Andrew Macdonald - Dzienniki Turnera.doc

(1265 KB) Pobierz

DZIENNIKI TURNERA

 

 

Andrew Macdonald

 

 

Biblia Prawicowej Ekstremy

 

 

Słowo o Autorze

 

ANDREW MACDONALD (William Luther Pierce) - urodził się w 1933 r. w Atlancie. Ma brytyjskich, szkockich oraz irlandzkich przodków. Już w wieku pięciu lat z ciekawością rozbierałem na części budziki i odbiorniki radiowe - wspomina - dwa lata później otrzymałem zaś w prezencie zabawkę "mały chemik". Jako dwunastolatek konstruowałem w garażu modele rakiet, które następnie odpalałem na podwórzu domu. W dzieciństwie marzył, żeby zostać astronautą. Gdy miał siedemnaście lat, zapragnął wstąpić do lotnictwa wojskowego i zostać pilotem myśliwskim. Zdyskwalifikował go jednak słaby wzrok i zbyt wysoki wzrost. Rozpoczął więc studia na wydziałach fizyki i matematyki w Rica University, Caltech oraz University of Colorado. W tej ostatniej uczelni przyznano mu doktorat; w roku 1962 został pracownikiem naukowym wydziału fizyki w Oregon State University. Wcześniej pracował w Los Angeles Scientific Laboratory, gdzie projektowano pierwsze amerykańskie bomby jądrowe, oraz w Jet Propulsion Laboratory (Caltech). W ośrodku tym przygotowano w znacznej mierze amerykański program badań przestrzeni kosmicznej. Powodowany zamiłowaniem do lotnictwa, uzyskał licencję pilota i zakupił samolot (pochodzącą z demobilu wojennego maszynę typu L2). W roku 1974 założył organizację Sojusz Narodowy (The National Alliance), którą B'nai B'rith, międzynarodowy związek żydowski, nazywa "najgroźniejszą instytucją w Stanach Zjednoczonych". Dzienniki Turnera ukazywały się w latach 1975-1978 w odcinkach na łamach redagowanej przez Pierce'a gazety, kolportowanej na ulicach Waszyngtonu przez działaczy Sojuszu Narodowego. Niebawem gazeta ta zyskała ogromną popularność. W roku 1978 powieść wydano po raz pierwszy w formie książkowej; w Stanach Zjednoczonych sprzedano ją później w ponad ćwierćmilionowym nakładzie; ukazały się też przekłady francuski i niemiecki. Podobny międzynarodowy rozgłos i uznanie krytyki przyniosła autorowi powieść Hunter. Był pięciokrotnie żonaty (jak utrzymuje, "trudno być jednocześnie dobrym mężem i ojcem rodziny oraz rewolucjonistą"). Kocha zwierzęta, zwłaszcza koty (ma ich osiem). Jego ulubionym malarzem jest Caspar David Friedrich, ulubionymi kompozytorami Beethoven i Wagner. Uwielbia poemat Ulysses Tennysona. Nie pali i nie pije (,,pozwalam sobie tylko niekiedy na wieczorną szklaneczkę sherry albo porto").

 

 

Trochę o Dziennikach

 

Autor, profesor wyższej uczelni, zaczął w roku 1975 pisać utwór beletrystyczny. Zakończył pracę trzy lata później. W utworze tym, przeciętnych rozmiarów powieści, zawarł obraz świata za kilkanaście lat. Masz ów utwór przed sobą, drogi Czytelniku. To właśnie Dzienniki Turnera. W przeciwieństwie do setek powieści ginących corocznie wśród tysięcy im podobnych, tylko ona jedna rozpaliła wyobraźnię fanatyków, Białych południowców. Stała się rychło podziemnym bestsellerem. Sprzedano wtedy ponad 185 tysięcy egzemplarzy, w obrocie poza księgarskim, i o ile mi wiadomo, najwyżej dwa tuziny w powszechnej sieci księgarskiej.

 

Departament Sprawiedliwości zainteresował się Dziennikami w 1985 roku, kiedy to grupa antyrządowa, która przybrała nazwę "Zakon" ("The Order") i upodobniła się pod względem struktury do tajnego związku opisanego w książce, dokonała serii zabójstw żydowskich kanalii, napadów na banki i konwojowane transporty pieniędzy. Przyświecało im pragnienie wzniecenia Białej Rewolucji.

 

Kolejnym razem było głośno o Dziennikach kiedy FBI oznajmiło, że Timothy McVeigh wysadził w powietrze budynek władz federalnych w Oklahoma City, zainspirowany właśnie Dziennikami. (Wysadzenie budynku władz federalnych w Okłahoma City miało miejsce 19.04.1995 r. W wyniku zamachu bombowego dokonanego przez Timothy'ego McVeigha i Terry'ego Nicholsa, zginęło 168 osób, a 500 odniosło rany. Obaj zostali skazani na karę śmierci.)Z tej przyczyny książka stała się dokumentem historycznym. Ale nawet wtedy książka pozostała nieosiągalna dla szerokiej publiczności.

 

Dzienniki Turnera bez wątpienia, tchną fanatyzmem. W początkach lat 80. zaczęło powstawać w USA wiele nieformalnych grup obywatelskich, zwanych milicjami ("militias"). Ich biali członkowie odbywają ćwiczenia strzeleckie oraz studiują zasady wojny partyzanckiej i survivalu, organizują też szkolenia ideologiczne. Przeciwni są rządowi federalnemu, uznając, iż wespół z ONZ oraz organizacjami imigranckimi i gangami złożonymi z kolorowych dąży on do wprowadzenia tzw. Nowego Ładu światowego i ogólnoświatowej, tyrańskiej władzy. Zamierza również jakoby pozbawić Amerykanów zagwarantowanych im Konstytucją praw, zwłaszcza prawa do swobody wypowiedzi oraz do posiadania broni palnej (z tego powodu członkowie milicji magazynują ją w ukryciu). W następstwie wprowadzenia silnej władzy centralnej obywatele amerykańscy zostaliby, głoszą również, poddani bezprecedensowemu systemowi kontroli. Uznając, iż Waszyngton został całkowicie stracony dla prawdziwych Amerykanów, członkowie milicji żywią często głębokie przekonanie o konieczności niszczenia instytucji rządowych. Grupa Montana Freemen była radykalną organizacją, głoszącą, iż jej członkowie nie podlegają władzy rządu federalnego. W roku 1996 wdali się w utarczkę z siłami FBI, po ogłoszeniu eksterytorialności swojego rancza.

 

Pierce, gdy wydawał Dzienniki Turnera musiał się powoływać na pierwszą poprawkę do Konstytucji ("Kongres nie może stanowić ustaw wprowadzających religię albo zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych - ani ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy, albo naruszających wolność słowa lub prasy, albo naruszających prawo do spokojnego odbywania zebrań i wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd". Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki. Kraków 1990, s. 30)

 

Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wam, moi Biali Bracia i Siostry miłej lektury.

 

 

Przedmowa

 

Literatura dotycząca Wielkiej Rewolucji, obejmująca między innymi pamiętniki i wspomnienia tych jej przywódców, którzy dożyli Nowej Ery, jest obfita. Publikowanie tedy kolejnej książki, w której zostały opisane fakty i okoliczności towarzyszące wielkiemu globalnemu przewrotowi i odrodzeniu, może zakrawać na przedsięwzięcie niewarte trudu i fatygi. Jednakże Dzienniki Turnera prezentują wnikliwy i unikatowej wartości obraz kulis i społecznego tła Wielkiej Rewolucji, a to z dwóch przyczyn:

- Stanowią one nader szczegółowy i pełny zapis pewnego etapu walki trwającej w okresie bezpośrednio poprzedzającym decydujące wydarzenia; autor prowadził swoją kronikę na bieżąco, opisując codzienność. Choć przetrwały do naszych czasów pamiętniki innych uczestników tamtych gigantycznych zmagań, nie zawierają one równie wyczerpujących i szczegółowych opisów.

- Autor był szeregowym członkiem Organizacji, a choć zawęża to miejscami perspektywę jego spojrzenia, pozostawił dokument na wskroś szczery i tchnący autentyzmem. W przeciwieństwie do niektórych przywódców Rewolucji, nie pisał on dla Historii. Dzięki lekturze jego dzienników dowiadujemy się i rozumiemy, co myśleli i co czuli mężczyźni i kobiety, których walka i ofiara ocaliły białą rasę od śmiertelnego zagrożenia, otwierając wiek Nowej Ery.

 

Earl Turner urodził się w roku 43 przed Nową Erą w Los Angeles, którą to nazwę nosił, w latach Starej Ery, obszar miejski położony na zachodnim wybrzeżu kontynentu północnoamerykańskiego, obejmujący dzisiejsze wspólnoty Eckartsville i Wesselton oraz dużą część sąsiadującego z nimi obszaru wiejskiego. Wychował się również w Los Angeles i wyuczył zawodu inżyniera elektryka.

Po ukończeniu szkół zamieszkał w pobliżu Waszyngtonu, ówczesnej stolicy Stanów Zjednoczonych. Znalazł zatrudnienie w elektronicznej firmie badawczej.

Aktywną działalność w Organizacji podjął w 12 roku p.n.e. Kiedy w 8 roku p.n. e. rozpoczął pisanie dzienników, miał 35 lat i wciąż był kawalerem.

Dzienniki obejmują wprawdzie tylko niecałe dwa lata jego życia, przybliżają nam jednak postać jednej z tych osób, których nazwiska zapisano w Księdze Męczenników. Choćby z tego powodu zapiski Turnera powinny mieć szczególne znaczenie dla nas, ludzi, którym w szkole nakazywano wyuczenie się na pamięć nazwisk wszystkich Męczenników Sprawy, uwiecznionych w tym świętym Dokumencie, przekazanym nam przez przodków.

Rękopis całości obejmuje pięć dużych, oprawnych w płótno ksiąg (buchalterzy używają podobnych do prowadzenia rachunków), oraz kilka stronic szóstej księgi. Pomiędzy paginami znajduje się wiele luźnych kartek rozmaitego formatu. Zawierają notatki dotyczące wydarzeń, które zaszły w czasie nieobecności autora w bazie wypadowej jego jednostki; włączył on je później do właściwego tekstu dzienników.

Zapiski Turnera odnalazł w ubiegłym roku (wraz z wieloma innymi materiałami o doniosłym znaczeniu dla historyków) ten sam zespół naukowców z Instytutu Badań Dziejów, kierowany przez profesora Charlesa Andersena, który wcześniej odkrył w wykopaliskach opodal ruin Waszyngtonu siedzibę Ośrodka Dowodzenia "Wschód" Organizacji. Jest ze wszech miar właściwe i pożądane, udostępnienie ich czytelnikom obecnie, w setnym jubileuszowym roku Wielkiej Rewolucji.

 

A.M.

 

New Baltimore

kwiecień, rok 100

 

 

Rozdział 1

 

16 września 1991 r. A więc w końcu się zaczęło! Po tylu latach gadaniny, na dobitkę czczej, przeprowadziliśmy wreszcie pierwszą akcję. Jesteśmy w stanie wojny z Systemem i nie jest to już tylko wojna słów. Nie mogę zasnąć, toteż spróbuję przelać na papier kilka myśli, jakie przelatują mi przez głowę.

Niebezpiecznie tutaj rozmawiać. ściany są bardzo cienkie, a i sąsiedzi mogą się niepotrzebnie zainteresować, kto i w jakim celu urządza obok nocne narady. Poza tym George i Katherine śpią. Czuwamy tylko ja i Henry, który gapi się teraz w sufit. Ależ jestem spięty! Tak spięty, że nie mogę spokojnie usiedzieć. Na dobitkę czuję się do cna wykończony. O 5.30 postawił mnie na nogi George. Zatelefonował, ażeby ostrzec, że rozpoczęły się aresztowania. Od tamtej pory latałem przez cały dzień, cały w nerwach.

Jednocześnie rozpiera mnie radość, no bo wreszcie zaczęliśmy działać! Nikt naturalnie nie ma zielonego pojęcia, jak długo będziemy mogli walczyć z Systemem. Być może cała zabawa potrwa tylko do jutra, nam jednak nie wolno się nad tym zastanawiać. Już zaczęliśmy, musimy więc postępować według planu, tak starannie przygotowywanego od dwóch lat, czyli od czasu federalnej akcji "Broń".

Był to dla nas cios bolesny! A jaką hańbą i wstydem nas okrył! Pamiętam wszystkie te dęte przechwałki patriotów: "o nie, komu jak komu, ale mnie rząd nigdy nie odbierze broni!". A kiedy przyszło co do czego, bractwo podwinęło pod siebie ogony i posłusznie oddało cały majdan.

Bogiem a prawdą, może i powinna krzepić nas na duchu tak wielka liczba Amerykanów, którzy zachowali broń blisko osiemnaście miesięcy po wejściu w życie ustawy Cohena. W Stanach Zjednoczonych zniesiono wtedy prawo do prywatnego posiadania broni. Po tamtej pamiętnej akcji rząd nie uderzył w nas mocniej tylko dlatego, że wielu rodaków, działając wbrew nowo uchwalonemu prawu, ukryło swój oręż, zamiast przekazać go władzom. Nigdy nie zapomnę tamtego przerażającego dnia, 9 listopada 1989 roku. Załomotali do mnie o piątej nad ranem. Nie podejrzewając niczego, wstałem z łóżka i poszedłem otworzyć.

Uchyliłem drzwi; w tej samej chwili bezceremonialnie wpadło do środka czterech Murzynów. Jeden trzymał w ręku kij baseballowy, a dwóch miało zatknięte za pasy długie noże kuchenne. Czarnuch z kijem wepchnął mnie do kąta, przybrał groźną postawę i stanął tuż obok. Pozostali zaczęli przetrząsać mieszkanie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to bandyci. Takie zdarzenia stały się plagą po wejściu w życie ustawy Cohena: bandy Czarnych zaczęły napadać na mieszkania i domy Białych, dokonując rabunków i gwałtów. Czarni wiedzieli, że jeśli nawet ich ofiary mają broń to i tak nie odważą się jej użyć w samoobronie.

 

Ten, który mnie pilnował, mignął jakąś legitymacją, po czym powiadomił oficjalnym tonem, że on oraz jego ludzie są "specjalnymi pełnomocnikami" Komitetu do spraw Stosunków Międzyludzkich Stanu Północna Wirginia. Dodał, że szukają broni palnej.

Wydawało mi się, że śnię. Nie, to przecież niemożliwe! Potem jednak zauważyłem opaski z zielonego materiału, na lewych ramionach moich nieproszonych gości. Wyrzucali na podłogę zawartość szuflad, bebeszyli schowki i szafy, nie zwracając najmniejszej uwagi na przedmioty, na które pospolici rabusie natychmiast by się połakomili: nowiuteńką golarkę elektryczną, kosztowny złoty zegarek kieszonkowy, butelkę po mleku wypełnioną dziesięciocentówkami. Niech mnie diabli porwą, pomyślałem, przecież oni istotnie szukają broni!

Wkrótce po uchwaleniu ustawy Cohena wszyscy członkowie naszej Organizacji ukryli broń wraz z amunicją w specjalnych pojemnikach, składając te ostatnie w niedostępnych miejscach. Członkowie mojej jednostki starannie naoliwili spluwy, zamknęli je hermetycznie w bębnie po oleju, po czym spędzili znojny weekend, pokrywając ów bęben blisko półmetrową warstwą ziemi w lesie w zachodniej Pensylwanii.

Ja jednak zatrzymałem sobie coś niecoś. Ukryłem swój rewolwer na naboje kalibru .357 Magnum oraz pięćdziesiąt sztuk amunicji pod futryną drzwi łączących kuchnię z salonem. Wyciągając dwa obluzowane gwoździe oraz deskę mogłem w razie potrzeby wydobyć broń równo w dwie minuty. Specjalnie to sprawdziłem. Uznałem, że policja nigdy u mnie niczego nie znajdzie. A już ci niedoświadczeni Czarni nie natkną się na mój schowek, choćby szukali i milion lat.

Ci trzej, którzy prowadzili rewizję, przeszukali już najbardziej oczywiste miejsca, po czym przystąpili do prucia materaców i poduszek z sofy. Zacząłem gwałtownie protestować, nawet przeleciało mi przez myśl, czy nie stawić oporu. Właśnie wtedy na korytarzu nastąpiło jakieś poruszenie. Inna grupa operacyjna prowadząca przeszukanie w lokalu obok, zajmowanym przez młode małżeństwo, odnalazła pod łóżkiem strzelbę. Sąsiada i jego żonę zakuli w kajdany, po czym zaczęli brutalnie sprowadzać oboje na dół. Ich ofiary miały na sobie tylko bieliznę, kobieta zaś krzyczała, że w mieszkaniu pozostało małe dziecko.

 

Tymczasem do pokoju wszedł piąty mężczyzna. Był rasy kaukaskiej, lecz miał nienaturalnie smagłą cerę. Zauważyłem na jego ręku zieloną opaskę. W dłoni trzymał dyplomatkę i bloczek-notatnik. Czarni przywitali go uniżenie.

- Niczego nie znaleźliśmy, panie Tepper.

Tepper przesunął palcem wzdłuż listy nazwisk i numerów mieszkań, które miał zapisane w notatniku, aż wreszcie zatrzymał się na moich danych. Zmarszczył czoło.

- Ten tutaj to niezły ptaszek - warknął - notowany za przestępstwa popełnione z pobudek rasistowskich. Dwukrotnie wzywany przez Komitet. Miał osiem sztuk broni palnej i żadnej nie oddał.

Następnie wydobył z dyplomatki niewielki czarny przedmiot wielkości paczki papierosów, połączony cienkim przewodem z jakimś urządzeniem znajdującym się w teczce. Zaczął wodzić tym aparacikiem po ścianach, a wtedy dał się słyszeć głuchy, basowy pomruk. Kiedy sonda znalazła się w pobliżu wyłącznika światła, ton dźwięku natychmiast wzrósł, ale Tepper natychmiast połapał się, że spowodowała to obecność metalowej puszki połączeniowej i przewodów pod warstwą tynku. Kontynuował metodyczne poszukiwania.

Kiedy przesunął pudełkiem wzdłuż lewej framugi drzwi prowadzących do kuchni, brzęczenie przeszło w ostry, wibrujący świst. Przejęty i ukontentowany Tepper chrząknął, a wtedy jeden z Murzynów natychmiast wyszedł na zewnątrz, by po kilku sekundach powrócić z młotem kowalskim i łomem. Wyłuskanie mojego rewolweru ze skrytki zajęło im niecałe dwie minuty. Bez żadnych ceregieli zakuli mnie w kajdanki i wyprowadzili na korytarz. W całym domu aresztowali cztery osoby. Mnie, parę, o której wspomniałem, i starszego faceta z trzeciego piętra. Wprawdzie nie znaleźli u niego broni, ale na półce szafki natknęli się na cztery ładunki śrutowe. Przechowywanie amunicji również stanowiło przestępstwo.

Tepper wraz z kilkoma podległymi mu "pełnomocnikami" musiał przeprowadzić kolejne przeszukania, lecz trzech potężnych Czarnych, zbrojnych w kije baseballowe i noże, pilnowało nas przed domem.

Całą naszą czwórkę (w różnym stopniu roznegliżowania) zmuszono do siedzenia przez ponad godzinę na lodowatym chodniku, aż wreszcie nadjechała policyjna suka.

Udający się do pracy lokatorzy domu przypatrywali się nam z zaciekawieniem. Wszyscy dygotaliśmy z zimna, a młodą kobietą wstrząsał niepohamowany szloch.

Jakiś mężczyzna przystanął i zapytał, co się stało. Jeden ze strażników odburknął, że zostaliśmy zatrzymani za nielegalne posiadanie broni. Gość zmierzył nas karcącym spojrzeniem i pokręcił z dezaprobatą głową.

- A ten tutaj jest na dodatek rasistą - mówiąc te słowa, Murzyn wskazał na mnie. Mężczyzna, nadal kręcąc głową, ruszył w swoją stronę.

Herb Jones należał niegdyś do Organizacji i przed uchwaleniem ustawy Cohena odgrażał się najgłośniej: "oni nigdy nie zabiorą mi broni". Teraz minął nas szybko, odwróciwszy wzrok. Jego mieszkanie również poddano rewizji, ale Herb okazał się czysty. Gdy stało się jasne, że w razie znalezienia broni można człowieka na mocy ustawy zapudłować na dziesięć lat w więzieniu federalnym, Jones jako pierwszy obywatel w mieście spełnił swój obowiązek.

Dziesięć lat paki: taka kara groziła wszystkim nam siedzącym na chodniku. A jednak wypadki nie potoczyły się aż tak źle. Okazało się, że wszystkie naloty i rewizje, jakie tamtego dnia przeprowadzono w kraju, przyniosły zbyt obfity połów, zupełnie nie do strawienia dla Systemu. Zatrzymano ogółem ponad osiemset tysięcy osób.

Początkowo środki przekazu próbowały urobić opinię publiczną przeciw nam: chodziło o to, byśmy pozostali w zakładach karnych. W całych Stanach Zjednoczonych zabrakłoby wprawdzie wtedy cel więziennych, ale to nie stanowiło żadnej zgoła przeszkody. Gazety zaproponowały, ażeby przed przygotowaniem nowych miejsc odosobnienia gromadzono nas na wolnej przestrzeni, otoczonej zasiekami z drutu kolczastego. Na siarczystym mrozie!

Zapadł mi głęboko w pamięć tytuł czołówki "Washington Post" z następnego dnia: "Rozbicie faszystowsko-rasistowskie-go sprzysiężenia, konfiskata nielegalnie posiadanej broni". Ale nawet poddawani praniu mózgów Amerykanie żadną miarą nie mogli pojąć, jak to możliwe, by do tajnego zbrojnego stowarzyszenia należało blisko milion ich rodaków. W miarę ujawniania kolejnych szczegółów dotyczących rewizji, narastało społeczne wzburzenie. Ludzi przyprawiał o gniew zwłaszcza fakt praktycznie całkowitego pominięcia podczas akcji dzielnic murzyńskich. Próbowano im wyjaśniać, że przecież głównymi podejrzanymi o nielegalne przechowywanie broni byli "rasiści", a zatem nie zaistniała potrzeba rewidowania domów Czarnych.

Pokrętna logika takiego rozumowania runęła w proch i pył, kiedy wyszło na jaw, że ofiarą obławy padła pewna liczba osób, które trudno byłoby nawet w najlepszej wierze posądzać o "rasizm", czy też o "faszyzm". Wśród zatrzymanych znalazło się dwóch czołowych publicystów liberalnej prasy codziennej, niegdyś żarliwych orędowników krucjaty przeciw prywatnej własności broni, czterech murzyńskich kongresmanów (zamieszkałych w dzielnicach Białych), jak również całkiem pokaźna liczba funkcjonariuszy rządu federalnego.

Później okazało się, że spisy osób, których mieszkania przeszukano, zestawiano najczęściej na podstawie rejestrów, jakie musieli prowadzić wszyscy sprzedawcy broni palnej. Jeżeli po przyjęciu ustawy Cohena ktoś oddał broń policji, jego nazwisko usuwano z takiego wykazu. Jeżeli zaś nie oddał, jego nazwisko pozostawało na liście, a nieszczęśnik miał 9 listopada duże kłopoty - chyba że mieszkał w dzielnicy murzyńskiej.

Ale w domach i mieszkaniach pewnej kategorii osób przeprowadzono rewizje, niezależnie od tego, czy zakupiły kiedykolwiek broń, czy też nie. Pośród tej "wyróżnionej" grupy znaleźli się wszyscy członkowie naszej Organizacji.

 

Rządowe listy podejrzanych okazały się tak pokaźne, że do pomocy przy rewizjach dokooptowano wiele "odpowiedzialnych" osób nie związanych zawodowo z administracją federalną. Jak się domyślam, planiści Systemu uznali, że większość podejrzanych odsprzedała broń prywatnie, przed wejściem w życie ustawy Cohena, albo też pozbyła się jej w jakiś inny sposób. Nie spodziewali się zatrzymania cztery razy większej liczby osób niż to wcześniej przewidzieli. No nieważne. Tak czy inaczej cała ta sprawa stała się dla władz kompromitująca i niewygodna, toteż większość zatrzymanych zwolniono przed upływem tygodnia. Grupę, w której się znalazłem (było nas ogółem sześciuset), więziono przez trzy dni w sali gimnastycznej szkoły średniej w Aleksandrii. Przez ten czas wydano nam tylko cztery posiłki i nie pozwalano na sen.

Sfotografowali nas, zdjęli odciski palców i zmusili do podania danych osobistych. Na koniec, przy zwalnianiu, oświadczyli nam, że z prawnego punktu widzenia jesteśmy nadal osobami aresztowanymi, toteż w każdej chwili możemy się spodziewać postawienia przed sądem.

Przez pewien czas prasa, radio i telewizja trąbiły, że władze powinny czym prędzej spełnić te pogróżki, niebawem jednak, za milczącym przyzwoleniem rządu, afera umarła śmiercią naturalną. System sfuszerował haniebnie całe przedsięwzięcie. Przez kilka dni mieliśmy solidnego stracha ale cieszyliśmy się, że znów jesteśmy wolni. To było dla nas najważniejsze. Wielu członków Organizacji skorzystało wtedy ze sposobności i z miejsca zrezygnowało. Odechciało im się wszystkiego. Inni wprawdzie pozostali, odtąd jednak, tłumacząc swoją bierność, powoływali się na tamte wydarzenia. Gdy patriotyczna część narodu została rozbrojona, wywodzili, wszyscy znaleźliśmy się na łasce i niełasce Systemu, zatem niezbędne stało się zachowanie jak największej ostrożności. Ludzie ci domagali się, żebyśmy wstrzymali wszelkie działania werbunkowe i "zeszli do podziemia".

Najwyraźniej chodziło im o to, ażeby Organizacja ograniczyła się wyłącznie do prowadzenia "bezpiecznych" działań, czyli głównie do narzekania i utyskiwania (najlepiej szeptem) na ciężkie czasy - i to w naszym własnym gronie. Co bardziej wojowniczy członkowie zaproponowali, by wydobyć z ziemnych schowków broń, po czym przystąpić niezwłocznie do przeprowadzania zamachów terrorystycznych wymierzonych w System. Mielibyśmy dokonywać egzekucji sędziów federalnych, redaktorów gazet, ustawodawców oraz innych funkcjonariuszy Systemu. Koledzy ci przekonywali, że sytuacja dojrzała do wykonania takiego uderzenia. Jeżeli czynnie przeciwstawimy się tyranii, argumentowali, niezadowolenie panujące w kraju po akcji "Broń" przysporzy nam ogólnej sympatii wśród społeczeństwa.

Właściwie trudno dziś rozstrzygnąć, czy nasi "jastrzębie" mieli słuszność. Co do mnie, myślę, że jej nie mieli - choć Bogiem a prawdą, w owych czasach sam zaliczałem siebie do tej grupy. Owszem, na pewno moglibyśmy uśmiercić pewną liczbę kreatur, które doprowadziły Amerykę do tak opłakanego stanu, uważam jednak, że na dłuższą metę przegralibyśmy. Trzeba przecież pamiętać o pewnych faktach; po pierwsze, w Organizacji panowała wtedy zbyt słaba dyscyplina, co uniemożliwiało skuteczne prowadzenie wojny terrorystycznej przeciwko Systemowi. Mieliśmy w szeregach zbyt wielu tchórzy i gadułów. Szpicle, głupcy, mięczaki i nieodpowiedzialni skurwiele mogli stać się naszą zgubą i przekleństwem.

Po drugie, jestem pewien, że nazbyt optymistycznie ocenialiśmy wtedy nastroje społeczne. To co błędnie uznawaliśmy za oburzenie na System, który realizując akcję "Broń" naruszył prawa obywatelskie, określiłbym teraz jako przemijającą falę niezadowolenia, wywołaną całym tym zgiełkiem i zamieszaniem towarzyszącym aresztowaniom.

Gdy tylko środki przekazu zdołały wmówić ludziom, że im, porządnym i prawomyślnym obywatelom, nic nie grozi, a rząd federalny przykręca śrubę wyłącznie "rasistom, faszystom, oraz innym elementom aspołecznym", czyli szumowinom przechowującym nielegalnie broń, większość Amerykanów odetchnęła z ulgą. Powrócili przed telewizory oraz do lektury swoich lekkich, bezproblemowych gazet.

Kiedy dotarło to do naszej świadomości, opadły nam ręce. Wszystkie plany Organizacji - faktycznie jej cała oprawa ideologiczna - opierały się na założeniu, że Amerykanie sprzeciwiają się instynktownie tyranii, gdy System stanie się gnębicielski ponad miarę, podążą za każdym, kto zamierza go obalić. Nie mieliśmy jednak pojęcia, w jak ogromnej mierze materializm skorumpował dusze obywateli, i jak dalece stali się oni podatni na manipulacje środków przekazu. Dopóki rząd zdoła utrzymać naszą dychawiczną gospodarkę w jakim-takim stanie, dopóty ludźmi można będzie sterować i manipulować. Zgodzą się na każde łajdactwo i każde pogwałcenie prawa. Mimo nieustającej inflacji i pogarszających się stopniowo warunków życia, większość Amerykanów ma czym zapełnić brzuchy, my zaś musimy zaakceptować pokornie fakt, iż dla tej większości właśnie zapełnienie brzucha jest najważniejsze.

 

Zniechęceni i niepewni jutra, zaczęliśmy jednak przygotowywać plany na przyszłość. Postanowiliśmy przede wszystkim prowadzić nadal akcję werbunkową. Faktycznie nawet się ona nasiliła, nadto zaś nadaliśmy jej charakter jeszcze bardziej agresywny. Powodowało nami nie tylko pragnienie pozyskania nowych członków - "jastrzębi"; chcieliśmy za jednym zamachem oczyścić Organizację z trzęsityłków i "hobbystów" - czyli "gawędziarzy".

Wzmocniliśmy też dyscyplinę. Każdy, kto dwa razy z rzędu opuścił bez usprawiedliwienia zebranie, zostawał usunięty z naszych szeregów. Ta sama sankcja dotykała każdego, kto nie wykonał wyznaczonego mu zadania lub złamał nakaz milczenia na temat Organizacji.

Uznaliśmy, że należy dokonać w niej takich zmian, by była gotowa do akcji następnym razem, kiedy odpowiednie posunięcia Systemu stworzą ku temu okazję. Wstyd jakim się okryliśmy z powodu bierności w czasie wydarzeń z roku 1989 (powiem więcej: z powodu naszej niezdolności do działania), dręczył nas i palił żywym ogniem. Prawdopodobnie to ów czynnik zadecydował, że mimo przeszkód i trudności postanowiliśmy za wszelką cenę przekształcić naszą Organizację w formację zdolną do zadawania ciosów i do walki.

Przyczyniło się do tego jeszcze jedno (przynajmniej jeśli o mnie chodzi): nieustanna groźba nękania nas ponownymi aresztowaniami i postępowaniami sądowymi. Przekonałem się, że nawet gdybym chciał rzucić całą robotę organizacyjną w diabły i dołączyć do tłumu zwolenników telewizji oraz prasy lekkiej - łatwej - i - przyjemnej, już nie potrafiłbym tego zrobić. Klamka zapadła. Nie mógłbym poczynić żadnych planów na "normalną" przyszłość, żyjąc przez cały czas w niepewności, że mogą mnie zapuszkować na mocy ustawy Cohena (Konstytucja gwarantowała prawo do uczciwego procesu, ale system zrobił z nią to samo co z konstytucyjną gwarancją prawa do posiadania i noszenia broni).

Wobec tego oddałem się całym sercem pracy dla Organizacji (wiem, że podobnie postąpili George i Katherine), wiążąc z nią i tylko z nią swoje plany na przyszłość. Moje prywatne życie przestało istnieć.

 

To, czy Organizacja jest naprawdę gotowa, wkrótce się chyba okaże. Jak dotychczas szło nam dobrze. Nasz plan uniknięcia kolejnej masowej wpadki, takiej jak w roku 1989, okazał się najwyraźniej skuteczny. Na początku ubiegłego roku przystąpiliśmy do infiltrowania (wykorzystując do tego celu nowych członków, nie znanych policji politycznej) instytucji policyjnych, jak również rozmaitych półoficjalnych organizacji, na przykład komitetów do spraw stosunków międzyludzkich. Nasze "wtyczki" utworzyły jakby siatkę wczesnego ostrzegania, stale dostarczając informacji o zamiarach Systemu.

Bulwersowała nas łatwość tworzenia takich struktur, potem zaś utrzymywania z nimi współpracy. O nie, podobny numer nigdy by nie przeszedł w dawnych czasach, kiedy to szefem FBI był J. Edgar Hoover. Choć Organizacja zawsze przestrzegała obywateli przed niebezpieczeństwami, jakie niesie za sobą integracja rasowa w szeregach policji, to ironią losu okazała się ona dla nas istnym błogosławieństwem. Chłopcy spod znaku "równych możliwości"* wykonali dla nas wspaniałą robotę, rozsadzając od wewnątrz zarówno FBI, jak i inne agencje śledcze; w efekcie skuteczność działania tych instytucji katastrofalnie spadła. Mimo to uważamy, że nigdy zbyt mało podejrzliwości i ostrożności.

Boże! Toż to już czwarta rano! Trzeba się choć trochę przespać!

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

* - "Po Wojnie Domowej w celu eliminowania przejawów dyskryminacji niektórych grup obywateli amerykańskich, uchwalono XIV Poprawkę do Konstytucji i Civil Rights z 1866 roku, zakazujący jednak tylko dyskryminacji rasowej. Większość praw gwarantujących równe możliwości (equal opportunity laws) dla wszystkich obywateli uchwalono dopiero w ostatnich dziesięcioleciach. Equal Pay Act z 1963 roku zakazuje dyskryminacji płci (sexual discrimination) przy opłacaniu pracy, która wymaga "równej zręczności, wysiłku i odpowiedzialności". Szeroko znany Civil Rights Act z 1964 roku zakazuje uzależniania wynajmowania i zwalniania pracowników od rasy, koloru skóry, religii, płci lub pochodzenia narodowościowego. Agę Discrimination in Employment Act z 1967 roku rozciąga moc obowiązującą aktów z 1963 i 1964 roku na wszystkie osoby od 40 do 70 lat. Vocational Rehabilitation Act, uchwalony w 1973 roku, objął antydyskryminacyjną ochroną prawną upośledzonych (handicapped workers). W oparciu o te akty federalne rozwija się ustawodawstwo stanowe. [...]". źródło: Roman Tokarczyk, Prawo amerykańskie, Kraków 1998, ss. 140-141. Wspomniane prawa stały się jednak w USA przyczyną licznych przeinaczeń i nadużyć, m.in. za sprawą machinacji feministek i ruchów skierowanych przeciw Białym, (przyp. tłum.).

 

 

Rozdział 2

 

18 września 1991 r. Dwa ostatnie dni były istną komedią pomyłek, a dziś komedia ta przeistoczyła się nieomal w tragedię. Kiedy moi przyjaciele wreszcie mnie dobudzili, urządziliśmy naradę, by postanowić, co robić dalej. Uznaliśmy zgodnie, że najpierw należy się uzbroić, a potem spróbować wyszukać lepszą kryjówkę.

Nasza jednostka (cztery osoby), występując pod fałszywymi nazwiskami, wynajęła to mieszkanie przeszło pół roku temu tylko po to, by w razie potrzeby dysponować lokalem. (Obeszliśmy tym samym nową ustawę, która nałożyła na właścicieli domów obowiązek przekazywania policji numeru karty ubezpieczeniowej każdego nowego lokatora, co stanowi również zwykłą praktykę przy otwieraniu bankowego konta.) Ponieważ dotychczas nie korzystaliśmy z tego mieszkania, jestem pewien, iż policja polityczna jeszcze nie wywąchała, że którekolwiek z nas łączy coś z jego adresem.

Lokal jest jednak zbyt ciasny, żeby można w nim było wygodnie mieszkać, ponadto trudno uniknąć wścibstwa sąsiadów. Wybierając ten punkt, zbytnio kierowaliśmy się pragnieniem zaoszczędzenia gotówki.

 

 

No właśnie, kasa. To obecnie nasz główny problem. Zamierzaliśmy urządzić w mieszkaniu magazyn żywności, leków, narzędzi, odzieży i map (miał tu być przechowywany nawet rower), zapomnieliśmy jednak, że dysponujemy zbyt skromnymi funduszami. Dwa dni temu gruchnęła wiadomość, że znów rozpoczęły się aresztowania, a my nie paliliśmy się do wycofania pieniędzy z banku; po prostu nie minął jeszcze termin oprocentowania. Obecnie nasze konta zostały na pewno zamrożone. Zebraliśmy tylko tyle gotówki, ile mieliśmy w kieszeniach, czyli ogółem nieco mniej niż 70 dolarów. {Informacja dla Czytelnika: "dolar" był w Starej Erze podstawową jednostką płatniczą w Stanach Zjednoczonych. W roku 1991 za jednego dolara można było kupić półkilogramowy bochenek chleba, albo około ćwierć kilograma cukru.)

Na dobitkę, brakuje nam środków transportu. Dysponujemy tylko rowerem. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami porzuciliśmy swoje samochody, uznając, że policja będzie ich poszukiwać. Gdybyśmy nawet jednak mieli samochody, doskwierałyby nam poważne problemy z paliwem. Ponieważ karty elektroniczne służące do nabywania (racjonowanego) paliwa zawierają zakodowane numery kart ubezpieczenia społecznego, po włożeniu takiej karty do terminala zainstalowanego na stacji benzynowej, natychmiast wyszłoby na jaw, że zablokowano nam konta; urzędnicy federalni przy centralnym komputerze natychmiast by nas wtedy namierzyli.

George, który utrzymuje kontakt z Jednostką nr 9, pojechał do niej wczoraj na rowerze, żeby zastanowić się wspólnie, co począć dalej. Okazało się, że tamci są od nas bogatsi, ale niewiele. Cała ich szóstka zebrała około 400 dolarów. Ale George opowiadał później, że wszyscy oni, ściśnięci niczym śledzie w beczce, zamelinowali się w jakiejś norze; w porównaniu z nią nasze mieszkanie wydaje się pałacem.

Dysponowali za to czterema samochodami i sporym zapasem paliwa. Cari Smith, należący do ich jednostki, sporządził bardzo fachowo fałszywe tablice rejestracyjne przeznaczone do samochodów kolegów prowadzących auta. My powinniśmy również o tym pomyśleć, lecz teraz już na to za późno

. Tamci zaproponowali George'owi odstąpienie jednego wozu oraz 50 dolarów, który to podarek nasz przyjaciel z wdzięcznością przyjął. Odmówili jednak przekazania nam choćby kropli benzyny, wyjąwszy zawartość baku samochodu. Oznaczało to, że nie mamy pieniędzy na wynajęcie innego lokalu ani takiej ilości paliwa, która wystarczyłaby na podróż tam i z powrotem do Pensylwanii, gdzie ukryliśmy broń. Nie stać nas było nawet na zakup żywności, a przecież zapasy miały się wyczerpać za jakieś cztery dni.

Nasza sieć organizacyjna powinna zostać odtworzona przed upływem dziesięciu dni, do tego czasu jednak mieliśmy radzić sobie sami. Ponadto plany zakładały, że przed dołączeniem do sieci mamy we własnym zakresie rozwiązać problem z zaopatrzeniem i być gotowi do współdziałania z innymi jednostkami.

 

Gdybyśmy mieli więcej gotówki, skończyłyby się nasze kłopoty, również te z paliwem. Można je oczywiście kupić na czarnym rynku, ale galon kosztuje 10 dolarów, czyli dwukrotnie więcej niż wynosi oficjalna cena. Rozważaliśmy sytuację aż do popołudnia. Potem powzięliśmy desperackie postanowienie, że nie należy trwonić czasu. Postanowiliśmy wyjść z ukrycia i zdobyć nieco grosza. Zadanie to powierzono Henry'emu i mnie, ponieważ nie mogliśmy narażać George'a na aresztowanie. Tylko on znał szyfr sieci.

Najpierw Katherine pięknie nas ucharakteryzowała. Katherine udzielała się w teatrze amatorskim, ma niezbędne przybory i potrafi zmienić wygląd każdego nie do poznania.

Zaproponowałem, żeby wejść do pierwszego lepszego sklepu ze spirytualiami, zdzielić właściciela cegłą w głowę i zgarnąć forsę z kasy.

Jednakże Henry'emu nie spodobał się mój pomysł. Nasz przyjaciel upierał się, że nie możemy stosować środków, stojących w sprzeczności z naszymi celami. Jeśli bowiem, wywodził, zaczniemy zdobywać pieniądze, żywność i wszystko inne stosując przemoc wobec współobywateli, ci ostatni zaczną nas postrzegać jako gang pospolitych przestępców, bez względu na to, jak szczytne głosimy zamiary. Gorzej, dojdzie do tego, że z czasem sami zaczniemy uważać się za bandytów.

Henry taki już jest, że patrzy na wszystko przez pryzmat ideologii. Jeśli coś mu z jej powodu nie pasuje, z punktu to odrzuca. Może to i niepraktyczna filozofia, wydaje mi się jednak, że chłop ma rację. Siły moralnej, dzięki której przezwyciężymy wszystkie trudności, dostarczać może nam jedynie żywa wiara, w którą będziemy przekuwać nasze zapatrywania i przekonania; wiara poprowadzi nas, przyświecając naszym codziennym słowom i czynom.

Henry przekonał mnie, że jeśli mamy rabować sklepy z trunkami, musimy kierować się w naszym działaniu świadomością społeczną. Jeśli mamy rozbijać ludziom czaszki, wywodził, musimy wybierać osobników którzy zasługują na takie potraktowanie.

 

Porównując wykaz sklepów zawarty na "żółtych stronicach" książki telefonicznej z listą nazwisk członków wspierających Komitetu do spraw Stosunków Międzyludzkich Stanu Północna Wirginia (przekazała nam ją potajemnie nasza członkini, dziewczyna zatrudniona w komitecie jako wolontariuszka), wybraliśmy sklep "Berman: wódki i wina", stanowiący własność niejakiego Saula I. Bermana.

Nie dysponując cegłami, przygotowaliśmy oręż sporządzony z dużej pryzmy mydła marki Ivory. Włożyliśmy je do długich i mocnych skarpet narciarskich. Henry wsunął także za pas spodni specjalny nóż o sprężystej klindze.

Zaparkowaliśmy samochód tuż za rogiem drugiej przecznicy. W sklepie było pusto. Za ladą stał jakiś Czarny. Henry zażądał butelki wódki z tylnej półki. Kiedy Murzyn odwrócił się, uderzyłem go z całej siły w nasadę czaszki swoim Ivory special. Brudas osunął się bezgłośnie na podłogę i znieruchomiał.

Henry tymczasem opróżnił spokojnie kasę i ukryte pod kontuarem pudełko po papierosach zawierające grubsze banknoty. Wyszliśmy ze sklepu, kierując się ku samochodowi. Naszym łupem padło nieco ponad 800 dolarów. Ich zdobycie okazało się nadspodziewanie łatwe.

Minęliśmy trzy inne sklepy, gdy Henry raptownie przystanął ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin