Linda Howard - Sunny.pdf

(641 KB) Pobierz
115765816 UNPDF
Linda Howard
Odważni, męscy,
wspaniali
Sunny, dziewczyna
słoneczna
PROLOG
Za każdym razem, gdy Chance Mackenzie zjawiał się w
domu, targały nim uczucia najrozmaitsze i nie zawsze łatwe do
określenia. Dwa spośród nich można było jednak śmiało uznać
za dominujące. Wielka radość, której towarzyszyło jednak
pewne skrępowanie, nie pozwalające na szczery, otwarty
entuzjazm. Powód był prosty. Mimo przywiązania do rodziny
Chance Mackenzie najbardziej lubił być sam. Upodobanie do
samotności wyrobiło w nim życie, jego jedyny nauczyciel do
czternastego roku życia. Jeśli życie Chance'a pracowało nad
tym usilnie przez czternaście lat, no to już tak musiało zostać.
Własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej, no i miał
swoje zasady: Nie przejmować się nikim, nikogo nie
absorbować swoją osobą, nie dać się rozpieszczać słodkimi
pytaniami typu:
- Jak się czujesz ?Nie potrzebujesz czegoś?
Pracę wybrał dla siebie aż nadto odpowiednią. Tajny agent
siłą rzeczy musi być człowiekiem zamkniętym w sobie,
zawsze czujnym i nieufnym. Jednym słowem - wszyscy na
odległość.
Wszyscy?- Tak, choć jednak z pewnym wyjątkiem. Chance
od lat kilkunastu miał przecież rodzinę. Taki dziwny, wiecznie
kłębiący się, pokrzykujący i radosny tłumek, wsysający w
siebie. Jedna wielka udręka. Tłumek namolny, zupełnie nie
liczący się z Chance'em Mackenziem, facetem, którego bała się
jak ognia - i całkiem słusznie - większość najgorszych drani
grasujących po świecie.
Oni, ta cała rodzina, nie czuli wobec Chance'a żadnego
respektu. Obściskiwali go, klepali po ramieniu, pokrzykiwali i
stroili sobie z niego żarty. Po prostu kochali go, jakby był
jednym z nich. A on nie był, i ten fakt nigdy nie znikał z jego
świadomości.
Jego dzieciństwo było dalekie od standardów. Przez pierwsze
czternaście lat swego życia był sam. Nie wiedział, gdzie i kiedy
2
się urodził, czy w ogóle dano mu jakieś imię. Nie pamiętał,
żeby kiedykolwiek ktoś się nim opiekował. Pamiętał za to, jak
kradł jabłka w supermarkecie, ledwo wtedy sięgał do skrzynki.
Ile miał lat?- Może trzy albo i mniej. Pamiętał, gdzie sypiał.
Najczęściej kładł się w jakimś płytkim rowie, a w deszcz czy
chłód wkradał się do czyjejś stodoły, magazynu, baraku -
wszystko jedno, byle było sucho i ciepło. Ubranie kradł.
Napadał na chłopców, bawiących się samotnie przed domem, i
ściągał z nich wszystko, co mogło mu się przydać. Na ogół nie
miał z tym problemu, był nadzwyczaj silny, jak na swój wiek.
Z bardzo prostej przyczyny: on zawsze wszystko musiał
zdobywać sam.
Raz tylko, bardzo krótko, towarzyszyła mu inna żywa istota.
Kiedy miał z pięć lat, jakiś bezpański czarno-biały kundel
zaczął chodzić za nim jak cień. W nocy Chance po raz
pierwszy w życiu mógł przytulić się do czyjegoś ciepłego
boku. Po tym psie ma do dziś na dłoni pamiątkę. Kundel ugryzł
go, bo sam miał ochotę na resztki steku, które Chance znalazł
wśród odpadków na tyłach jakiejś restauracji. Chance nie miał
do niego pretensji, pies był tak samo głodny jak on. Musieli się
jednak rozstać, bo trudno zdobyć jedzenie dla jednej osoby, a
co dopiero kraść i dla siebie, i dla psa. Ale Chance zrozumiał
nauczkę. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być taki, jak ten pies.
Prawdziwe życie Chance'a zaczęło się w dniu, kiedy Mary
Mackenzie znalazła w przydrożnym rowie nieprzytomnego,
trawionego gorączką chłopca, balansującego już na granicy
życia i śmierci. To, co działo się przez kilka następnych dni
Chance pamiętał jak przez mgłę, ponieważ większość czasu
był nieprzytomny. Obustronne zapalenie płuc miało wyjątkowo
ciężki przebieg. Chance zdawał sobie jednak sprawę, że leży w
szpitalu i to napawało go wielkim lękiem. Niepełnoletni,
bezdomny i bez żadnej tożsamości, czyli idealny przypadek dla
opieki społecznej, a on, odkąd zrozumiał, o co w tym chodzi,
skutecznie wymykał się tej właśnie instytucji. Dlatego teraz,
kiedy na krótko wracał do przytomności, myślał tylko o
3
jednym. Uciekać, uciekać jak najprędzej. Ale jego myśli były
mętne, a ciało zbyt słabe, żeby poddać się jego rozkazom.
W tym szpitalu opiekował się nim anioł o łagodnych
szaroniebieskich oczach i brązowych włosach, przyprószonych
siwizną. Anioł miał chłodne dłonie i głos pełen słodyczy.
Oprócz anioła był tam jeszcze mężczyzna, bardzo wysoki,
barczysty, o ciemnej, surowej twarzy. Pół-Indianin. Ten
mężczyzna wielokrotnie powtarzał jedno jedyne zdanie, które
miało odpędzić od Chance'a strach.
- Nie pozwolimy, żeby oni ciebie zabrali.
Powtarzał to, głośno i wyraźnie, za każdym razem, kiedy
Chance miał przebłysk świadomości. Chance nie wierzył.
Owszem, od dawna już podejrzewał, że sam ma w sobie krew
indiańską, ale to nie powód, żeby temu pół-Indianinowi ufać
bardziej niż przeklętemu kundlowi, przez którego głodował
cały dzień.
Nienawidził, kiedy go dotykali. To oznaczało atak, a on był
zbyt słaby, żeby stanąć do walki i pokonać tych wszystkich
lekarzy i pielęgniarki, którzy bez przerwy szarpali go, kłuli,
przewracali na bok, jakby był kawałkiem bezwolnego mięsa.
Dlatego zaciskał tylko zęby. Wiedział, że teraz, póki jest bez
sił, nie wolno mu się przeciwstawiać. Bo jeszcze go zwiążą i
gdzieś zamkną. Lepiej przeczekać.
Ta pani, ten anioł, była przy nim przez cały czas. Chociaż, na
logikę, musiała od czasu do czasu wyjść z tego szpitala. W
każdym razie, kiedy otwierał oczy, ona była zawsze.
Przemywała mu rozpaloną twarz ręcznikiem zmoczonym w
chłodnej wodzie i wkładała do ust malusieńkie kawałeczki
lodu. Kiedy ból rozsadzał mu głowę, głaskała go powłosach i
po czole. Pierwszy raz umyła Chance'a pielęgniarka. Był
przerażony. Od tej chwili myła go pani-anioł i on znosił to o
wiele lepiej. Krzątała się koło niego bez przerwy i zawsze
wiedziała, co należy zrobić. Poprawiała poduszki, zanim
zdążył pomyśleć, że jest mu niewygodnie. Regulowała
ogrzewanie, a on jeszcze nie poczuł, czy jest za gorąco czy za
zimno. Masowała mu nogi, kiedy w tej gorączce bolało go
4
dosłownie wszystko. Nie spoczęła ani na minutę, wlewając w
niego całe morze ciepła i troskliwości. Jakby w ciągu tych
kilku dni chciała mu dać jak najwięcej matczynej opieki, której
on nigdy nie miał.
Któregoś dnia to polubił. Chłód dłoni na rozpalonym czole,
cichy, melodyjny głos, którego nasłuchiwał, kiedy nie był w
stanie unieść ciężkich powiek. Kiedyś przyśniło mu się coś
niedobrego. Obudził się z krzykiem, a ta pani przytuliła go i
głaskała, jakby był jej małym dzieckiem. Cały czas mówiła, tak
cichutko, on powoli uspokajał się i zapadał w sen. Po raz
pierwszy w życiu poczuł się tak jakby... bezpiecznie.
Był zdumiony - i dziwi się do dziś - że Mary Mackenzie jest
osobą filigranową. Ktoś o tak potężnej sile woli powinien mieć
dwa metry wzrostu i ponad sto kilo mięśni. Wtedy łatwiej
byłoby zrozumieć, jakim sposobem Mary udało się omotać
cały personel szpitalny, no i Chance'a. Przewyższał ją już
wtedy co najmniej o głowę, ale to nie miało żadnego
znaczenia. Coraz bardziej się poddawał, coraz bardziej miękł w
środku - przerażony, wyczuwał bowiem instynktownie, że
oddanie się pod czyjąś opiekę oznacza uległość. Zanim jednak
odzyskał siły na tyle, żeby zwiać ze szpitala, zdążył już
pokochać tę kobietę, która sama zdecydowała, że zostanie jego
matką. Pokochał ślepą, ufną, bezradną miłością małego
dziecka.
Prosto ze szpitala Wolf i Mary zawieźli go na wzgórze
Mackenziech, zwane przez nich Wzgórzem Spełnionych
Nadziei. Otworzyli przed nim drzwi swego domu, swoje
ramiona i serca. Na zawsze. Bezimienny chłopiec umarł
tamtego dnia, w przydrożnym rowie, a narodził się Chance
Mackenzie. Ten dzień bowiem Chance wybrał sobie jako dzień
swoich urodzin.
Od chwili, gdy przestąpił próg domu na Wzgórzu Nadziei
Mackenziech, zmieniło się wszystko. Przedtem nie miał nic,
teraz nie brakowało mu niczego. Zawsze chodził głodny, teraz
jadł, ile dusza zapragnie. Zawsze mu się wydawało, że on wie
bardzo mało, a tu, w tym domu, wszędzie były książki. Mary
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin