Slechta Vladymir - Projekt Berserker.NSB.rtf

(1927 KB) Pobierz
SLECHTA VLADIMIR

Vladimir Slechta

Projekt Berserker

Przeł Michałrny

2010


Spis treści:

Prolog              4

Rozdział 1              18

Rozdział 2              31

Rozdział 3              51

Rozdział 4              63

Rozdział 5              68

Rozdział 6              76

Rozdział 7              82

Rozdział 8              93

Rozdział 9              101

Rozdział 10              114

Rozdział 11              123

Rozdział 12              129

Rozdział 13              141

Rozdział 14              151

Rozdział 15              162

Epilog              172


Jasne. Fink wynegocjował rozejm do rana, może to i była jego zasługa. Rano baron znowu wysłał do Thilemanna negocjatora. Herold wjechał do rzeki, a Thilemann kazał go zabić.

Znaczy, co? Baron miał dwóch heroldów?

Nie. Miał tylko Finka. W tym brodzie zastrzelili kogo innego. Fink zaraz potem prowadził natarcie przez rzekę.

Natarcie? W takiej sytuacji? Nie bardzo to widzę...

Nic specjalnego. Fink i może z piętnastu Wilków od Lynxa, do tego ze trzydziestu piechurów barona. Wszyscy poza Finkiem zginęli w ciągu pierwszych trzech minut.

Dalej! Co było dalej?

Wszyscy wiecie, co było dalej! Opowiadają o tym niestworzone historie i wygląda na to że to wszystko prawda. Pancerni jeźdźcy Thilemanna wpadli w bród, a Fink pod brzuchami ich koni przedostał się na tyły i tam zabijał, zabijał, zabijał. Gdzie się pojawił, to jakby między ludźmi przeszedł anioł śmierci. Brał po zabitych konie i broń. Nie mogli się go pozbyć. I tak to trwało jakieś dwadzieścia minut. Potem jeźdźcy Thilemanna, co byli bliżej Gowerego, zaczęli spieprzać. Uciekali na wszystkie strony, wjeżdżali w bród, nie dbając o osłonę, woda spychała ich aż do wodospadów. Inni jechali do tylnych szeregów, które szły w stronę rzeki. Podobno to wyglądało jak lawina, natarcie zamieniło się w ucieczkę. Chaos i zagłada. A potem baron uderzył jeszcze raz. I zrobił z Thilemanna mokrą plamę.


Prolog

Miano bojowe

Chłopiec nazywał się Gouvernet Fink.

Nie potępiam go za te wszystkie straszne rzeczy, które ma na sumieniu. Nikt nie może być pewien, jak by się na jego miejscu zachował wtedy nad Laramisą.

Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, gdy pojawiał się u boku wodzów na czele wielkich armii. Kiedy indziej przebijał się przez pustkowia jako szeregowy członek zdziesiątkowanego w walce, wycofującego się oddziału. Marzł w okopach zasypanych śniegiem. Wyjeż na spotkanie lufom karabinów gotowych do strzału, napiętym kuszom, łukom o cięciwach nerwowo drżących w spoconych rękach. Nie znał strachu. Wesoły, optymista, świetny kumpel. Miał wszystkie zalety, jakie można sobie wyobrazić. Zaczynał być znany.

Nazywali go Gowery Zięba, to było jego miano bojowe. Lubił je.

Nie, nigdy przedtem nie miał broni w ręku. Jego narzędziami pracy było słowo i biała flaga. Był heroldem, negocjatorem. Pojawiał się przed armią i negocjował warunki pokoju, wojny, kapitulacji. Nieraz patrzył śmierci w oczy, wiele razy był ranny. Ale nic go nie zmusiło do zabijania.

Żal mi go, gdy sobie przypominam, jak leż na brzegu Laramisy, podziurawiony strzałami, pocięty klingami jeźw Thilemanna. Czasem myś, że lepiej by było, gdyby tam umarł. Kiedy indziej cieszę się, że przeżył.

Że przeżem.

Bo to ja jestem Gouvernet Fink, dla przyjaciół (o ile takowych mam) Gowery Zięba. Ale moje nom de guerre, miano bojowe, brzmi inaczej. Gowery z Laramisy. Niestety.

Wspominam tego chłopaka, jakim był w przeddzień bitwy o bród, i nijak nie mogę przyjąć do wiadomości, że to byłem ja. Ja powstałem potem. Nazajutrz rano. A było to tak...

 

* * *

 

Musiałem chwilę poczekać, aż zrobią dla mnie przerwę w zasieku z zaostrzonych tyczek świerkowych. Zapach żywicy ze świeżo ściętych drzew wiercił w nozdrzach. Gdzieś z oddali dochodziły krzyki drapieżnych ptaków goniących się nad szczytami Alp Tyrgańskich.

Żnierze mieli na sobie plastikowe pancerze w panterkę, obwieszone taśmami do karabinów maszynowych. Zarośnięci, o pogrubiałych, znużonych rysach twarzy, z których długotrwałe deszcze wypłukały wszelkie kolory życia. Próbowałem ocenić ich uzbrojenie, morale, ducha bojowego. Oczywiście te taśmy, sprzężone lufy karabinu maszynowego Franzoni sterczące tuż obok spod niedbałego kamuflażu to wszystko było przedstawienie na mój użytek. Zanim dojadę nad Laramisę, kaem znajdzie się na innej pozycji.

Byli zmęczeni. Pościg za naszymi oddziałami trwał za długo tydzień i jeszcze dwa dni, ciągle na zimnie i w deszczu. Z ich twarzy wyczytałem zacięty upór zawodowców wojny, chcących pokazać, wbrew wszystkiemu, co się dzieje dookoła, że znają się na swojej robocie. Nie wróżo to nic dobrego baronowi von Ogilvyemu i jego ludziom. W tym mnie.

odziak z pagonami kapitana, który przyprowadził mnie tu ze sztabu Thilemanna, wskazał mi odblokowaną drogę.

Czekamy tu na ciebie o świcie, heroldzie. Na ciebie i barona. Na was dwóch i oświadczenie o kapitulacji. Jeśli pojawisz się sam, nie żyjesz.

Pokręcił przy tym głową dla podkreślenia, jak bardzo mu się nie podoba perspektywa mojego przyjścia w pojedynkę.

Wskoczyłem na siodło gniadej klaczy. Machnąłem im rę na pożegnanie. Laramisa szumiała jakieś ćwierć mili ode mnie, w wodzie odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słca. Zaraz schowa się za skaliste szczyty, zacznie sięugi, niespieszny zmierzch.

Wreszcie przestało padać powiedziałem do siebie półosem, ostrożnie kierując konia w stronę brodu. Wreszcie będzie lato. Ale ja tego już nie zobaczę i paru innych gości też nie.

Powiedziałem to po lombardzku, starając się naśladować charakterystyczny akcent Thilemanna. Uśmiechnąłem się do siebie. Czułem się jak chłopiec, któremu włnie skończył się rok szkolny i zaczynają wakacje. Faktycznie, coś się kończyło. Moje życie. I życie ludzi barona. Doskonale sobie z tego zdawał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin