Gene Wolfe - Załoga (m76).rtf

(107 KB) Pobierz
Autor: Gene Wolfe

Autor: Gene Wolfe

Tytul: Załoga

 

(The Other Dead Man)

Z NF 3/95

 

Reis badał stan kadłuba bez nadziei i bez rozpaczy, gdyż już dawno zużył zapasy zarówno jednego, jak i drugiego.  Nieźle dostali. W sekcji trzeciej część płyt poszycia na lewej burcie poodłaziła z grafitowych spieków niczym czarna skórka banana, sekcje czwarta i piąta były podziurawione w wielu miejscach. Reis zaznaczył pierwszy otwór na płaskim ekranie, po czym obrócił rysunek przedstawiający statek i zrobił pisakiem obwódkę wokół sekcji trzeciej. 

MELDUJ O USZKODZENIACH - zażądał Centkomp.

Ponownie dotknął pisakiem ekranu i jeszcze raz zakreślił

niezbyt foremną elipsę. 

MELDUJ O USZKODZENIACH - napis znowu błysnął, po czym zniknął. Reis filozoficznie wzruszył ramionami i zaznaczył następną dziurę. 

Trzecia okazała się znacznie większa. Przysunął się bliżej kadłuba, aby się jej dokładnie przyjrzęć. 

Po powrocie do śluzy zdjął hełm i zrzucił skafander, a kiedy Jan otworzyła wewnętrzne drzwi, Reis zdążył już podnieść go z podłogi i przewiesić sobie przez ramię. 

- Marnie, co? - zapytała.

Potrząsnął głową.

- Nawet nie tak tragicznie. Co z Hapem?

Dziewczyna odwróciła wzrok.

- A jak Dawson radzi sobie z automedem?

- Nie mam pojęcia. Nic nam jeszcze nie powiedział.

Ruszył za nią głównym korytarzem. Kiedy weszli do

sterowni, Paula pochylała się nad Hapem, a Dawson nad Paulą, dotykając ręką jej ramienia. Oboje spojrzeli na nowo przybyłych, Dawson zaś zapytał:

- Ktoś został w tamtej części statku?

Reis pokręcił głową.

- Tak myślałem, ale nigdy nic nie wiadomo.

- Żeby przeżyć, musieliby być w skafandrach - powiedział

Reis. - Nikt nie zdążył ich założyć. 

- My też powinniśmy mieć je na sobie.

Reis w milczeniu przyglądał się Hapowi, którego spocona

twarz miała zielonożółtą barwę przywodzącą na myśl skojarzenia z niezupełnie dojrzałym, wyjętym spod kranu bananem. Bananowy dzień, pomyślał. 

- Naturalnie, nie bez przerwy - dodał Dawson. - Ale przez większość czasu. 

- Proszę bardzo - odparł Reis. - Nie krępuj się.

- Myślałem o wszystkich.

Hap oddychał tak płytko, że nie sposób było dostrzec

poruszeń jego klatki piersiowej. 

- Więc nie wydasz rozkazu?

- Nie - poinformował Reis Dawsona. - Nie wydam rozkazu. I

sam też nie założę skafandra, dopóki nie uznam tego za absolutnie konieczne. Naturalnie, ty możesz robić, na co masz ochotę. 

Paula otarła twarz Hapa wilgotną chusteczką. Reis uświadomił sobie, że to, co wziął za pot, mogło być wodą z chusteczki i że Hap może już wcale nie oddycha. Spróbował niewprawnymi palcami zbadać puls rannego. 

- Teraz ty jesteś najstarszy rangą - powiedziała do niego Paula. 

Potrząsnął głową.

- Dopóki Hap żyje, on jest dowódcą. Co z automedem,

Dawson? 

- Chodzi ci o szczegółowy raport? No więc, tlenu jest...

- Gdyby chodziło mi o szczegóły, zwróciłbym się do

Centkompu. Proszę o ogólny zarys sytuacji. 

Dawson wzruszył ramionami.

- Leków jest pod dostatkiem, a co do funkcji

terapeutycznych... Wygląda na to, że działają, ale nie mam stuprocentowej pewności. Centkomp nie mógł mi nic powiedzieć, bo stracił znaczną część rdzenia. 

- Może uruchomić program testujący? - zaproponowała Jan.

- Już to zrobiłem. Jak powiedziałem, wygląda na to, że

wszystko w porządku, ale mogę się mylić. - Dawson ponownie spojrzał na Reisa. - Więc jak, kładziemy go do automeda?  Jakkolwiek by na to patrzeć, jesteś jednak najstarszym rangą oficerem zdolnym do służby. 

- I byłoby dobrze, gdybyś o tym nie zapominał - odparł Reis. - Tak, kładziemy go do automeda. To dla niego jedyna szansa na przeżycie. 

Jan wpatrywała się w niego z trudnym do określenia wyrazem twarzy. 

- Skoro jednak i tak wszyscy umrzemy...

- Nie umrzemy - przerwał jej stanowczym tonem. - Z

pewnością uda nam się naprawić przynajmniej dwa silniki, a może nawet trzy, jeśli wykorzystamy części z tych najbardziej uszkodzonych. W wyniku trafienia straciliśmy sporo na szybkości, ale myślę, że najdalej w ciągu tygodnia uruchomimy to, co nie zostało zniszczone, a jak tylko Ekomp przekona się, że żyjemy, z pewnością wyrazi zgodę na wysłanie ekipy ratunkowej. - Reis miał nadzieję, że mówi ze znacznie większym przekonaniem od tego, jakie czuł. - Jest więc oczywiste, że powinniśmy czym prędzej ruszyć jej na spotkanie, z powrotem w kierunku Słońca. A teraz wsadźmy wreszcie Hapa do automeda, zanim umrze. 

Jakiś czas potem Dawson wykorzystał chwilę, kiedy znalazł się z Reisem na osobności. 

- Miałeś rację - powiedział. - Jeżeli chcemy na nowo uruchomić statek, będziemy potrzebowali każdej pary rąk.  Chcesz, żebym zajął się łącznością? 

Reis pokręcił głową. Najpierw silniki, łączność potem, a może nawet wcale. Kiedy statek ożyje, będzie mnóstwo czasu na wysyłanie depesz, tymczasem zaś żadna, nawet najbardziej rozpaczliwa, nie mogła przyczynić się do poprawy ich sytuacji. 

Leżąc w kokonie, Reis wsłuchiwał się w cichy szmer powietrza przeciskającego się przez kratkę wentylatora. Na razie udało im się osiągnąć tyle, że statek znowu zaczął oddychać. Czy to, co dostrzegł w oczach Jan, to był podziw?  Odepchnął od siebie tę myśl i zbeształ się za zbytnie folgowanie wyobraźni, ale jednak... 

Balansował na krawędzi snu.

Statek oddychał. Co prawda, działał tylko jeden silnik, w

dodatku zaledwie połową mocy, ale nawet to było już coś, gdyż mogli znowu posługiwać się narzędziami wymagającymi energii, choćby spawarką. 

Poślizgnął się w kałuży oleju i gwałtownie otrząsnął ze snu. Wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy uzupełniali zapasy przy Oceanie-Zachód; upadł wtedy i rozbił sobie głowę. Wydawało mu się, że już dawno zdążył o tym zapomnieć... 

Statek oddychał. Jest jak nasza matka, pomyślał Reis. Jest naszą matką: żyjemy w nim, w jego brzuchu, a kiedy on umrze, my umrzemy razem z nim. Już właściwie umarł, lecz stopniowo przywracamy mu życie. 

Ktoś zastukał w pokrywę kokonu. Reis wyłączył zabezpieczenie i usiadł na posłaniu. 

- Bardzo przepraszam, ale... - wyszeptała Paula.

- O co chodzi? Czy Jan...

- Nic jej nie jest. Zmieniłam ją godzinę temu. Teraz

wypada moja wachta. 

- Aha. Nie wiedziałem, że zasnąłem.

Nawet w jego uszach zabrzmiało to potwornie głupio.

- Miałam cię obudzić, gdyby...

Skinął głową.

- Co się stało?

- Hap nie żyje, kapitanie.

O tym, co dzieje się w duszy Pauli świadczyło, że jej

głos był zupełnie pozbawiony emocji. Reis spojrzał jej w oczy, ale nie dostrzegł w nich ani śladu łez i doszedł do wniosku, że to chyba niedobry znak. 

- Bardzo mi przykro - powiedział. - Może Centkomp...

Paula bez słowa wskazała najbliższy ekran, na którym

widniał jaskrawozielony napis: PROCES OŻYWIANIA W TOKU. 

Reis wstał i podszedł do terminala.

- Jak długo to trwa?

- Pięć, może dziesięć minut. Miałam nadzieję...

- Że nie będziesz musiała mnie budzić?

- Właśnie.

STAN? - napisał na ekranie.

ODDECH 0.00. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.

Statek oddychał, natomiast Hap nie. To dlatego Paula powiedziała kapitanie, pomyślał Reis. Z pewnością wszystko sprawdziła, zanim zdecydowała się zastukać w pokrywę kokonu. 

CZYNNOŚĆ MÓZGU?

ALFA 0.00. BETA 0.00. DELTA 0.00 - odpowiedział Centkomp.

PROCES OŻYWIANIA W TOKU.

PRZERWAĆ - napisał Reis.

Po wyraźnej zwłoce z ekranu znikła informacja o falach

mózgowych, pozostał natomiast napis PROCES OŻYWIANIA W TOKU. 

- Centkomp nie chce zrezygnować - powiedziała Paula. - Wciąż jeszcze wierzy. Zabawne, prawda? 

Reis potrząsnął głową.

- Wcale nie. To znaczy, że nie możemy na nim polegać tak

bardzo, jak się do tego przyzwyczailiśmy. Paula... Nigdy nie porafiłem wyrażać swoich uczuć. Hap był moim najlepszym przyjacielem. 

- On to samo mówił o tobie, kapitanie.

- A więc nam obojgu jest bardzo przykro i oboje o tym

wiemy - brnął dalej Reis. 

- Kapitanie, czy mogę coś wyznać?

- Coś osobistego? Jasne.

- Byliśmy małżeństwem. Na pewno wiesz, że w niektórych

kościołach jeszcze udzielają ślubów. Poszliśmy do jednego z nich i powiedzieliśmy, że co prawda nie należymy do wyznawców, ale chcemy, żeby odprawiono ceremonię i możemy za to zapłacić.  Spodziewałam się, że nam odmówią, ale zgodzili się, a Hap...  Hap wtedy płakał. 

- Widocznie wiele dla niego znaczyłaś.

- To wszystko, kapitanie. Po prostu chciałam, żeby ktoś

jeszcze o tym wiedział. Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać. 

Reis podszedł do swojej szafki i wyjął z niej skafander. W sztucznym świetle wielowarstwowy materiał lśnił srebrzyście, a Reis przypomniał sobie, że kiedyś zazdrościł ludziom, którzy mogli nosić takie stroje. 

- Nie będziesz już spał?

- Nie. I tak musiałbym zmienić cię za godzinę, więc wyjdę

na zewnątrz, żeby się jeszcze raz rozejrzeć. Kiedy wrócę, będziesz mogła się położyć. 

Paula przygryzła dolną wargę. Dzięki mnie ma o czym myśleć, przemknęło Reisowi przez głowę. Nie zadręcza się Hapem.  To dobrze. 

- Kapitanie... Dowódca nie pełni wacht.

- Na pewno je pełni, kiedy na pokładzie jest tylko czworo

ludzi, w dodatku padających na nos ze zmęczenia. Pani Phillips, proszę nadzorować działanie śluzy. 

- Tak jest, kapitanie. - Kiedy wewnętrzne drzwi zamknęły się z cichym sapnięciem, z ust Pauli wyrwało się westchnienie: - Boże, oddałabym wszystko, żeby tylko mieć go z powrotem! 

Neptun wisiał teraz w górze; wynikało z tego, że statek obraca się wokół własnej osi, co prawda tak powoli, że nie sposób było tego dostrzec. Przy jednym działającym silniku nie mieli co marzyć o powstrzymaniu tego ruchu i w gruncie rzeczy nie istniała taka potrzeba. Przyciąganie było tak słabe, że w ogóle nie zwrócił na nie uwagi. 

Odszukał Jowisza, a potem Słońce, nie tak jasne jak Jowisz albo Neptun, ale i tak jaśniejsze od innych gwiazd. Słońce! Ile tysięcy... Nie, ile milionów ludzi klękało, śpiewało hymny i składało mu ofiary... Nosiło różne imiona:

Ra, Apollo, Helios, Heimdall i setki innych, właśnie ono, żółta gwiazda średniej wielkości położona w odległej części jednego z ramion galaktyki, ten stary piec gazowy, ten kosmiczny grzejnik na próżno usiłujący ogrzać bezkresny kosmos. 

Jeżeli jesteś bogiem, to dlaczego nie chcesz nam pomóc? - pomyślał Reis. 

Zaraz potem uświadomił sobie, że Słońce jednak im pomaga, przyciągając ich tak mocno, jak tylko mogło, ku krążącym wokół niego planetom wewnętrznym. Potrząsnął głową i ponownie skoncentrował uwagę na statku. 

W okolicy sekcji szóstej zapłonęła, zgasła, a zaraz potem znowu pojawiła się niewielka fioletowa iskierka, co oznaczało, że Centkomp zdołał uruchomić przynajmniej jeden z ruchomych zespołów remontowych. Teoretycznie Centkomp był w stanie naprawić się sam, ale Reis za bardzo w to nie wierzył; ludzi, którzy rzekomo dysponowali takimi samymi umiejętnościami, zbyt często spotykał srogi zawód. 

Podobno w otwartym kosmosie człowiek czuje się zupełnie sam, lecz on nigdy nie miał takich doznań. Wręcz przeciwnie; czasem, kiedy nie był tak bardzo zmęczony jak teraz, wydawało mu się, że nabiera sił i tryska energią, jakiej nigdy nie mógł z siebie wykrzesać w zatrutej atmosferze Ziemi. Jednak teraz, kiedy Hap nie żył, Reis zdawał sobie sprawę ze swojej samotności. Skierował się ku ruchomej jednostce naprawczej, żałując, że nie jest w stanie opłakiwać Hapa tak jak opłakiwał ojca, chociaż prawie go nie znał, a zapamiętał go tylko jako dużego, słodko pachnącego dorosłego, który zjawiał się z rzadka w domu, przywożąc mnóstwo prezentów. 

Paula też nie mogła płakać.

Jednostka remontowa przypominała niewielkiego pająka. 

Sześcioma odnóżami przywarła do burty sekcji trzeciej, dwiema pozostałymi zaś łatała jedną z mniejszych dziur. Widocznie Centkomp postanowił najpierw uporać się z drobnymi otworami; Reis zastanawiał się przez chwilę, czy to ma sens. Ostatecznie doszedł do wniosku, że tak. Jeżeli Centkomp istotnie znajdował się w trakcie samonaprawy, to za jakiś czas powinien uruchomić kolejne jednostki remontowe oraz dostarczyć więcej energii. W miarę jak Reis zbliżał się do maszyny, dostrzegał coraz więcej szczegółów, aż wreszcie zdał sobie sprawę z jej prawdziwych rozmiarów: metalowy, składający się z kilku segmentów tułów miał ponad czterdzieści metrów długości. Trzy klaśnięcia językiem wywołały na powierzchni wizjera przezroczyste cyfry - godziny, minuty i sekundy - które szybko ściemniały, gdy tylko dotarły do nich ultrafioletowe promienie rozsiewane przez spawarkę. Jeszcze dwadzieścia cztery minuty do końca wachty Pauli. 

Przez kilkadziesiąt sekund przyglądał się postępowi prac.  W tej temperaturze spoina powinna powstawać szybko i bez problemów, niemniej jednak jednostka naprawcza pracowała metodycznie i bez pośpiechu. W próżni nie istniało niebezpieczeństwo pożaru, a sądząc po położeniu zaworów, Centkomp odciął dopływ helu do bezużytecznych chwilowo silników manewrowych. 

Reis ponownie sprawdził czas. Zostało mu dwadzieścia minut i jedenaście sekund, a więc aż nadto, by zajrzeć do wnętrza sekcji trzeciej. Okrążywszy kadłub zagłębił się w ogromny, ziejący otwór, po czym bez trudu wylądował w doskonale znanej mu kabinie, teraz zupełnie pozbawionej powietrza. Hermetyczne drzwi, które oddzielały sekcję trzecią od drugiej, nadal były zamknięte. Skontrolował je zaraz po trafieniu, a potem jeszcze raz, kiedy razem z Dawsonem, Jan i Paulą pracował przy najmniej uszkodzonym silniku, ale na wszelki wypadek naparł z całej siły na stalowe płyty; ostrożności nigdy za wiele. 

Dryfujące zwłoki Nell Upson przyglądały mu się obojętnie, aż wreszcie nie wytrzymał i popchnął je w głąb sekcji, by dołączyły do pozostałych. Za jakiś czas kosmos wysuszy ciało Nelly, mumifikując je, a twarde promieniowanie sprawi, że jej różowa skóra stanie się niemal czarna. Na razie jednak nic takiego nie nastąpiło. Z braku powietrza krew dziewczyny nie mogła nawet skrzepnąć; odlatując w ciemność Nell pozostawiła za soba cienką, czerwoną strużkę. 

Dwanaście minut. Mnóstwo czasu, ale pora już wracać. Kiedy Reis wyłonił się z wnętrza sekcji trzeciej, jednostka naprawcza przystępowała właśnie do łatania kolejnej dziury. 

Pół godziny po rozpoczęciu wachty Reisa na ekranie wciąż widniała informacja: PROCES OŻYWIANIA W TOKU. Przeczytał ją chyba po raz setny, czując, jak z wolna ogarnia go irytacja. A może Centkomp po prostu melduje w ten sposób o uruchomieniu funkcji samonaprawczych? Reis wziął do ręki pióro i napisał na ekranie:

OŻYWIANY OBIEKT?

KAPITAN HILMAN W. HAPPLE. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.

A więc jednak.

PRZERWAĆ.

PROCES OŻYWIANIA W TOKU.

OCZYŚĆ EKRAN.

PROCES OŻYWIANIA W TOKU.

Reis zaklął pod nosem.

KTO WYDAŁ ROZKAZ?

KAPITAN HILMAN W. HAPPLE.

Interesujące. Kompletnie bez sensu, ale interesujące. 

Centkomp nic nie wiedział o tym, że Hap umarł. 

KAPITAN HAPPLE NIE ŻYJE. DOWODZENIE PRZEJĄŁ PORUCZNIK

REIS. 

Ekran ściemniał. Po chwili oczekiwania Reis postanowił zażądać raportu o stanie wszystkich instrumentów pokładowych statku. 

PRZEGLĄD GENERALNY - napisał.

Litery stopniowo ciemniały, aż wreszcie znikły.

POWTARZAM: PRZEGLĄD GENERALNY.

I tym razem Centkomp nie zareagował. Reis podrapał się po nosie, a następnie spojrzał z namysłem na opaskę zapewniającą bezpośrednią łączność mózgową z Centkompem. Co prawda, sam zabronił jej używać - zwykłe terminale były aż nadto wystarczające, przynajmniej dopóki nie przeprowadzano jakichś szczególnie skomplikowanych operacji - ale od trafienia minęło już szesnaście godzin, a Centkomp nadal nie odzyskał nawet części swojej dawnej sprawności. 

Mnożenie było spółkowaniem, dzielenie rozmnażaniem, dodawanie jedzeniem, a odejmowanie wydalaniem. Główny procesor Centkompu jarzył się niczym gigantyczny koralowy pałac o niezliczonych wieżyczkach, świecących lub pogrążonych we śnie, z których każda wyobrażała jedną z zaprogramowanych procedur.  Maleńka, błękitna jednostka naprawcza w dalszym ciagu pracowała niestrudzenie, cichutko nucąc fugę Bacha. W powietrzu czuć było wyraźny zapach tlących się liści, wiatr niósł drobne kropelki wystrzelające z fontanny funkcji wykładniczych, która w niewiadomym celu bez przerwy obliczała naturalne logarytmy, łakomie chwytając wonne, algorytmiczne powietrze. U stóp Reisa ścieliły się niezliczone matryce interakcyjne - lilie, jaskry oraz bladoróżowe i krwistoczerwone róże o płatkach pokrytych kolumnami obliczeń, stanowiących jedyny realny punkt zaczepienia dla jego umysłu. 

Hap siedział okrakiem na pniu drzewa wyrastającego z koralowej ściany. Uśmiech, który pojawił się na jego ciemnej twarzy, wydawał się sztuczny i jakby trochę roztargniony. Reis zasalutował, wykrzyknął Dobry wieczór, kapitanie! i przeskoczył przez szemrzący wesoło strumyczek, przelewający się poza krawędź fontanny. 

Hap podniósł rękę do czoła.

- Cześć, Bill.

- Cholernie się cieszę, że cię widzę - powiedział Reis. -

Myśleliśmy, że nie żyjesz. 

- Co to, to nie - odparł Hap, wpatrując się w przesycony koralowym blaskiem półmrok. - Nie wolno umierać podczas pełnienia służby, wiesz o tym? Trzeba dokończyć, co się zaczęło. - Poklepał pień. - Chcesz tu wejść, Bill? 

- Dzięki, tutaj mi zupełnie dobrze. Posłuchaj, Hap...

- Dalej, wal prosto z mostu - zachęcił go dowódca, wciąż

ze wzrokiem utkwionym w czymś, czego Reis nie był w stanie dostrzec. 

- Sprawdziłem twoje fale mózgowe. Nie było ich. Umarłeś.

- Mów, nie krępuj się.

- Dlatego właśnie zdziwiłem się na twój widok i szczerze

mówiąc wcale nie jestem pewien, czy to na pewno ty, czy tylko jakaś podróbka, wymysł Centkompu... 

- To ja, Hap. Następne pytanie.

- Jeśli tak, to dlaczego Centkomp nie przerwie ożywiania?

- Ponieważ zaraz po opuszczeniu Ziemi zakazałem mu to

robić. - Można było odnieść wrażenie, że Hap mówi do siebie. - Zakaz dotyczy wszystkich, nie tylko mnie. Każdy z nas jest niezbędny, nikogo nie da się zastąpić. Proces ożywiania ma trwać aż do chwili, kiedy, zdaniem Centkompu, zniknie ostatnia, choćby najmniejsza szansa na sukces. Tego rozkazu nikomu nie uda się zmienić, nawet gdyby wybuchł bunt. Wiesz, co to jest bunt na pokładzie, Bill? Słyszałeś o czymś takim? 

Reis skinął głową.

- Bunt jest wtedy, kiedy jakiś szczeniak próbuje odebrać

mi dowództwo i chce wypchnąć mnie przez śluzę. To jest właśnie bunt. Niejaki porucznik William R. Reis miał nadzieję, że mu się uda, ale trochę się przeliczył. 

- Hap...

Hap zniknął. Przez pewien czas Reis wpatrywał się w puste

teraz drzewo, na którym siedział jego rozmówca, ale po chwili ono także zniknęło, usunięte z pamięci operacyjnej. 

Działo się coś niedobrego; przez wspaniały ogród zaczęły przemykać złowróżbne cienie, a chaotyczny, mroczny twór, z którego wyszedł Reis, począł przybliżać się do koralowego pałacu. Bolała go głowa, w boku czuł przejmujące zimno, natomiast palce wydawały mu się nienaturalnie ciepłe. Usiłował zdjąć opaskę, walcząc z całych sił o to, by podnieść prawdziwe ręce, nie te wymyślone przez Centkomp; jakaś rozpędzona procedura potrąciła go tak mocno, że zachwiał się i wszedł jedną nogą do wesołego strumyczka, który natychmiast zaczął przeżerać mu skórę... 

W miejscu koralowego muru pojawiła się osmolona ściana kabiny, nad sobą zaś dostrzegł zaniepokojoną twarz Dawsona. 

- Reis! Co się stało?

Usta miał pełne krwi. Musiał ją wypluć, żeby odpowiedzieć.

- Jestem ranny, Sid.

- Jezu, tyle to i ja widzę!

Dawson uwolnił go z kokonu, ale Reis nie spadł na

podłogę, tylko uniósł się w powietrze i zawisł nad posłaniem. Dawson załomotał pięścią w pokrywę kokonu Jan. 

Reis poruszył prawą ręką, po czym spojrzał na palce; ciepło pochodziło z jego własnej krwi, której mnóstwo unosiło się w kabinie. Tworzyła zmieniające bez przerwy kształt bąble i była jasnoczerwona. Krew tętnicza. 

- Sid, ja krwawię. Zdaje się, że przebił mi płuco. Chyba powinieneś to opatrzyć. 

W kabinie zaczęło się ściemniać. Reis przypomniał sobie Gwiazdkę, którą obchodzili, kiedy miał trzy lata. Nawet nie przypuszczał, że zachował takie wspomnienia, pełne kolorowego papieru i tysięcy innych, cudownych rzeczy. Teraz zapewne spoglądał przez jedną z kartonowych tub, na które nawijano papier, gdyż wszystko wydawało się małe, jakby nierzeczywiste, i bardzo jasne. Każdy przedmiot we wszechświecie był gwiazdkowym prezentem - wiedział o tym, ale zdążył już dawno zapomnieć. Ciekawe, kto je wszystkie przyniósł, i po co? 

ZNAJDUJESZ SIĘ W AUTOMEDZIE. WŁAŚNIE OBUDZIŁEŚ SIĘ ZE

SNU. NIE MA POWODU DO OBAW. 

Reis rozejrzał się w poszukiwaniu pióra, ale go nie znalazł. A więc żadnych dyskusji z Centkompem. 

JESTEŚ ZANIEPOKOJONY? BOISZ SIĘ? POWIEDZ MI, CZEGO SIĘ

LĘKASZ. ZAPEWNIAM CIĘ, ŻE WSZYSTKIE INFORMACJE, JAKICH CI

UDZIELĘ, BĘDĄ WYCZERPUJĄCE I PRAWDZIWE. NAWET NAJGORSZA RZECZYWISTOŚĆ JEST ZNACZNIE LEPSZA OD OBAW, JAKIE W NAS BUDZI. 

- Oszczędź mi tej filozofii - mruknął Reis, choć zdawał sobie sprawę, że Centkomp go nie usłyszy. 

NAWET NIE ZNAJDUJESZ SIĘ W STANIE KRYTYCZNYM. CO PRAWDA

DOZNAŁEŚ POWAŻNEGO URAZU KLATKI PIERSIOWEJ MIĘDZY PIĄTYM I

SZÓSTYM ŻEBREM PO PRAWEJ STRONIE, ALE TERAZ JUŻ WSZYSTKO JEST PRAWIE W PORZĄDKU. 

Reis właśnie przesuwał badawczo palcami po tym miejscu.

CZEKAM NA ODPOWIEDŹ.

- Odpowiedziałbym ci, gdybym mógł - mruknął.

PRZY PRAWEJ RĘCE ZNAJDZIESZ PIÓRO ŚWIETLNE. CZEKAM NA

ODPOWIEDŹ. 

- Tu nie ma żadnego cholernego pióra!

Odskoczył zatrzask, zamruczały elektryczne silniki, kokon, w którym leżał Reis, wysunął się majestatycznie z niszy, a pokrywa uniosła się bezszelestnie. Tym razem ujrzał nad sobą twarz Jan. 

- Możesz usiąść, Reis?

- Jasne.

Natychmiast to udowodnił.

- Wejdź ze mną do swojego kokonu sypialnego - powiedziała

półgłosem, bardzo szybko. - O nic nie pytaj. Proszę. 

Kokon był zamknięty, ale nie zablokowany od wewnątrz.  Otworzył go i położył się z Jan; ona plecami do ściany kabiny, on obok. Zamknął pokrywę. Przywarli do siebie, tak że wyraźnie czuł ucisk jej piersi i bioder. 

- Przepraszam - szepnęła. - Nie przypuszczałam, że będzie tak ciasno. 

- Nie szkodzi.

- Zresztą, nawet gdybym wiedziała, i tak musiałabym to

zrobić. To chyba jedyne miejsce, w którym można porozmawiać w cztery oczy. 

- Nawet mi się podoba, więc możesz przestać się przejmować - powiedział Reis. - O czym chcesz rozmawiać? 

- O Hapie.

Skinął głową, mimo że w ciemności nie mogła tego zobaczyć.

- Tak myślałem.

- To on cię zranił.

- Wiem. Wbił mi pióro z automeda.

- Właśnie. - Jan zawahała się. Czuł na twarzy jej słodko

pachnący oddech. - Lepiej, żebyś ty powiedział mi wszystko, co wiesz. To może być bardzo ważne. 

- Wątpię, ale proszę bardzo. Hap uważa mnie za buntownika, bo objąłem dowodzenie, kiedy został ranny. Rozmawiałem z nim w wewnętrznej przestrzeni Centkompu. Leżał przede mną w automedzie, a kiedy się tam obudziłem, pióro znikło. Nie dość, że jest długie i ostro zakończone, to w dodatku robią je z jakiegoś bardzo twardego metalu, chyba tytanu, więc znakomicie nadaje się na broń. 

Teraz Jan chyba skinęła głową, gdyż poczuł na policzku muśnięcie jej włosów. 

- Znalazł cię Sid. Obudził...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin