Gregory Philippa - Zakon Ciemności 01 - Odmieniec.pdf

(2560 KB) Pobierz
1073960270.001.png
1073960270.002.png
1073960270.003.png
ZAMEK ŚWIĘTEGO ANIOŁA
RZYM, CZERWIEC 1453
Obudziło go łomotanie do drzwi, niczym wystrzał przy uchu. Półprzytomnie namacał sztylet
pod poduszką i skoczył bosymi stopami na lodowatą podłogę kamiennej celi. Śnili mu się rodzice
i dom; zacisnął zęby, żeby nie poczuć codziennego rozdzierającego bólu z powodu utraty
wszystkiego: gospodarstwa, matki, dawnego życia.
Łomot znów wstrząsnął drzwiami; ostrożnie je uchylił, kryjąc sztylet za plecami, i wyjrzał
przez szparę. Za progiem stał ktoś w ciemnym kapturze, w towarzystwie dwóch barczystych
mężczyzn z pochodniami. Jeden uniósł pochodnię tak wysoko, że jej światło padło na niego –
szczupłego, ciemnowłosego chłopca, nagiego do pasa, ubranego tylko w spodnie. Jego orzechowe
oczy błysnęły spod czarnej grzywki. Miał jakieś siedemnaście lat i jeszcze dziecięcą twarz, lecz
ciało młodzieńca, ukształtowane ciężką pracą.
– Luca Vero?
– Tak.
– Masz iść ze mną.
Chłopak stał, niezdecydowany.
– Nie bądź głupi. Nas trzech, ty jeden. A ten sztylet, który chowasz za plecami, na nic ci się
nie przyda.
– To rozkaz – dodał szorstko drugi mężczyzna. – Nie prośba. Przysiągłeś posłuszeństwo.
Luca złożył śluby posłuszeństwa swojemu klasztorowi, nie tym obcym, ale został wydalony
i wyglądało na to, że teraz musiał słuchać każdego, kto rzucił mu rozkaz. Podszedł do łóżka, usiadł,
by wciągnąć buty, schował sztylet do pochwy z miękkiej skóry, włożył lnianą koszulę i narzucił na
ramiona podartą wełnianą pelerynę.
– Kim jesteście? – spytał, z ociąganiem idąc ku drzwiom.
Mężczyzna odwrócił się bez słowa i ruszył przed siebie. Dwaj strażnicy spokojnie zaczekali
w korytarzu, aż Luca wyjdzie z celi.
– Dokąd mnie zabieracie?
Strażnicy szli za nim w milczeniu. Luca chciał spytać, czy został aresztowany, czy
prowadzą go na egzekucję, ale nie zdobył się na odwagę. Bał się samego pytania, a jeszcze bardziej
– odpowiedzi. Spocił się ze strachu, choć było lodowato, a od kamiennych murów biło chłodem
i wilgocią.
Wiedział, że napytał sobie kłopotów jak jeszcze nigdy dotąd. Zaledwie wczoraj czterech
mężczyzn w ciemnych kapturach bez słowa wyjaśnienia zabrało go z klasztoru i przywiodło tutaj.
Nie wiedział, gdzie się znalazł ani kto go aresztował. Nie wiedział, jakie zarzuty mu postawią. Nie
wiedział, jakiej kary się spodziewać: bicia, tortur czy śmierci.
– Chcę się widzieć z księdzem, pragnę się wyspowiadać… – wyjąkał.
Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi. Pędzili go wąskim kamiennym korytarzem.
Wszędzie panowała cisza, drzwi cel po obu stronach były zamknięte. Nie wiedział, czy jest
w więzieniu, czy w klasztorze, zimnym i cichym. Minęła północ i budynek trwał w ciszy
i ciemności. Strażnicy Luki szli bezszelestnie po kamiennych schodach prowadzących do wielkiego
holu, a potem po mniejszych, kręconych, w coraz gęstszy mrok, coraz większy chłód.
– Chcę wiedzieć, dokąd mnie prowadzicie – rzucił Luca głosem drżącym ze strachu.
Nikt mu nie odpowiedział, ale strażnik idący za nim nieco się zbliżył.
U stóp schodów Luca ujrzał niskie łukowate wejście z masywnymi drewnianymi drzwiami.
Mężczyzna idący z przodu otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem i wskazał Luce, by wszedł do
środka. Kiedy ten się zawahał, stojący z tyłu strażnik po prostu naparł na niego całym swoim
ciężarem.
– Nalegam… – wykrztusił Luca.
Mocny kuksaniec pchnął go do przodu; Luca w ostatniej chwili zatrzymał się na skraju
wysokiego, wąskiego nabrzeża. Daleko w dole na falach rzeki kołysała się łódka; drugi brzeg ginął
we mgle. Chłopak cofnął się gwałtownie. Nagle przeraził się, że mężczyźni chcą go rzucić na
kamienie w dole, zamiast tracić czas na prowadzenie po stromych schodkach do łodzi.
Mężczyzna idący przodem zszedł lekko po mokrych stopniach, wskoczył do łodzi i mruknął
coś do przewoźnika, który stał przy sterze i sprawnymi ruchami jednego wiosła stawiał opór
rwącemu nurtowi gotowemu ponieść łódź. Potem spojrzał na przystojnego, bladego młodzieńca.
– Schodź! – rozkazał.
Luca nie miał wyboru; zszedł w ślad za mężczyzną po śliskich stopniach, wgramolił się do
łodzi i usiadł na dziobie. Przewoźnik nie czekał na strażników; obrócił łódź na środku rzeki
i pozwolił jej płynąć z prądem wzdłuż miejskich murów. Luca zerknął w mroczną wodę. Gdyby
skoczył za burtę, nurt poniósłby go w dół rzeki. Być może zdołałby się utrzymać na powierzchni
i uciec. Jednak woda była tak rwąca, że prędzej by w niej utonął – o ile przewoźnik nie dogoniłby
go łodzią i nie ogłuszył wiosłem.
– Panie – odezwał się, usiłując zachować godność – czy teraz zechcesz mi powiedzieć,
dokąd się udajemy?
– Wkrótce się dowiesz – padła krótka odpowiedź.
Rzeka otaczała Rzym niczym rozległa fosa. Przewoźnik trzymał się blisko miejskich
murów, by z góry nie dostrzegli ich strażnicy. Potem Luca ujrzał przed sobą zarysy kamiennego
mostu, a tuż przed nim łukowatą bramę w murze, zamkniętą żelazną kratą. Gdy się zbliżyli, krata
uniosła się bezszelestnie, a przewoźnik jednym wprawnym ruchem wiosła wprowadził łódź do
oświetlonej pochodniami piwnicy.
Luca, któremu serce zamarło ze strachu, pożałował, że nie skoczył do rzeki. Czekał na niego
tuzin ponurych mężczyzn, którzy – gdy przewoźnik unieruchomił łódkę, chwytając się wytartego
żelaznego pierścienia na ścianie – złapali Lucę, wyciągnęli go z łodzi i powlekli wąskim
korytarzem. Raczej poczuł, niż zobaczył, masywne kamienne ściany i gładkie deski podłogi pod
stopami. Uszy wypełniał mu jego własny, urywany oddech. Mężczyźni zatrzymali się przed
drzwiami z grubych desek. Jeden z nich stuknął w nie – tylko raz – i zaczekał na odpowiedź.
Zza drzwi dobiegł ich głos:
– Wejść!
Strażnik otworzył drzwi i wepchnął więźnia do środka. Luca stanął z łomoczącym sercem,
oślepiony nagłym blaskiem dziesiątków woskowych świec. Drzwi cicho zamknęły się za jego
plecami.
Przy stole pełnym papierów siedział mężczyzna. Miał na sobie szatę z grubego aksamitu,
w tak ciemnym odcieniu granatu, że wydawała się niemal czarna. Kaptur ukrywał jego twarz przed
oczami Luki, który z trudem przełknął ślinę. Zdecydował, że cokolwiek się stanie, nie będzie błagać
o życie. Znajdzie w sobie odwagę, by stawić czoła losowi. Nie zhańbi siebie ani swojego twardego,
niewzruszonego ojca, płacząc jak dziewczyna.
– Zastanawiasz się pewnie, dlaczego się tu znalazłeś, gdzie jesteś i kogo masz przed sobą –
odezwał się mężczyzna. – Wyjaśnię ci to. Ale najpierw musisz odpowiedzieć na wszystkie moje
pytania. Czy to jasne?
Luca skinął głową.
– Nie wolno ci skłamać. Twoje życie wisi na włosku, a nie wiesz, jakie odpowiedzi mi się
spodobają. Mów prawdę; byłbyś głupcem, żeby umrzeć za kłamstwo.
Chłopak usiłował przytaknąć, ale zbyt gwałtownie drżał.
– Jesteś Luca Vero, nowicjusz z klasztoru Świętego Ksawerego. Wstąpiłeś do niego jako
jedenastolatek. Trzy lata temu, mając czternaście lat, straciłeś rodziców.
– Moi rodzice zniknęli – sprostował Luca. Odkaszlnął. – Możliwe, że wcale nie zginęli.
Porwali ich Osmanowie, lecz nikt nie widział ich zabitych. Nie wiadomo, gdzie teraz są, ale mam
nadzieję, że żyją.
Inkwizytor zanotował coś na leżącej przed nim kartce. Luca patrzył na czubek czarnego
pióra, sunącego po papierze.
– Masz nadzieję – powtórzył mężczyzna. – Masz nadzieję, że żyją i wrócą do ciebie. –
Mówił takim tonem, jakby uważał nadzieję za największe szaleństwo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin