale dzieci nie pamiętały, by ktokolwiek na nim siedział. Zwykle
wylegiwały się tu opasłe tomiska, po które ojcu łatwiej było sięgać tam niŜ
wysoko na półkę.
W pokoju mamy było równieŜ sporo ksiąŜek, głównie albumów z reprodukcjami
obrazów, ale nie były one tak bezczelne, jak u ojca. LeŜały grzecznie na półkach,
połyskiwały barwnymi okładkami przez szkło biblioteczki, słowem, zachowywały się
jak normalne ksiąŜki. Ale myliłby się ten, kto by sądził, Ŝe pokój mamy A.B.C.
był urządzony jak pokój. O nie!
Stał tu wprawdzie tapczan, biurko, fotel, nawet radio na małej półeczce i donica
z ogromnym fikusem, ale te rzeczy były zupełnie pozbawione znaczenia. WaŜne były
„zbiory". Na ścianach, na półkach, na podłodze leŜały, stały, wisiały róŜne
przedmioty, o których niewtajemniezeni mawiali .— rupiecie.
8
Ale dla rodziny A.B.C. były to skarby cenniejsze od tych, które leŜały w
gablotach Muzeum Śląskiego, a nawet od tych, które oglądali w Muzeum Narodowym w
Warszawie.
JakŜe moŜna było określić mianem rupieci alabastrową głowicę kolumny z
wyobraŜeniem liści akantu albo kamienną tablicę z resztkami kolorowej mozaiki,
albo drewnianą, polichromowaną głowę anioła, uratowaną ze spalonego wiejskiego
kościółka?!
Wprawdzie głowica zagradzała dostęp do szafy, mozaika utrudniała otwieranie okna,
a wszystkie mamine zbiory „łapały kurz". (To znowu określenie pani Rzeszytko,
która miała raz na zawsze przykazane sprzątanie tego pokoju bez pomocy
odkurzacza, od czasu kiedy niezręcznie manewrując szczotką utrąciła nos jakieś
kamiennej figurze).
Dzieci uwielbiały pokój matki i choć trudno było się w nim poruszać swobodnie,
wysiadywały godzinami, skulone, na tapczanie (o ile mama miała czas, naturalnie),
słuchając jej opowiadań o zamkach, które zwiedzała, o legendach i podaniach
przywiązanych do starych baszt, murów i wieŜ zamkowych.
Pozostałe pokoje znajdowały się na pierwszym piętrze i zajmowały je dzieci.
Pokój dziewczynek był podzielony na dwie części. W mniejszej królowały lalki,
misie, kuchenki i rondelki, słowem, całe gospodarstwo Aliriki. Druga część,
znacznie większa, naleŜała do Agnieszki. I tu uprzywilejowane miejsce zajmowały
„zbiory". NiewaŜne było łóŜko, niewaŜny stolik do nauki i półka z ksiąŜkami.
Najcenniejszą rzeczą w tym pokoiku były albumy i katalogi.
Agnieszka zbierała zdjęcia, pocztówki, reprodukcje przedstawiające zabytkowe
budowle, pałace, zamki, kościoły, karczmy, wieŜe, baszty, polskie i zagraniczne.
Wybierała się oczywiście na historię sztuki, choć rów-
9
nie mocno pociągała ją archeologia, ale na ostateczną decyzję miała jeszcze
sporo czasu.
Pani Rzeszytko stukała się znacząco palcem w czoło wchodząc do tego pokoju,
gdzie ściany były szczelnie zawieszone płytami pilśniowymi, na których Agnieszka
urządzała „wystawy", zamieniając co pewien czas tematykę. Raz były to wyłącznie
zdjęcia Wawelu, zamku, dziedzińca, katedry, murów, innym razem fotografie zamków
dolnośląskich, które po pewnym czasie ustępowały miejsca pocztówkom
przedstawiającym pałac w Wersalu.
Agnieszka zdobywała swoje „okazy" róŜnymi sposobami. Wydawała na nie prawie całą
miesięczną pensję, otrzymywaną od rodziców, sterroryzowała koleŜanki i rodzinę
zmuszając do oddawania jej otrzymywanych widokówek, prowadziła wreszcie oŜywioną
korespondencję i wymianę z rówieśnikami z innych krajów, wyszukując skrupulatnie
adresy zamieszczone w kącikach zainteresowań w róŜnych czasopismach.
Nauczyciele historii, geografii i polskiego byli zachwyceni Agnieszką i jej
wiadomościami. Mniej zachwytu wykazywał profesor matematyki, jeszcze mniej fizyk,
ale trudno przecieŜ dogodzić kaŜdemu!
Artur zajmował drugi pokój na piętrze, duŜy, jasny, z wielkim oknem i balkonem.
O ten pokój toczył się wieczny spór między bratem a siostrami (on jest sam i ma
więcej miejsca niŜ my dwie!) Stale teŜ mówiono na dole, to znaczy u rodziców, o
tym, Ŝe trzeba by nareszcie zainstalować ogrzewanie na mansardzie, przenieść tam
Arturka i chociaŜ jeden pokój urządzić „po ludzku".
To mama po kaŜdej wizycie, kiedy okazywało się, Ŝe na dole nie ma na czym
posadzić gości, a podanie kawy jest czynnością ogromnie skomplikowaną, snuła
wielkie plany reorganizacyjne, kupowała (w myślach
10
oczywiście) nowe meble, telewizor, dywan, zasłony (koniecznie gładkie, ciemne i
z grubego materiału!) i urządzała pokój, w którym nareszcie będzie moŜna
spokojnie posiedzieć i porozmawiać.
Ojciec potakiwał gorliwie, po czym rozchodzili się, kaŜde do siebie, tata
zasiadał przed rajzbretem, matka tonęła w jakimś dziele o freskach i cała sprawa
szła w zapomnienie aŜ do następnej wizyty. Najnieszczęśliwszym w takich chwilach
był Artur, drŜał bowiem, Ŝe zostanie pozbawiony swego pięknego pokoju i — o co
mu najbardziej chodziło — światła. Bo Artur, jak wszyscy w tym domu, miał fioła
na punkcie sztuki. Wszyscy z wyjątkiem Alinki, kolekcjonującej, jak na razie,
lalki i kolorowe guziki, które ze sztuką niewiele mają wspólnego.
Artur miał sporo zebranych roślin w zielniku, kilkanaście Okazów motyli, kilka
albumów ze znaczkami, ale kolekcjonerstwo nie było jego „konikiem". Prawdziwą
pasją Artura było malarstwo. Własne malarstwo. Cały wolny czas Artur poświęcał
tworzeniu coraz to nowych obrazów. Malował wszystko, pejzaŜe, portrety, martwe
natury, i nie przejmował się głupimi pytaniami sióstr, które miały wątpliwości,
czy kolejne dzieło Artura przedstawia jabłka na talerzu, czy panią Rzeszytko?
Wzruszał ramionami, ubolewając nad ich ignorancją, i zabierał się do
malowania następnego
obrazu.
Znajomi rodziców, wśród których było wielu plastyków, kiwali głowami nad
twórczością Artura, mówili, Ŝe chłopiec „czuje kolor", Ŝe „łapie linię" i Ŝe
chyba coś z niego wyrośnie. Potem rozpoczynali dyskusję o naiwnym realizmie, o
malarstwie ludowym, o Nikiforze i Ociepce i kłócąc się zapamiętale, wychodzili z
„pracowni" — tak Artur nazywał swój pokój — pozostawiając chłopca na pastwę
linii i koloru.
11
Pani Rzeszytko Ŝegnała się ukradkiem wchodząc do pokoju Artura. Bo jakŜe! Z
kaŜdej ściany patrzyły na nią „bohomazy", szczerzyły zęby jakieś dziwne portre-
ty-fantazje, a na jedynej nie zawieszonej rysunkami ścianie Artur, próbując
nauczyć się techniki malowania na suchym tynku, wyrysował ogromnego diabła z
rogami, ogonem i paszczą buchającą ogniem.
Matka, sprowadzona przez panią Kzeszytko dla ocenienia ogromu zniszczeń, nie
stanęła na wysokości zadania. Zamiast oburzyć się na syna i zarządzić
naprawienie szkody, pociągnęła palcem po świeŜej jeszcze farbie i powiedziała:
— Zła zaprawa, samo niedługo odpadnie.
Po czym wręczyła synowi ksiąŜkę traktującą o technice malarstwa ściennego.
Jak więc wynika z krótkiego opisu rodziny A.B.C., była to rodzina dziwna
(„zwariowana" — twierdzili niechętni, „oryginalna" — poprawiali przyjaciele).
I jak wszyscy zwariowani i oryginalni ludzie — rodzina A.B.C. miewała zwariowane
i oryginalne przygody.
Jedna z nich, chyba najdziwniejsza, cudowna i niebezpieczna zarazem, miała
nastąpić wkrótce. A wszystko zaczęło się od tego, Ŝe mama A.B.C. wyszperała
gdzieś stare dokumenty i tata A.B.C. pojechał z tymi dokumentami do Warszawy.
Wszyscy z napięciem oczekiwali jego powrotu. Było to dziesiątego czerwca 1967
roku...
Rozdział Ii
Dokąd A.B.C. pojadą na wakacje?
— Jest! Przyjechał! — krzyknął Artur zeskakując z okiennego parapetu i pognał
schodami w dół, gubiąc po drodze jeden sandał. Alinka, piszcząc z zachwytu,
obrała krótszą drogę, po prostu usiadła na poręczy schodów i znalazła się na
dole sekundę przed bratem.
Ali Baba z przeraźliwym ujadaniem popędził za nimi. W drzwiach zderzyli się z
matką, która równie podniecona jak dzieci, wybiegła z pokoju. Ale wszystkich
wyprzedziła Agnieszka, odrabiająca lekcje w ogrodowej altance. Na widok
zajeŜdŜającej taksówki jednym skokiem znalazła się przy furtce.
— Załatwiłeś coś? Zbadali te dokumenty? Zgodzili się? Czy naprawdę są
autentyczne? Pojedziecie do tego zamku?
Wszystkie te pytania wystrzeliły równocześnie z siłą i szybkością karabinu
maszynowego i przy akompaniamencie basowego poszczekiwania Ali Baby. Kierowca
taksówki prędziutko zatrzasnął drzwiczki swojej warszawy i odjechał pełnym gazem.
Tata A.B.C, bardziej odporny, flegmatycznym ruchem podał teczkę Arturowi, duŜą
paczkę owiązaną sznurkiem — Agnieszce, parasol — Alince, po czym spokojnie
ruszył w stronę domu.
13
— Tatusiu! — jęknęły chórem dzieci.
— Andrzeju! — zawołała matka.
— Hau! — uzupełnił Ali Baba.
— Jestem głodny ?—? powiedział z pretensją ojciec —-tak się spieszyłem, Ŝe nie
zdąŜyłem zjeść obiadu.
Nigdy Ŝaden posiłek nie został przygotowany z równą szybkością. Alinka chwyciła
obrus, Artur przyniósł nakrycia, Agnieszka błyskawicznie odgrzała mięso i
ziemniaki. Nim ojciec wyszedł z łazienki, obiad stał na stole.
— No? — spytała matka nalewając zupę.
— Widzę, Ŝe nie dacie mi zjeść spokojnie — zaśmiał się ojciec — a więc
słuchajcie: po pierwsze — dokumenty są autentyczne...
— Hurra! — krzyknął Artur.
— Cicho! — zgromiła go Agnieszka.
— Po drugie — zgodzili się na przeprowadzenie badań na miejscu. Mam to na
piśmie.
— Świetnie! — ucieszyła się mama i ucałowała ojca w policzek.
— Po trzecie... — ojciec podniósł w górę widelec i spojrzał na dzieci — po
trzecie mam dla was pewną propozycję dotyczącą wakacji.
Dzieci zamieniły się w słuch.
— Do Czarnego Stoku moŜemy pojechać wszyscy.
— Jak to, my teŜ? ?—? Andrzej, zwariowałeś?! — Tatku, cudownie!
Ojciec zasłonił uszy.
— Proszę o spokój — powiedział surowo — bo V/ tych warunkach nie mogę mówić...
Uciszyło się momentalnie.
— A więc... moŜecie spędzić wakacje w Czarnym Stoku. My z mamą pojedziemy kilka
dni wcześniej, wy będziecie musieli jakiś czas zostać sami na gospodarstwie i
zaraz po rozdaniu świadectw dołączycie do nas.
14
— Andrzeju — przerwała matka — to nie ma sensu. Będą nam tylko przeszkadzać. I
przecieŜ było postanowione, Ŝe pojadą do babci.
— OtóŜ to —? powiedział ojciec — okazuje się, Ŝe z tych planów nici. Spotkałem
w Warszawie Józka i dowiedziałem się, Ŝe mama akurat na lipiec dostała
sanatorium, a Krystyna ostatnio nie najlepiej się czuje. Właśnie mieli do nas
napisać.
— Ach, BoŜe — zmartwiła się mama — i co teraz będzie? Dzieci tak się cieszyły,
Ŝe pojadą do Józków...
— PrzecieŜ mówię, Ŝe pojadą z nami.
— Absurd! — oburzyła się mama. — I co będą robić? Pętać się po zrujnowanym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin