Agent dolu.pdf

(827 KB) Pobierz
Microsoft Word - Agent dolu.rtf
MARCIN WOLSKI
AGENT DOŁU
I .
Okolica wyglądała nienadzwyczajnie. A właściwie nawet zwyczajnie, jeśli zwyczajnością
można nazwać zalesione wzgórza z łysinami poletek, czyrakami ubogich zagród czy liszajami
dróg, utytłane w jakiejś ni to mgle, ni oparze, nie mogącym się zdecydować, czy z nieba się bierze,
czy z ziemi, czy też sam ze siebie.
Pociąg pogwizdywał, zapewne by dodać sobie odwagi, bo w taką porę żal w trasę psa
wygonić, a co dopiero tabor kolejowy. Ostatni pasażerowie powysiadali na zaplutych, ewentualnie
pozabijanych deskami stacyjkach, których nazwy nie wymówiłoby gardło światowca ani żadna
inna część ciała brzuchomówcy. Meff siedział i palił papierosa. Ostatniego z paczki nabytej w
automacie na lotnisku Orły. Poprzedniego wyżebrała od niego kobiecina, a właściwie kawałek
czegoś sczerniałego i zmiętego jak stara foka.
- Pan do końca? - zapytała w tutejszym narzeczu, które, choć poliglota, z trudem odróżnił
od wycia wichru, łoskotu kół i sapania lokomotywy.
Skinął głową. Kobieta przeżegnała się. A właściwie półprzeżegnała, gdyż jej ręka,
wykonawszy namiastkę pobożnego gestu, zastygła na widok bladej twarzy konduktora, która na
mgnienie oka wypełniła szparę w drzwiach. Żołądkowiec - ocenił go krótko Meff. Kobieta
wysiadła na kolejnej stacji, zabierając ze sobą zapach tutejszej ziemi, trawy, nie dogotowanej zupy
i wody brzozowej.
Teraz podróżny był sam. Nawet konduktor zniknął. Niewykluczone, że również wysiadł.
Jedynie sporadyczny gwizd z przodu dowodził, że maszynista mimo wszystko nie poszedł w jego
ślady. Meff po raz tysięczny obejrzał sobie ilustracje na przeciwległej ścianie przedziału - padalec
miejscowy, Opera Stołeczna od tyłu oraz morza brzeg. Potem zgasił papierosa i niespokojnie
pomacał broń, której przyjazny ciężar pod pachą dodawał mu poczucia bezpieczeństwa.
Gdyby tydzień temu ktoś powiedział mu, że opuści swe ulubione biuro, domek, samochód,
klub, aby tłuc się ciuchcią, starszą niż niejeden z kawałów opowiadanych w telewizji, poprzez
góry, których nie zamieściłby żaden szanujący się atlas, wybuchnąłby śmiechem. Dziś jednak nie
było mu wcale do śmiechu.
Jak powinien zachować się mężczyzna trzydziestopięcioletni, kawaler z umiarkowanymi
nałogami, pracujący w Sekcji Reklamy Dużego Międzynarodowego Konsorcjum Obrotu
Materiałami Różnymi, na widok czeku wystawionego na jego nazwisko, a opiewającego na milion
dolarów? Próżno by szukać recepty w kącikach porad czy staroświeckich kodeksach honorowych.
- Czy jest pan przekonany, że to do mnie? - Meff, cokolwiek zdezorientowany, zwrócił się
do doręczyciela, sądząc po twarzy, Portorykańczyka, którego uśmiech przylepił się cokolwiek na
odwrót, to znaczy zagiętymi kącikami ust do dołu.
- Pan się zgadza, adres się zgadza, termin się zgadza, napiwek też się musi zgodzić -
powiedział Latynos z akcentem charakterystycznym dla wiadomych regionów Morza
Karaibskiego, i wyszedł. Obok czeku znajdowała się kartka. Na niej widniała data i adres owej
dziwacznej miejscowości w kraju, który, jak podała informacja telefoniczna, leży gdzieś w Europie
albo w Azji, przy czym nie wiadomo na pewno, czy jest to Sarmacja, Bohemia czy Transylwania.
Biuro podróży załatwiło przelot i pozostałe połączenia, przy czym zastrzegło, że końcowy
etap Meff winien przebyć na własne ryzyko. Tak daleko bowiem nie sięgały macki Cooka czy
Panamerican. Rzeczoznawca stwierdził autentyczność czeku, wystawionego zresztą anonimowo, za
pośrednictwem jakiegoś szwajcarskiego banku.
- Ja się boję! - powiedziała Marion. - Po co ci to? (Marion była dziewczyną Meffa.
Dziewczyną z zasadami, która nigdy by nie odwiedziła w domu samotnego mężczyzny. Dlatego
współżyli zazwyczaj na biurku młodego pracownika Sekcji Reklamy, w ciągu krótkiego
kwadransa, kiedy całe biuro pędem wybiegało na przerwę rekreacyjną).
- Po co? Dobre sobie! - żachnął się odbiorca czeku. - Stanąłbym nareszcie na nogach!
- A ile ci tych nóg jeszcze potrzeba? Pięć, sześć? Chcesz być stonogą? Szybciej, kończ!
Słyszę już dzwonek windy!
Meff nie powiedział Marion całej prawdy. Właściwie w ogóle nie powiedział jej prawdy,
biorąc pod uwagę, że jak zauważają autorytety, prawda jest albo cała, albo jej nie ma. Poza
wszystkim sprawa zaczęła go ciekawić. Podniecać, niczym dziewczyna przypadkowo zauważona w
tłumie, najlepszy obiekt do rutynowego przetestowania swojej niewątpliwej męskości, i naprawdę
nie było ważne, że dziewczyna okazywała się po paru godzinach albo głupią gęsią, albo młodą,
żądną przygody mężatką, albo też żądała honorarium, które Meff wręczał jej zawsze z delikatnym
odruchem obrzydzenia.
Dreszczyk emocji zakiełkował w nim już na pierwszy widok czerniawego doręczyciela. Ba,
jeszcze doręczyciel znajdował się za drzwiami, a już w dźwięku dzwonka brzmiało coś
niepokojącego.
Meff lubił ryzyko, choć szczęścia nie miał. Ze swojej szóstej walki wyszedł z przetrąconym
nosem i chusteczką pełną zębów, co uświadomiło mu, że boks jest sportem cokolwiek brutalnym i
pozbawionym wdzięku. Z ciągot myśliwskich wyleczył go pewien bawół w Kenii, za którym
najpierw sam szedł pół dnia, a potem również sam uciekał przez pół nocy.
Wojnę (owszem, zgłosił się patriotycznie na ochotnika) przesiedział w toalecie, bowiem od
pierwszego dnia pobytu w Azji po ostatni prześladowała go złośliwa biegunka, która nasilała się
równie regularnie jak ofensywy Żółtych.
Krótka praca w charakterze naganiacza w domu gry wyleczyła go z inklinacji do hazardu.
Skończyła się katastrofalnym mordobiciem, utratą półrocznych oszczędności i koniecznością
ucieczki na drugi koniec kontynentu. Nie pozostawało nic innego, jak zostać inteligentem. Meff
miał dryg do rysunku, fotografii nauczyli go w wojsku - toteż wybiwszy się śmiałym pomysłem
opakowania do opakowań, rychło zaczepił się w reklamie.
A poza tym do owej odległej miejscowości gnała go bezwzględna konieczność. W
otrzymanej kopercie mimo dokładnego przetrząsania znajdowała się jedynie oddarta połowa
milionowego czeku.
Z zamyślenia wyrwał go zdecydowany pisk kół. Jednoznaczność pisku wskazywała na
koniec jazdy. Meff wstał i sięgnął po torbę podróżną. Przez chwilę dłoń jego błądziła po
zakurzonych półkach, ale nie znalazła niczego poza jakimś dziesięciodniowym ogryzkiem. Zaklął.
Walizka zniknęła. Zlustrował cały przedział, zajrzał pod ławki - wszędzie wiało pustką i smrodem.
Przez całą drogę było chłodno, a teraz zaczynali grzać.
Uwędzą mnie, jeśli zostanę - pomyślał. Sprawdził portfel. Znajdował się na miejscu. Czek
również. Chociaż to. Niemniej brak koszuli, baterii dezodorantów odczuł boleśnie. Okolica nie
wyglądała na taką, w której można by otrzymać cokolwiek, nawet za waluty wymienialne.
Stacja, a właściwie rozwalająca się szopa, robiła wrażenie wyludnionej. Maszynista
pospiesznie manewrował lokomotywą, sam przestawiając zwrotnicę, jakby chciał możliwie prędko
powrócić na szlak. W poczekalni, czy raczej jej resztkach, buszowały dzikie koty. Może zresztą
były to szczury? Tak szybko wyprysły spod nóg podróżnego, że nie zdążył przypomnieć sobie
wiadomości z zoologii. Na okienku kasy wisiał napis: “Wracam w czwartek". Biuro zawiadowcy
było nieczynne, toaleta również. Nigdzie nie było widać śladu żywej duszy, a na poręczach ławek
rósł mech.
Maszynista skończył swe manewry i zadowolony mył ręce w kałuży.
- Coś mało pasażerów? - zagadał przyjaźnie Meff.
Odpowiedzią było milczenie.
- O której odjazd?
Gest wsiadającego maszynisty, starego człowieka o twarzy wilgotnej jak schnący ser,
dowodził, że już. Teraz podróżny zauważył, że tory, zarośnięte trawą, pokryte są również grubą
warstwą rdzy.
- Musicie rzadko tu przyjeżdżać?
Znów gest jednoznacznie wskazujący, że nie przyjeżdża się tu nigdy.
- To dlaczego dziś zrobiliście wyjątek?
- Kazali, to pojechałem - przemówił dotychczasowy niemowa - a panu radziłbym...
Dalsze słowa zagłuszył gwizd pary. Pociąg ruszył i jeden jedyny wagonik merdający za
archaiczną lokomotywą prędko zniknął w głębi doliny.
Trudno było określić godzinę. Szarość mogła być równie dobrze dżdżystym rankiem,
ponurym południem czy paskudnym wieczorem.
Jak okiem sięgnąć, ściany lasu, nigdzie człowieka, którego można by spytać o drogę lub
chociaż godzinę. Zegarek podróżnego - najnowszy seiko z kalkulatorem, radiem i telewizorkiem,
gwarancja 250 lat - parę godzin temu stanął i ani drgnął, głuchy na prośby i walenie o kant ławki.
Na kartce z adresem widniała nazwa stacyjki, zgodna z wypłowiałym szyldem, i krótka
uwaga: “Dalej prosto!"
Ruszył więc przed siebie, tym bardziej że od stacji odchodziła tylko jedna droga, a
właściwie ścieżka, kiedyś asfaltowa, a obecnie porośnięta kępkami rzadkiej trawy. Drogi
najwyraźniej używano nieczęsto. Mostek nad potokiem zarwał się pod brzemieniem lat. Sam trakt
wił się mozolnie, wspinając się ku górze. Na jakimś garbie przecinała go inna ścieżka. Meff stanął
zdezorientowany. Niby w zaproszeniu było napisane - prosto, ale kto wie, co autor miał na myśli?
Zamyślenie przerwał szelest i na bocznej przesiece ukazał się mężczyzna na rowerze
damce, z fuzją przewieszoną przez plecy i zającem dyndającym u pasa.
Na widok podróżnego zwolnił i ukłonił się, a w oczach pojawiły się iskierki niepojętego
zdziwienia. Potem pochylił głowę i popedałował dalej. Za panem, którego okoliczności
nakazywały uznać za kłusownika, pojawił się pies, wesoły wielorasowiec. Meff lubił zwierzęta,
wyciągnął więc rękę. i stało się coś zaskakującego - brytan skulił się, jakby smagnięty
niewidzialnym pejczem, i głucho wyjąc popędził w krzaki.
Nagle zapadł zmierzch.
Nagle, bo na krótko przed zmrokiem niebo przetarło się chyba tylko po to, by ciemność
spłynęła intensywniej. Meff tylko westchnął. Prawie nie widział ścieżki. Latarka została w
zagubionej walizce. Gdzieś odezwał się puchacz. Szlak dawał się rozpoznawać wyłącznie po
jaśniejszym pasemku nieba nad głową. Naraz ciemność stała się jeszcze głębsza. Coś uderzyło
Meffa w twarz, coś dyndającego, nieprzyjemnie wilgotnego i pachnącego skórą. To coś wisiało na
sznurze zwisającym z gałęzi.
- Moja torba!
Poczuł się raźniej. Tak raźnie, że nie zadał sobie pytania, w jaki sposób jego bagaż, który
zniknąć musiał na którejś z wcześniejszych stacji, zdołał wyprzedzić go w tych zalesionych górach,
W środku wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Teraz, w świetle odzyskanej latarki,
odczytał koślawy napis na kartce papieru, którą ktoś przypiął do uchwytu: “Jeszcze jest czas,
zawróć!"
Podróżny wzruszył ramionami. Postąpił krok naprzód i naraz zalały go potoki światła i
przygwoździły krótkie, acz treściwe słowa:
- Stać! Nie ruszać się! Ręce do góry!
Szpakowaty z trudem taił zdenerwowanie. Większość współpracowników nigdy nie
widziała szefa w równie złym humorze. Zresztą prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy widywali
go rzadko. Ich kontakty ograniczały się do wspólnego spędzania świąt i akademii.
- Stało się źle, że dowiedzieliśmy się o fakcie z opóźnieniem. Co gorsza, jak dotąd, nie
udało nam się go zatrzymać. A przecież nie powinien opuścić w ogóle kontynentu.
Albinos siedzący na rogu stołu poruszył się niespokojnie.
- Mamy spętane ręce - rzekł - obowiązuje przecież ten nieszczęsny zakaz stosowania
przemocy bezpośredniej! Inaczej strąciłbym jego samolot albo...
- Wiesz, że to są zasady, które nie zależą ode mnie - Szpakowaty rozłożył bezradnie ręce i
nogi - kto mógł się spodziewać. A co ty o tym sądzisz?
Wezwany do odpowiedzi pulchny cherubinek w drucianych okularach poderwał się z
miejsca jak za ukłuciem pinezki.
- Nie ma co ukrywać! Od lat zajmowaliśmy się bardziej sprawozdawczością niż
interwencją. Oczywiście, mieliśmy określone sektory pod obserwacją, ale nic się nie działo.
Niektórym kolegom zaczęło się wydawać, że tak już będzie zawsze, i praktycznie nie braliśmy pod
uwagę możliwości, że nagle ruszą do działania...
- Przestańmy biadolić! - przerwał szef. - Mówmy o faktach. Wezwanie dotarło do adresata
trzy dni temu. Wiemy, kto go wezwał, dokąd, nie mamy pojęcia natomiast, w jakim celu. Istnieje
duże prawdopodobieństwo, że szykują coś paskudnego. Ze wstępnej analizy akt wynika, że nie jest
to człowiek przypadkowy, a cała akcja może być najpoważniejszą próbą, na jaką nas wystawiono
od wielu lat.
- Kryptonim “Trzy szóstki"? - spytał Albinos.
- Może nawet “Sześć szóstek". Kabaliści mówią o niekorzystnych koniunkcjach ciał
niebieskich, pola przewidywań pesymistycznych pokrywają się... Oczywiście, to tylko
najgroźniejsza hipoteza, ale nie możemy jej wykluczyć.
Zapadła cisza. Kilkunastu młodych pracowników, zgromadzonych wokół stołu, utkwiło
oczy w szefie. Niektórzy zresztą pospiesznie przywoływani z odległych placówek, widzieli go po
raz pierwszy. Ten spojrzał na zegarek.
- Aktualnie powinien znajdować się już w pobliżu celu. Jakie mamy możliwości wariantu
C - 67?
- Praktycznie żadnych - odpowiedział Albinos. - Linię interwencyjną uruchomiliśmy pół
godziny za późno.
- Zatem pozostaje ewentualność P - 94. Opóźnić przynajmniej częściowo działania
przeciwników, dopóki nie zorientujemy się w ich zamiarach.
- A gdyby tak D - 8? - zapytała nagle milcząca dotąd blondynka.
Szpakowaty tylko pokiwał głową.
- Minęły czasy, kiedy byliśmy wszechmocni. Nasze możliwości skurczyły się. Ponadto
obowiązuje dyrektywa nr 5 zabraniająca ujawniania się bezpośredniego. Możemy działać
wyłącznie poprzez pośredników, a na kim można dziś polegać?
- Czy moglibyśmy przynajmniej dowiedzieć się, jak wygląda ten człowiek? - odezwała się
szczupła rudawa.
- Proszę bardzo - powiedział szef. W owalnym pokoju przygasło światło, na obraz
przedstawiający Sąd Ostateczny (Szpakowaty bardzo go lubił) opuściło się płótno ekranu. -
Projekcja, proszę!
Zdjęcia robiono zapewne z ukrytej kamery. Parę ujęć z ulicy, z dworca lotniczego, z biura.
W sekwencji biurowej obok mężczyzny występowała kobieta. Mężczyzna po trzydziestce, ciemny
blondyn w okularach, rozluźnił krawat. Kobieta, oparta o biurko, unosiła spódniczkę...
- Starczy! Wstrzymać projekcję - zadecydował Szpakowaty.
Trzymanie rąk wysoko ponad głową nie jest ani miłe, ani wygodne, zwłaszcza jeśli w oczy
bije światło reflektora, a obcy głos brzmi rozkazująco i stanowczo. Głupia sytuacja! Meff upuścił
świeżo odzyskany neseser i zmrużył oczy. W krąg światła wszedł mężczyzna, który mimo
Zgłoś jeśli naruszono regulamin