Maureen Child
Razem przez życie
(Expecting Lonergan’s baby)
Spotkanie ducha nad jeziorem nie zaskoczyłoby bardziej Sama Lonergana. Nie spodziewał się tu nagiej dziewczyny.
To, co zobaczył, bardzo mu odpowiadało. Wiedział, że powinien odejść, odwrócić się, ale nie zrobił tego. Przeciwnie. Wbił wzrok w szczupłą, wysoką postać przecinającą ciemną, migocącą w blasku księżyca toń.
Nawet w słabym świetle widział wyraźnie jej lśniącą, opaloną skórę. Rozcinała gładką wodę niemal bezszelestnie. Długimi ruchami ramion płynęła szybko i spokojnie.
Intruz na cudzej ziemi, pomyślał o niej. Ale dobrze, że jest, dodał w myślach.
Przyglądał się nieznajomej, ale myślami był gdzie indziej.
Nie powinienem był tu wracać, mówił sobie.
To jezioro, to ranczo przywoływały zbyt wiele wspomnień. Zbyt wiele obrazów z przeszłości atakowało go boleśnie i bez litości.
Zacisnął powieki i głęboko nabrał powietrza. Kiedy otworzył oczy, napotkał wzrok dziewczyny. Wpatrywała się w niego, utrzymując się w miejscu machaniem nogami.
– Napatrzyłeś się? – rzuciła.
– To zależy. Masz jeszcze coś do pokazania?
Zagryzła wargi. Jakby siłą powstrzymywała cisnące się jej na usta słowa.
– Kim jesteś? – spytała po chwili.
W jej głosie więcej było złości niż lęku.
– Mógłbym spytać o to samo.
– To jest teren prywatny.
– Jak najbardziej. – Skrzyżował ręce na piersi. – I właśnie zastanawiam się, co ty tutaj robisz.
– Mieszkam tu. – Szarpnięciem głowy odrzuciła z twarzy mokre, brązowe włosy.
– Mieszkasz tu? To jest ranczo Lonerganów. Ranczo należało do jego rodziny od wielu pokoleń.
Od czasów gorączki złota, kiedy przodkowie Sama zdecydowali się ruszyć do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia. Złota nie znaleźli. Zajęli się hodowlą koni. Z biegiem lat rodzina malała. Obecnie został tylko jeden starzec i trzech kuzynów: Sam, Cooper i Jake.
Dziadek Sama, Jeremiasz Lonergan, mieszkał na ranczu samotnie od dwudziestu lat. Od śmierci żony, babki Sama. Więc, jeśli wierzyć nagiej dziewczynie, miał lokatorkę.
– Zgadza się – przyznała dziewczyna. – Ale właściciel tego rancza jest opiekuńczy. I bywa wściekły.
Sam omal nie parsknął śmiechem. Nie spotkał na świecie człowieka o równie gołębim sercu jak jego dziadek. A według tej dziewczyny miał się wściekać.
– Ale chyba nie ma go tutaj? – zapytał.
– Nie ma.
– Skoro więc jesteśmy tylko we dwoje i skoro zaprzyjaźniamy się tak ładnie... może powiesz mi, czy często kąpiesz się nago?
– A ty często podglądasz nagie kobiety?
– Kiedy tylko mam okazję.
Posłała mu groźne spojrzenie. Odsunęła z czoła mokre włosy. Zanurzyła się przy tym trochę głębiej. Utrzymywanie się na powierzchni męczyło ją coraz bardziej.
– Nie wyglądasz na zawstydzonego. Uśmiechnął się.
– Miła pani, gdybym nie spoglądał na nagą kobietę, kiedy tylko nadarzy się sposobność, to dopiero byłoby zawstydzające.
– Twoja mama musi być z ciebie dumna. Zaśmiał się. Mama pewnie nie, ale dziadek na pewno.
Rozejrzała się dookoła. Pustka. Byli sami wśród dębów wokół jeziora. Do rancza mieli prawie dwa kilometry, a do szosy – dwadzieścia.
– Posłuchaj – zaczęła – miałeś już swój spektakl. Teraz jest mi zimno, jestem zmęczona i chciałabym wyjść.
– Kto ci zabrania? Oczy jej pociemniały.
– Słucham? Przecież nie wyjdę z wody, kiedy się na mnie gapisz.
Sam poczuł coś jak wyrzut sumienia, ale zignorował go. Owszem, powinien się odwrócić. Ale czy głodny człowiek odsunie stek tylko dlatego, że został skradziony?
– Powinieneś się odwrócić – usłyszał po chwili. Delikatny uśmiech podniósł mu kąciki warg.
– Skąd mam wiedzieć, że nie uderzysz mnie czymś ciężkim, kiedy to zrobię?
– Czy wyglądam na kogoś, kto ma złe zamiary?
Wzruszył ramionami.
– Ostrożności nigdy za wiele.
Pokiwała głową. Zanurzyła się przy rym po samą brodę.
– Wspaniale. Ja jestem naga, ale to ty się boisz.
Podmuch wiatru poruszył liśćmi. Zadrżała. Zanurzyła się jeszcze głębiej. Sam znowu poczuł wyrzuty sumienia.
Podniósł głowę ku rozgwieżdżonemu niebu.
– Jaka piękna noc – powiedział. – Może rozbiję tu obóz?
– Nie zrobisz tego.
– Nie? – Rozbawiony coraz bardziej, udawał, że poważnie się zastanawia. – Może nie. Ale pytanie pozostanie. Wychodzisz czy będziesz próbowała spać, pływając?
Sapnęła gniewnie. Wściekle uderzyła dłonią w wodę.
– Wychodzę!
– Nie mogę się doczekać!
– Straszny z ciebie palant, wiesz?
– Już to kiedyś słyszałem.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– Wciąż jesteś w wodzie. – Wetknął ręce do tylnych kieszeni spodni. – Musi ci być zimno...
– Owszem, ale...
– Już ci powiedziałem, że nie odejdę.
Znów rozejrzała się nerwowo, jakby szukała ratunku.
– Skąd mam wiedzieć, że nie rzucisz się na mnie, kiedy tylko wyjdę z wody?
– Mogę ci dać słowo. Ale ponieważ mnie nie znasz, chyba nie na wiele się to zda.
Parę chwil przyglądała się mu uważnie. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.
– Jeśli dasz mi słowo, zaufam ci – powiedziała po chwili.
Zmarszczył brwi. Wyjął rękę z kieszeni i potarł się po karku. Piękna naga nieznajoma była gotowa mu zaufać. Wspaniale.
– Zgoda. Daję słowo.
Kiwnęła głową. Lecz minęła dobra minuta, nim ruszyła do brzegu. Poczuł wtedy coś dziwnego. Oczekiwanie? Podniecenie?
Blask księżyca migotał na jej mokrej skórze, kiedy powoli wynurzała się z wody. Przyglądał się, jak szła do starannie złożonego pod drzewem ubrania. Zrobiło mu się gorąco. Gwałtowne pożądanie rozpaliło krew w żyłach Sama.
Była wysoka i szczupła. Miała drobne, jędrne piersi i wąskie biodra. Fragmenty nieopalonej skóry powiedziały mu, że raczej rzadko opalała się nago. Ta niekompletna opalenizna sprawiła, że jej nagość stała się jeszcze bardziej podniecająca. Paski jasnej skóry aż korciły, by przyjrzeć im się dokładnie.
Pożądanie wzburzyło krew Sama.
W blasku księżyca była jak bajkowa zjawa. Aż go ręce świerzbiły, by wziąć ją w ramiona. Pomyślał, że to syrena wyszła z morskiej toni, żeby go uwieść.
– Jesteś cudowna.
Zawahała się. Wyżej uniosła głowę. Stała, dumna, pewna siebie. Wiedziała, że to on powinien był wstydzić się, że na nią patrzy.
Ale, do diabła! Nie mógł przestać.
Po chwili wciągnęła koszulkę i luźną, długą do kolan spódnicę. Stopy wsunęła w sandały.
Powinien być jej wdzięczny. Dzięki niej uwolnił się od upiorów przeszłości. Od wspomnień, które budziły się nad tym jeziorem.
– Wiesz – odezwał się, kiedy się wyprostowała. – Przepraszam cię za wszystko. Nie spodziewałem się spotkać tu ciebie i...
Dała mu kuksańca w żołądek. Niezbyt mocno. Ale zaskoczyła go tak bardzo, że na moment stracił oddech.
– Zdziwiony?! – Maggie Collins zebrała włosy w gruby węzeł i wycisnęła resztki wody.
Cudowna, pomyślał. Cudowna.
Wciąż czuła to dziwne ciepło koło serca, które pojawiło się, kiedy jej się przyglądał. Było to tak, jakby jej dotykał, a nie patrzył. I wtedy przez króciutką chwilkę zapragnęła, żeby naprawdę jej dotknął.
Wprawiło to Maggie w jeszcze większą wściekłość. Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
– Ty zepsuty, samolubny, żałosny...
Psiakrew! Znowu zabrakło jej przekleństw.
Oddychała gwałtownie. Urażona duma bolała. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przyglądającego się jej w ciemnościach, omal nie umarła na atak serca. Ale im dłużej mu się przyglądała, tym lęk szybciej słabł.
Maggie bardzo długo musiała polegać na sobie. Miała instynkt, który podpowiadał jej, kiedy była bezpieczna, a kiedy nie. Żaden dzwonek alarmowy nie włączył się, kiedy na niego patrzyła. Był źle wychowany, ale nie był niebezpieczny.
Przynajmniej fizycznie.
Ale działał na zmysły... To już zupełnie inna bajka. Był wysoki i przystojny. I miał błysk w ciemnych oczach... Coś bardzo... smutnego. A Maggie była bardzo wrażliwa na mężczyzn o smutnych oczach i o samotnych sercach.
Niestety, kilka razy w życiu sparzyła się. Nabrała przekonania, że musi być jakiś powód tego, że mężczyzna jest samotny.
Wpatrywała się w Sama, który zakłócił jej nocne pływanie. Kilka lat wcześniej czmychnęłaby, gdzie pieprz rośnie. Teraz było inaczej. W ciągu ostatnich dwóch lat zdarzyło się tak wiele. Tak wiele się zmieniło. Znalazła dom. Stała się częścią rancza Lonerganów... I nikt, nawet taki przystojny nieznajomy, nie był w stanie jej przestraszyć.
– Ale masz cios. – Sam próbował zagadywać Maggie.
– Przeżyjesz. – Minęła go i ruszyła ścieżką między drzewami, wiodącą do rancza.
Zatrzymał ją, kładąc rękę na ramieniu. Poczuła mrowienie na karku. Krew żywiej popłynęła w jej żyłach. Gwałtownie odskoczyła.
– Hej, hej – powiedział uspokajająco. – Wszystko w porządku. Uspokój się.
Tak gwałtowna reakcja zaskoczyła nawet ją samą.
– Nie dotykaj mnie więcej.
– W porządku – powiedział. – To się nie powtórzy. Maggie oddychała głęboko. Starała się uspokoić.
Nie wystraszyła się tego, że dotknął jej ramienia, ale jak na to dotknięcie zareagowała. Dzwonki alarmowe w jej głowie przeraźliwie się rozdzwoniły. Lepiej unikaj tego mężczyzny!
– Dotarcie do domu zajmie mi jakieś dziesięć minut – powiedziała lekko drżącym głosem. – Wykorzystaj ten czas, żeby stąd odejść.
– Nie zrobię tego. – Pokręcił głową.
– Lepiej zrób. Kiedy tylko dotrę do telefonu, zadzwonię na policję, że jakiś intruz się tu kręci.
– Proszę bardzo – powiedział. – Ale nie będzie z tego nic dobrego.
– A to dlaczego?
– Ponieważ chodziłem do szkoły z szefem policji w tym mieście. Poza tym myślę, że Jeremiasz Lonergan protestowałby gorąco przeciwko aresztowaniu mnie.
Maggie poczuła niepokój. Ale jednak zadała to pytanie:
– Czemu protestowałby?
– Gdyż jestem Sam Lonergan, a Jeremiasz jest moim dziadkiem.
Gniew ścisnął gardło Maggie. Wiedziała, że wszyscy trzej wnukowie Jeremiasza mieli tu przyjechać tego lata. Ale nie spodziewała się, że jeden z nich będzie podglądał ją pod osłoną nocy.
– Gdybym wiedziała, kim jesteś – rzuciła wściekle – walnęłabym cię mocniej.
– To dobrze, że siedziałem cicho.
– Jak mogłeś to zrobić? – Wsparła się pod boki. Jej oczy groźnie migotały.
– Co takiego?
– Opuściłeś go – parsknęła. – Ty... wy wszyscy. Przez ostatnie dwa lata żaden z was nawet nie odwiedził dziadka.
– A skąd ty to wiesz?
– Byłam tu przez cały czas. – Przyłożyła dłoń do piersi. – Opiekowałam się tym uroczym staruszkiem przez dwa lata. Żaden z was nie raczył wpaść do niego choćby na chwilę.
– Uroczym staruszkiem? – Sam zaśmiał się głucho. – Jeremiasz Lonergan to najokropniejszy staruch w naszym kraju.
– To nieprawda! – krzyknęła. Do białości rozwścieczyło ją, że kpił ze starego człowieka, który był bardziej samotny niż ona, kiedy go poznała. – On jest uroczy. I opiekuńczy. I samotny. Jego bliscy ani razu nie raczyli go nawet odwiedzić. Powinniście wstydzić się. A zwłaszcza ty. Jesteś lekarzem. Powinieneś zjawić się tu wcześniej, sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku. Ale nie. Czekałeś, aż on będzie... – Boże! Nie mogło przejść jej przez gardło słowo: umierający.
Nawet nie mogła pomyśleć, że mogłaby stracić tego człowieka. I dom, który tak bardzo pokochała. A tu stał przed nią człowiek, który w ogóle nie potrafił tego docenić. Który nie umiał uszanować miłości, która na niego tam czekała.
...
romakuc