Psychoterapia dla każdego.doc

(1050 KB) Pobierz
PSYCHOTERAPIA DLA KAŻDEGO

PSYCHOTERAPIA DLA KAŻDEGO                                                                                

 

 

 

Viktor E. Franki

 

 

  W latach 1951-1955 byłem co miesiąc zapraszany przez

kierownictwo Programu Naukowego wiedeńskiej rozgłośni

Rot-Weiss-Rot Sender do wygłaszania odczytu na temat

psychoterapii. Po ukazaniu się w formie książkowej pierwszych

siedmiu z tych radiowych pogadanek zdecydowałem się opublikować

kolejny wybór, uzupełniając go odczytami już wcześniej wydanymi,

wszystko w postaci istotnie rozszerzonej i zaopatrzonej w

przypisy. Zdecydowałem się na to powodowany echem, jakim te moje

pogadanki odbiły się w wielu listach słuchaczy. Uznałem, że

winienem im umożliwić przeczytanie w druku tego, o czym do nich

mówiłem. Miałem też nadzieję rozszerzyć oddziaływanie moich

prelekcji, świadome oddziaływanie w duchu higieny psychicznej.

Marzyłem o tym, by nie tyle na temat psychoterapii mówić, co

raczej ją - przez radio - uprawiać. Psychoterapia poprzez mikrofon

wydała mi się tym rodzajem zbiorowej psychoterapii, który potrafi

najlepiej przeciwdziałać zbiorowej nerwicy.

  Każda z pogadanek stanowi zamkniętą całość - stąd nie można

uniknąć częściowego zachodzenia na siebie tematów, a także

powtórzeń, może nie tak całkiem niepożądanych, jeśli mogą być

dydaktycznie pożyteczne. Co się tyczy stylu, zachowałem

autentyczną formę pogadanki radiowej, choć u niejednego ze

słuchaczy mogę narazić się na zarzut zbytniej niedbałości. Ale

wiadomo, żywa mowa jest czymś zgoła różnym od tego, co napisane;

tym bardziej nie sposób stawiać ogólnie dostępną pogadankę radiową

na równi ż naukową dysertacją.

  Viktor E. Frankl

 

 

  1. Kłopoty z wiedzą o psychoterapii

 

 

  ...coacervat nec scit quis percipiat ea. *

 

  W sprawozdaniu z podróży naukowej do Stanów Zjednoczonych

psychiatra marburski Villinger wyraża przypuszczenie, że panująca

tam skłonność do popularyzacji i upowszechniania wyników badań

uważana będzie przez jednych za godną pochwały, przez innych

jednak za błąd. Co do mnie, proponuję rozróżnienie. Uważam

mianowicie, że upowszechnianie wyników badań może być dużą

zasługą, natomiast tendencja do ich popularyzacji jest na pewno

błędem. O ile bowiem upowszechnianie rzeczywiście przekazuje

ogółowi na przykład wiedzę o higienie psychicznej czy

psychoterapii, i w ten sposób rozszerza jej oddziaływanie, o tyle

nie da się zaprzeczyć, iż popularyzacja samej psychoterapii nie

zawsze jest psychoterapią, nie zawsze więc musi oddziaływać

psychoterapeutycznie. Zanim przejdę do wykazania tego w

szczegółach, chciałbym przytoczyć słowa myśliciela, którego

kompetencja naukowa jest równie bezsporna jak rekordy w zakresie

ilości prób spopularyzowania jego nauki. Mam na myśli Alberta

Einsteina i to jego powiedzenie, że naukowiec musi zdecydować się

na wybór: albo pisać zrozumiale i powierzchownie, albo w sposób

gruntowny i niezrozumiały. *

  Jeśli wrócimy jednak do naszego tematu szerzenia wiedzy

psychiatrycznej i psychoterapeutycznej, to okaże się, że

niebezpieczeństwo niezrozumienia nie jest nawet tym największym

niebezpieczeństwem, jakie grozi wszelkim próbom popularyzacji;

większym od niego jest niebezpieczeństwo zrozumienia fałszywego.

Tak, na przykład, dr Binger, odpowiedzialny za higienę psychiczną

w Nowym Jorku, skarżył się na to, że przed fałszywym zrozumieniem

nie jest zabezpieczony nawet ten, kto wygłasza obiektywnie dobre

odczyty; on sam miał w radiu odczyt o tzw. medycynie

psychosomatycznej, i już nazajutrz otrzymał list, w którym ktoś

zapytywał, gdzie można nabyć buteleczkę psychosomatycznej

"medycyny"...

 

  ...gromadzi wiedzę, a nie wie, kto z niej będzie korzystał.

 

  Abstrahuję już od tego, że naukowcy starający się pisać

zrozumiale popełniają zazwyczaj ten błąd, iż pozostają

niekonkretni, nie uwzględniają indywidualnych przypadków.

 

 

  Cóż, muszę wyznać, że bynajmniej nie jestem przekonany o tym, iż

wiedza o chorobach przedstawia w każdym przypadku wartość

leczniczą. Przeciwnie, potrafię sobie bardzo dobrze wyobrazić, że

może oddziałać nader szkodliwie. Chciałbym tylko przypomnieć, jak

na przykład ma się sprawa przy pomiarach ciśnienia krwi. Załóżmy,

że mierzę pacjentowi ciśnienie i stwierdzam, że jest ono lekko

podwyższone. Otóż jeśli na trwożliwe pytanie chorego: - Panie

doktorze, jak jest z moim ciśnieniem? - odpowiem, że nie ma powodu

do obaw, to czy okłamuję wówczas mego pacjenta? Ośmielam się

twierdzić, że nie. Mój chory bowiem na te uspokajające słowa

odetchnie z ulgą i powie ze swej strony: - Bogu dzięki, bo wie

pan, panie doktorze, bałem się już, czy nie dostanę udaru. - I

skoro to lękliwe oczekiwanie ustąpi, ciśnienie krwi pacjenta

będzie już rzeczywiście normalne. A co stałoby się w odwrotnym

przypadku, gdybym powiedzieli choremu prawdę? Nie skończyłoby się

na owym rzeczywistym lekkim podwyższeniu ciśnienia: teraz dopiero,

po moim wyznaniu, szczerze zatroskany i przestraszony pacjent

natychmiast zareagowałby istotnym podwyższeniem ciśnienia

tętniczego.

  Albo pomyślmy o popularyzacji wyników badań statystycznych.

Jestem przekonany, że gdyby na podstawie statystyki ustaliło się,

że tylu a tylu mężów zdradza swoje żony - a próbę taką podjęto

rzeczywiście w ramach rozległych badań - otóż gdyby ustaliło się

to i podało do powszechnej wiadomości, jestem przekonany, że i w

tym przypadku nie skończyłoby się na ustaleniu odsetka niewiernych

mężów. Przeciętny mąż na pewno nie pomyślałby sobie: to skandal,

że taka jest większość mężów (wraz ze mną), od dziś będę wierny

mojej żonie, już choćby po to, aby wzmocnić i wesprzeć mniejszość

mężczyzn uczciwych. Przeciętny mąż pomyślałby sobie po prostu: no

cóż, i ja nie jestem święty i nie muszę być lepszy niż większość -

i przy najbliższej okazji, w chwili pokusy, taka refleksja

przechyliłaby może szalę decyzji. Wszystko to można chyba porównać

ze znaną tezą fizyka Heisenberga, iż sama obserwacja elektronu

wywiera pewien wpływ. Coś podobnego zachodzi i w naszym przypadku

i śmiem twierdzić, że na przykład ogłaszanie jakiejś prawdy

statystycznej oznacza także wpływanie na ludzi objętych

statystyką, a więc prowadzi w końcu do wykrzywienia prawdy.

  W Ameryce, gdzie właśnie popularyzacja psychologii głębi,

psychoanalizy przybrała rozmiary, o jakich mieszkaniec Europy

środkowej nie może mieć pojęcia ( * ), już ujawniają się jej

ujemne skutki. Tak więc można było niedawno wyczytać i to w

czasopiśmie fachowym! - że tak zwane wolne skojarzenia, na których

wytwarzaniu opierają się, jak wiadomo, psychoanalityczne metody

leczenia, w wielorakim sensie dawno już nie są "wolne", w każdym

razie nie tak wolne, aby mogły udzielić lekarzowi jakichkolwiek

informacji o tym, co nieświadome w pacjencie. Chory mimochodem

dowiedział się już grubo za wiele o tym, "o co chodzi"

psychoanalitykowi, a dowiedział się tego z licznych książek

zajmujących się psychoanalizą i podobnymi ulubionymi tematami

tamtejszych czytelników - toteż o szczerości i nieuprzedzeniu

również nie może tu już być mowy. *

  Przeciętny czytelnik już zna najważniejsze kompleksy czy jak

bądź nazywać się mogą te zdewaluowane do modnych haseł pojęcia. *

Nie wie jednak, że takie kompleksy czy konfliikty, albo też tak

zwane przeżycia traumaityczne, inaczej mówiąc, urazy psychiczne,

bynajmniej nie mają w końcu tak wielkiego, jak przypuszcza,

udziału w powstawaniu nerwic. Aby to zilustrować, poleciłem kiedyś

lekarce mego oddziału, aby jak popadnie, bez wyboru, wypytała

dziesięciu pacjentów ostatnio leczonych w naszym ambulatorium o

wszystkie ich wstrząsające przeżycia. Następnie również jak

popadło, bez wyboru, wypytano dziesięciu dalszych, i to takich,

którzy leżeli na naszym oddziale z powodu organicznych chorób

układu nerwowego. Rezultat był zdumiewający: ci, którzy pozostali

psychicznie zdrowi, mieli za sobą nie tylko podobne i podobnie

ciężkie przeżycia co pierwszych dziesięciu, ale mieli ich nawet o

wiele więcej, jednakże właśnie potrafili je przezwyciężać nie

popadając w nerwicę.

 

 

  Por. uwagę poczynioną w nowojorskim "Aufibau" z 25 XII 1953, s.

19: "Kuracja u psychoanalityka należy dziś w Stanach Zjednoczonych

do dobrego tonu".

 

 

  Por. wypowiedź Emila A. Gutheila z Nowego Jorku: "W takich

przypadkach pacjenci przynoszą często z sobą wcześniej wymyślony

materiał skojarzeniowy przeznaczony do sprawienia przyjemności

analitykowi. Im bardziej rozszerza się analiza, a jej podstawowe

pojęcia stają się dobrem powszechnym, tym nieufniej należy

ustosunkowywać się do tak zwanych "wolnych" skojarzeń. Tylko

nielicznym pacjentom można dziś zaufać co do tego, że ich

skojarzenia powstają naprawdę spontanicznie. Większość skojarzeń,

które pacjent ujawnia w toku dłuższej kuracji, nie ma nic

wspólnego z wolnością. Niejednokrotnie obliczone są one na

przekazanie analitykowi określonych idei, które, zakłada pacjent,

będą tamtemu miłe. To wyjaśnia okoliczność, iż w opublikowanych

przez pewnych analityków raportach o chorych znajdujemy tyle

materiału zdającego się potwierdzać idee terapeuty. Pacjenci

zwolenników Adiera mają, zdawałoby się, do czynienia tylko z

problemami władzy, a ich konflikty wydają się uwarunkowane

wyłącznie ich ambicją, dążeniem do przewagi itp. Pacjenci będący

zwolennikami Junga zarzucają swych lekarzy archetypami i

wszelkiego rodzaju górnolotną symboliką. Freudyści nasłuchają się

od swych pacjentów potwierdzeń kompleksu kastracji, urazu

porodowego i tym podobnych. Tylko nieliczne skojarzenia pacjentów

nie są z góry obmyślone i zafałszowane". (Aktive Psychoanalyse, w:

Handbuch der Neuroseniehre und Psychotherapie, wyd. V. E. Franki,

V. E. von Gebsattel i J. H. Schultz.)

 

 

  Psychiatra amerykański G. R. Forrer wspomina przykładowo o

pewnej damie, która miała 3-letniego syna - otóż w jego obecności

nie wolno było używać nożyc, "gdyż mali chłopcy lękają się

kastracji" ("The Psychiatrie Quarterly" 1954, 28, 126).

  Por. wypowiedź W. G. Eliasberga z Nowego Jorku: "Staje się już

zagadnieniem sumienia, czy nie mamy przypadkiem za wiele

psychologii. Mam oczywiście na myśli psychologizm. Coś z tego

psychologizmu szerzy się w Ameryce, mianowicie w postaci

poszukiwania poza wszelkimi ludzkimi zjawiskami - kompleksów,

popędów, emocji i interesów" ("Schweizer Archiy fur Neurologie und

Psychiatrie" 1948, 62, 113).

 

 

  Nie ma więc żadnego absolutnie powodu do przyjęcia jakiegoś

fatalizmu. Fatalistyczne nastawienie obec minionych przeżyć,

również ciężkich, byłoby mianowicie już samo z siebie czymś

neurotycznym, byłoby objawem nerwicy. Bo czymś typowo neurotycznym

jest wymawiać się swoimi kompleksami czy charakterem i czynić tak,

jakby należało się z góry ze wszystkim pogodzić. Ale typowe dla

neurotyka jest właśnie to: jeśli coś w sobie stwierdza, nic już

przeciwko temu nie czyni; jeśli coś w sobie znajduje, znajduje też

od razu w sobie zgodę na to. Jeśli mówi na przykład o słabości

swej woli, to zapomina, iż ważna jest zasada, że tam, gdzie jest

wola, tam znajdzie się także i droga wyjścia. I inna zasada, o

większym jeszcze znaczeniu, że gdzie jest cel, tam znajdzie się i

wola jego realizacji. Skoro jednak neurotyk mówi tylko o cechach

charakteru, i w ogóle o swoim charakterze, to z góry już wymawia

się tym charakterem. Jak jednak ktoś uważający swój los za

przypieczętowany miałby go przezwyciężyć?

  Oto dlaczego musimy wystąpić przeciw nerwicowemu fatalizmowi, a

zarazem przeciw pewnemu rodzajowi popularyzacji wyników badań

psychiatrycznych, który może wyrządzać tylko szkody. Iluż

spotykamy pacjentów, u których nerwica powstała w ogóle dopiero

wskutek tego, że na jakieś same w sobie niewinne nerwowe

dolegliwości reagowali obawą, iż mogą one być objawem albo

zapowiedzią grożących poważnych chorób. A okazję do takich obaw

znajduje laik wciąż na nowo w popularnej wiedzy medycznej lub

psychiatrycznej, nieraz pokrywającej się z groźnym niedouczeniem.

  Dziś, gdy do dobrego tonu dziennikarskiego należy operowanie

fachowymi wyrażeniami psychiatrycznymi, dziś również i film nie

może pozostawać w tyle, i dochodzi do tego, że zajmuje się on

psychoanalizą, przypadkami rozdwojenia jaźni i utraty pamięci, a

przynajmniej tym, jak sobie ludzie filmu wyobrażają psychoanalizę

itd. W rzeczywistości mnoży się w ten sposób tylko niepotrzebne

obawy. Tak więc każda konsekwentnie myśląca kobieta, obejrzawszy

film "Kłębowisko żmij", musiała się pytać: czyżby i moja matka nie

dała mi kiedyś zbyt późno piersi albo mój ojciec czy nie podeptał

mojej lalki, krótko mówiąc, czy i ja nie uległam psychicznemu

urazowi, jak bohaterka filmu w swoim dzieciństwie? Wprawdzie nic o

tym nie wiem, ale i ona była długo tego nieświadoma, dopóki nie

zdołał jej o tym pouczyć psychoanalityk! Tak więc kobieta myśląca

rzeczywiście konsekwentnie mogła opuścić kino zatroskana tym, że

sama również trafi w kłębowisko żmij, na prokrustowe łoże. * Nie

tu miejsce na krytykę artystyczną filmu, ale stwierdzić należy, że

wprawdzie nie wszystko, niemniej niejedno z tego, co film

"Kłębowisko żmij" serwuje w zakresie informacji psychiatrycznych,

jest wierutnym bałamuctwem.

  Nie mówmy już o owych filmach posuwających się talk daleko, że

jako szczyt mądrości przedstawiają, na przykład, kombinację

samobójstwa z eutanazją. Semper aliquid haeret - mówi łacińskie

przysłowie, zawsze coś przylgnie, i pewnego dnia zaważy na szali

decyzji. Należałoby więc życzyć sobie, aby ludzie odpowiedzialni

za produkcję filmową mieli świadomość, że każdy metr filmu, który

nakręcają, stanowi wkroczenie w zbiorową psyche, a każdy seans

filmowy, czy chce się tego, czy nie - rodzaj masowego zalecenia

psychoterapeutycznego. I niechaj nikt nie próbuje ułatwiać sobie

sprawy i wymawiać się tym, że takie rzeczy jak aktualna produkcja

filmowa i książkowa są tylko objawami, zwykłymi oznakami choroby

wieku. Wolno nam bowiem troszczyć się o to, aby film i książka,

gazeta i radio, krótko mówiąc, wszystko, co wywiera wrażenie i

wpływa na masy, nie tylko świadczyło o chorobie, ale było też na

nią lekiem.

 

  Przy tego rodzaju lękach chodzi na ogół o wyobrażenia natrętne,

a właśnie ktoś skłonny do podobnych wyobrażeń jest po prostu

uodporniony na prawdziwe choroby psychiczne.

 

 

 

 

  2. Psychoanaliza i psychologia indywidualna

 

 

  Teoria Zygmunta Freuda, psychoanaliza, jest - wbrew

rozpowszechnionej wśród laików opinii - tylko jedną ze szkół

współczesnej psychoterapii, czyli leczenia zaburzeń psychicznych

przez oddziaływanie psychiczne. Jest jednak pierwszą taką szkołą,

stąd nią najpierw wypada nam się zająć.

  Na pytanie, jakie było założenie psychoanalizy, należałoby

odpowiedzieć: Freud pragnął wyświetlić sens psychicznych objawów

chorobowych, które określa się jako "histeryczne". Stwierdził, że

objawy te rzeczywiście mają pewien sens, ale jest on nieświadomy,

niezrozumiały dla chorego. Ów sens nie jest jednak nieuświadomiony

na podobieństwo czegoś zapomnianego: nie został zapomniany, lecz

usunięty, wyparty do nieświadomości, wyłączony, i utrzymywany poza

świadomością. Freud uznał następnie, że udało mu się stwierdzić,

iż treść takich nieświadomych, wypartych ze świadomości przeżyć

pozostaje koniec końców w związku z życiem seksualnym. Fakt ten,

zdaniem Freuda, był w ogóle nawet przyczyną, dla której nastąpiło

wyparcie odpowiednich przeżyć ze świadomości. Należy zresztą

pamiętać, że pojęcie "popędu seksualnego" pojmowane jest w

psychoanalizie w sensie szerokim i odpowiada ostatecznie z grubsza

popędowości lub energii życiowej.

  Freud wykazał, że to, co padło ofiarą wyparcia ze świadomości,

znowu ujawnia się, na przykład w snach, i wraca do świadomości.

Dokonuje się to jednak w postaci zmienionej, i to symbolicznej.

Odpowiednie wyobrażenia czy dążenia ośmielają się wydobyć na

światło dzienne niejako tylko pod osłoną, pod maską symbolu.

Innymi słowy, świadomość i nieświadomość wchodzą jakby w rodzaj

kompromisu. Otóż takim kompromisem, zdaniem Freuda, jest także

nerwica, na przykład wyobrażenie natrętne. Również tu, w myśl

teorii psychoanalitycznej, leży u podstaw wyparty ze świadomości

impuls związany z popędem, występujący u pacjenta w postaci

ukrytej, w maskaradzie dziwacznego wyobrażenia natrętnego. Kuracja

psychoanalityczna ma za zadanie przez zniesienie stłumienia i

ponowne uświadomienie nieświadomych zdarzeń doprowadzić do

wyzwolenia z nerwicy.

  Ze szkoły psychoanalitycznej wywodzi się - wyrosły również na

gruncie wiedeńskim - drugi ważny kierunek, tak zwana psychologia

indywidualna Alfreda Adlera. Wyszedł on w swych badaniach od tego,

co nazwał "Organminderwertigkeit", upośledzeniem organicznym,

rozumiejąc pod tym wrodzoną, konstytucjonalną mniejszą wartość

niektórych narządów. Wkrótce zaobserwował, że taka mniejsza

wartość fizyczna odbija się także na sferze psychicznej prowadząc

do tego, co psychologia indywidualna określa ogólnie już znanym

wyrażeniem: "kompleks poczucia mniejszej wartości". Teraz otwarła

się przed Adlerem interesująca perspektywa: zdołał wykazać, że

również inne okoliczności, nie tylko mniejsza wartość narządów,

mogą wytworzyć ów kompleks, i to już we wczesnym dzieciństwie.

Może go spowodować na przykład słabe zdrowie, wątłość, a przede

wszystkim rzeczywista czy też tylko domniemana brzydota. Pewien

stopień poczucia mniejszej wartości znamienny jest, w myśl teorii

psychologii indywidualnej, właściwie każdemu człowiekowi. Wykazuje

je jako istota, która już w najwcześniejszych okresach życia o

wiele bardziej niż zwierzęta zdana jest z konieczności na pomoc

innych, dorosłych, rodziców. Jednakże normalne poczucie mniejszej

wartości normalnego dziecka zostaje powetowane, wyrównane czy, jak

nazywa to psychologia indywidualna, skompensowane przez naturalne

dążenie do bezpieczeństwa wśród społeczności ludzkiej.

  Inaczej ma się sprawa w przypadku patologicznego poczucia

mniejszej wartości, pogłębionego kompleksu dzieci chorowitych,

wątłych ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin